Ten tekst jest częścią cyklu poświęconego Henrykowi Berezie z okazji jego 95. urodzin. Pozostałe teksty przeczytaj tutaj.

Z duszącą niechęcią – trochę jak skoki ciśnienia, które od pewnego czasu mnie dręczą – siadam do zapis-ania paru słów. „Zapis” jak Zapiski, próbuję wznieść się na Zapiskową niemal obojętność, niemal zwyczajność, niemal automatyzm, choć z radością nie napisałem nic sensownego od ukazania się Przedświtów

*

Myślę o fragmencie z Zapisków, który pokazałem bodajże Eli Brzozowskiej i Hubertowi Musiałowi. Henryk – chcę być możliwie precyzyjny – wkurwiony po lub w trakcie jakiejś lektury zapis-uje, że po takiej obrzydliwości ma już ochotę wyłącznie na Mein Kampf. Że nic innego się nie nada. Że gdzieś egzemplarz wciąż ma. W Wypiskach ostatnich można było odnaleźć podobne stany wzburzenia, ale chyba nie tak spektakularne. Chciałem ten fragment zacytować na początku niniejszego tekstu, ale – jak to bywa z Zapiskami – nie potrafię (i nie mam czasu) go odnaleźć. Nawet gdybym w przybliżeniu wiedział, w którym to było miesiącu, musiałbym uważnie przejrzeć z osiemdziesiąt stron a4 zapis-anych drobnym i nieczytelnym pismem. I nie znalazłbym fragmentu. Za to znalazłbym inny, równie barwny, który w końcu – jeśli nie odnotowałbym daty i numeru strony – też by przepadł. I tak cały czas. Czas cały. Tak wyglądają Zapiski – diariusz swoim rozmachem przypominający znane z archiwów XIX- lub wcześniej-wiecznych. Nie zdziwiłbym się, gdyby był największym współczesnym. Nie wiem. Ale pod paroma względami na pewno jest unikalny.

*

Łukasz Michalski, dyrektor Państwowego Instytutu Wydawniczego, mój dyrektor, gdy w przypływie dobrego humoru zgodził się na wydanie Oniriady, powiedział, że przecież możemy zatrudnić ludzi do przepisywania. Nie, nie możemy. Cały ten temat wziął się po moim dość koślawym opisaniu koncepcji „radykalnej serii Berezowej” i trochę sprawniejszym wyliczeniu w stylu: „Zaczyna się to w połowie 1976 roku, kończy się 12 czerwca 2012 roku… Są tam przerwy… Stąd też Wypiski ostatnie, taka emerytura krytyka, nie-emerytura… Krytyka…” – „Do rzeczy”. – „To samo co w «Twórczości»… Ale nie to samo… Tak… Sny. W pewnym zaokrągleniu trzysta razy trzydzieści sześć daje nam jakoś jedenaście tysięcy zapis-ów onirycznych”. – „Boże…”. – „Jest to do zrobienia…”. – „Boże…”. – „Choć z drugiej strony być może będzie to największe dzieło tego typu na świecie. Tak…”. I nie mam pomocy. I dobrze. Bo się do tego przyzwyczaiłem, bo byłem-jestem w pewnym ciągu, bo dzięki temu nie potrzebuję niejakiego Mein Kampf (choć w ostatnich tygodniach podczytuję sobie niegroźnie wydanie krytyczne). A być może też dlatego i przede wszystkim dlatego – tu trochę kontrowersji, ale czy na pewno? – że te książki (Alfabetyczność, Wypiski ostatnie, Sprawa wyboru…) są bardziej moje niż Henryka. Lub zmiękczając – są opisem relacji młodziutkiego literata z sędziwym [brak mi teraz właściwego słowa], opisem relacji, która – parafrazując Zadurę – przydarzyła się, ale przecież nie musiała, a na pewno była czymś najlepszym, co mogło mi się przydarzyć. Już bez wchodzenia w szczegóły.

*

Pomagałem Henrykowi, jak umiałem najlepiej, przy wydaniu Względów (2010) i Zgłosek (2011). Naturalna więc była moja praca nad Zgrzytami (2014) („ciut moja książka”), które w dużej mierze były dziełem przypadku. Kartki z wierszami (zeskanowane i umieszczone w tamtym wydaniu) wypadły prawie niepostrzeżenie z tajemniczego pięćsetstronicowego zeszytu zapis-anego drobnym i nieczytelnym… (Chciałem przede wszystkim, by w książce tej pojawili się Bohdan Zadura i Andrzej Fogtt, jak było w przypadku Miar w 2003 roku. Rodzaj klamry, nic więcej). Opracowywanie przeze mnie fragmentów Zapisków dla „eleWatora” było z kolei rodzajem ujścia dla ciekawości oraz ogólnej niezgody. I – nie mogło być inaczej – parę przykrych rzeczy w związku z tym się zdarzyło-przydarzyło. Z różnych stron. Ale wtedy byłem raczej łatwym celem. Chyba nie ma drugiej takiej osoby, która wspierana przez Henryka, tak mało „oficjalnie” od niego „dostała”. Może jest to logiczne z racji tego, że wśród tak zwanych „zbereźników” byłem – zawsze wstyd przyznać i przypominać – najmłodszy. Tym tokiem rozumowania zostałem obdarzony przez spadkobiercę Henryka kłopotliwym spadkiem w słowach – w które nie do końca wierzę, ale staram się – że Henryk chciał (lub chciałby), żebym to ja się tym zajmował, nikt inny (za tym tajemniczym „innym” ukrywa się definitywny i smutny kurz jeszcze smutniejszego działu rękopisów Biblioteki Narodowej). Naiwność i poczucie obowiązku (to znaczy tęsknoty?) pokierowały mnie w stronę Wypisków ostatnich. I tu – bez zaskoczenia – kolejne przykrości ze strony wątpliwie solidnego, dwuznacznie prawdomównego wydawcy. Nie „ostatnie”, ale „drugie”. Czemu? Nie tak, ale tak. Czemu? Tu trzeba zmienić. Czemu?… Może dotacja. Może coś dostanę. Tak dalej. I jeszcze inne trudności. Skończyło się, że teraz mogę zrobić wszystko, jak chcę. Po prostu. Według mojego pomysłu. Przede wszystkim w warunkach godniejszych dla Henryka, w warunkach, w których nie jest on tylko wyblakłą fundacyjną „plakietką” z nazwiskiem, niewiele więcej. Tak stało się tam i podobnie dzieje się tu w Warszawie w środowisku naturalnym dla Henryka – ale nie postrzegam tego jako procesu wyłącznie ostatnich miesięcy.

Czytaj także:
Bohdan Zadura o słowach, których nie znosił Henryk Bereza

*

Czasami, kiedy brakuje mi sił i obok duszności podgryza mnie jeszcze całkowity absurd prac wokół „radykalnej serii Berezowej” (sprawdzanie wyników sprzedaży jest dość skuteczną metodą), myślę właśnie o tych pracach, o tych już przeżytych. W sposób możliwie prymitywny. Dosłowne rzeźbienie Alfabetyczności z wydruków na dywanie, wśród których rozrabiała i przeszkadzała Cari, było dziwnie miłym sposobem spędzania świąt. Może jednym z lepszych w ostatnich latach. Fotografowanie dzienników i ogólne prace przygotowawcze do Wypisków ostatnich, samo fizyczne przepisywanie, zapis-ywanie, sprawdzanie, dopisywanie i dalsze zapis-ywanie, potrafiło wbić mnie nawet w jakiś heroiczny i nieco odświętny nastrój. Ma to swoją drugą, ciekawszą stronę – do dziś śni mi się, że jakiś zapis-ek krytyczny z okresu 2004–2012 ukrył się skutecznie przede mną. Sny te są równie nieznośne jak te dość powszechne o szkole i jakichś egzaminacyjnych brakach. Praca nad Sprawą wyboru zajęła właściwie jeden dzień, samo przygotowanie wierszy i jednego tekstu prozatorsko-autobiograficznego odnalezionego też przypadkiem – wypadł ze smutnej i zakurzonej teczki w jeszcze smutniejszym i bardziej zakurzonym dziale rękopisów… czyli w miejscu, do którego nie chciałbym już nigdy wracać. Trochę czymś innym jest praca koncepcyjna w składzie i na okładce, na składzie i w okładce. (Tutaj z Emilką Pyzą-Piechowicz rozumiemy się zaskakująco dobrze). Nieznośnie i daremnie wierzę, że teraz-zaraz stanie się to czytelne dla wszystkich zainteresowanych. Albo i nie. (Już nieco dostrzeżona przez grafików Alfabetyczność miała swoich zagorzałych wrogów na paru płaszczyznach…).

*

Zdarza mi się mówić, że Henryk uważał się za człowieka pechowego. W jakimś przebłysku zuchwałości mam wrażenie, że pech ten rozłożył się po jego śmierci na bliskich. Z innej strony doszedłem do wniosków, że Henryka-Henryków było wielu. Nikt poza mną (i może Krystyną Sakowicz/Martą Zelwan) nie znał „tego-takiego” Henryka. (Ale też nie do końca „tego-takiego”… Cokolwiek to znaczy). Odrobinę potwierdzenia znajduję w dziennikach (w zwykłych zapis-kach sytuacyjnych, w listach, w innych refleksjach) i we własnych wspomnieniach, we wspomnieniach, które prowadzą też w stronę przekonania, że Henryk w miarę swoich możliwości chciał „rozgraniczyć” ludzi. Mam na myśli – mówiąc eufemistycznie, na przykład – nieprzyklaskiwanie moim próbom kontaktu z innymi, innych ze mną, innych między sobą, jeśli oczywiście wcześniej nie mieli wspólnej płaszczyzny lub na jego oczach sobie jej nie wypracowali. Zupełnie jakby w tych ostatnich latach chciał być dla nas postacią centralną, niczym niezagrożoną. Przez to jednakowo pewną siebie i swobodną, a mimo tego i tak łatwo było go zranić, w ostateczności po prostu wkurwić. Co też odchorowywał boleśnie.

*

Chyba wcale nie tak głupio wierzę w coś nieokreślonego, nienazwanego lub magicznego w relacjach z ludźmi, którzy byli blisko z Henrykiem. Doświadczyłem tego od razu w dniu pogrzebu. I właściwie dzieje się to cały czas. U podstaw nowych znajomości, w ich trakcie lub też gdy – czasem tak się dzieje – rozpadają się mniej lub bardziej spektakularnie. Życie z domieszką czegoś. Zaskakującego. „Zakłamuje pan historię polskiej literatury” – mogę z tym żyć, nawet mi to schlebia. „Tu jest za mało o mnie” – usłyszałem po chwili, gdy Wiesław Myśliwski przestał z niechęcią kartkować Alfabetyczność i przykrym dla mnie gestem odłożył na stolik między nami. Mogłem już tylko bezradnie rozglądać się po ścianach domu. I nagrodach na kominku. „Widzi pan, Henio kiedyś powiedział, że mógłby z tekstów o mnie zrobić książkę. Że zrobi. Ale ja się nie zgodziłem” – w taki obrót ich rozmowy nie do końca potrafię uwierzyć, ale Myśliwski – jak inni przecież – może mieć swojego Henryka. Jedynego i prawdziwego. Usłyszałem jeszcze, że książki nie powinien przyjąć, ale niech zostanie. Głupia ulga. To było nasze ostatnie prywatne spotkanie. Czasem tylko docierają do mnie słowa, że on się dziwi mojemu milczeniu. Ja się z kolei dziwię, że on się dziwi… Jakoś pół roku wcześniej podekscytowany zadzwoniłem do Wacława Tkaczuka. Z autobusu. Zapytałem, czy znajdzie chwilę na spotkanie i szybko dodałem, że znalazłem właściwy tytuł dla książki. Alfabetyczność uznał za wyraz okropny, nieładny, szkodliwy wręcz. Stanowczo zaprotestował. Z wrażenia wysiadłem i przeszedłem resztę drogi do Cari. Wacław wtedy był ciężko chory, niedługo później zmarł. A we mnie pozostaje skromne przekonanie, że na naszym prawie cyklicznym spotkaniu nad whisky z pewnością bym mu wszystko naświetlił. I ostatecznie zgodziłby się. Henryka miał za kogoś w rodzaju mędrca-mistrza, a moją toporną pracowitość chyba szanował. Z najstarszych przyjaciół Henryka nieustające wsparcie odczuwałem ze strony Mariana Pilota, zrozumiałe więc, że moja wdzięczność nie ma końca mimo ostatnich miesięcy milczenia z mojej strony. I właściwie trudno cokolwiek dodać. Z innymi wykształciły się zdrowe relacje miłosne, też zdrowe relacje sympatii i szacunku lub najzdrowsze oparte na rosnącym chłodzie i ostrożności. Ostentacyjnym zapomnieniu. To jest zupełnie naturalne, tak powinno być. W ostatnich latach pojawili się młodsi ode mnie, których Henryk czymś ujął. Henryk bardziej jako postać z książki i opowieści, niż człowiek z krwi i kości… Lepiej: ciała i duszy, cierpienia i mowy żywej. W ich oczach obok sympatii (wzajemnej) i szacunku (też) czuję się jak niedoceniony i niezrozumiany artefakt czegoś, co się przydarzyło, ale przecież nie musiało… I czy na pewno się przydarzyło? (Łapiąc oddech zdaję sobie sprawę z mojej rosnącej nieatrakcyjności).

Czytaj także:
fragmenty „Oniriady”
Henryka Berezy

*

A teraz już całkiem poważnie – na koniec. Zleciłem fotografowi z doświadczeniem wojennym obfotografowanie wszystkich pięćdziesięciu sześciu zeszytów Zapisków. Strona po stronie. Warunki, które zastał w Bibliotece Narodowej, pokierowały go w stronę refleksji, że nawet na froncie tak się nie umęczył. Sfatygował. Jedną nogą w wyobraźni, drugą we własnych doświadczeniach – mogę sobie to zwizualizować. Z kolei o samych prawach autorskich wokół tego, co zdjęcie przedstawia, co widać na zdjęciu (kartkę, niewyraźne pismo) nie chce mi się nawet myśleć… Siedzę więc przy komputerze. Na lewym-większym monitorze plik, w którym zapis-uję datę, sen, czasem inne uwagi, pojawiające się na początku dnia (o tej porze jasności myśli Henryk wspomina, sięga po rocznice lub musi wyrzucić z siebie coś bolesnego). Na prawym monitorze, na laptopie mam kolejno: indeks miejsc (kilkadziesiąt stron już), indeks nazwisk (podobnie), indeks tytułów i innych nazw własnych… A przede wszystkim zdjęcie rękopisu, zdjęcie odpowiednio powiększone. Przybliżone. Jestem teraz w trakcie Zapisków 46 – pracę zacząłem od końca chyba ze zrozumiałych powodów, nie? – czyli mam około dekady śnienia Henrykowego zapis-anego. Ta liczba, która odpowiada książce o grubości obu tomów Wypisków ostatnich, tak naprawdę nic mi nie mówi, nie wywołuje już żadnych emocji. (Jedynie upierdliwy ból dłoni). Trzymam się więc postanowienia, że parotomowa Oniriada ujrzy światło dzienne w 2026 roku, w stulecie urodzin Henryka. I że będzie to koniec mojej pracy. Pracy Henrykowej. Odzyskam wiele czasu, z którym dokładnie będę wiedział, czego nie robić. A w końcu będę mógł porzucić konwencjonalnie nieśmieszny żart, że osoby opisane w Zapiskach i ceniące swoją prywatność powinny zrzucić się na płatnego mordercę, bo…

(Najlepiej gdyby Krzysztof Bielecki lub Dariusz Bitner wyłuszczyli ten dowcip. Jeden komiczniej, drugi dosadniej).

*

Cuando cuentes cuentos, cuenta cuántos cuentos cuentas…

*

PS
Darku drogi, przypomniałbyś mi adres? Podesłałbym Ci w końcu nieszczęsne Przedświty

Skierniewice, 22.10.2021
(data ciekawa i prawie prawdziwa)



Paweł Orzeł (ur. 1985 w Madrycie) – prozaik, historyk sztuki. Ostatnio wydał kolorową książkę pt. Przedświty (2021). Od września 2017 redaktor prowadzący w Państwowym Instytucie Wydawniczym, co – wiadomym cudem – łączy z rosnącym niepokojem przed pisaniem i czytaniem.