Robert H. Whittaker, amerykański biolog, na przełomie lat 60. i 70. zaproponował nową taksonomię królestw organizmów żywych. Na kursie biologii, jaki odebrałem w polskiej szkole w pierwszej połowie lat 90., nie wyróżniano – o ile pamiętam – królestwa protistów, które wyróżnił Whittaker. Krótki przegląd dostępnych na rynku edukacyjnym e-podręczników upewnia mnie, że dziś, to znaczy prawie trzydzieści lat później, polskie dzieci uczą się już o protistach, choć podobno (to dalszy internetowy risercz) taksonomia Whittakera jest krytykowana i osadza się ją w kontekście amerykańskiej polityki naukowej doby Zimnej Wojny. Zainteresowanych historią taksonomii mogę odesłać do  artykułu  Joela B. Hagena, Five Kingdoms, More or Less: Robert Whittaker and the Broad Classification of Organisms („BioScience”, vol. 62, Issue 1, January 2012). Sam aż tak głęboko w tę materię nie wchodzę, ale myślę sobie, że kiedy o tych sporach czyta stary dobry szwedzki protestant i skrupulant, Karol Linneusz, to przewraca się w grobie. 

No dobrze, zostańmy jednak przy protistach. Czego o nich dowiadujemy się z e-podręczników i innych wyklikanych ad hoc źródełek wiedzy? „Protisty to sztucznie utworzona grupa słabo spokrewnionych ze sobą organizmów”. „Istnieją dowody na to, że protisty żyły na Ziemi już 600 mln lat temu”. „Niektóre prawdopodobnie dały początek zwierzętom i grzybom”. „Klasyfikacja systematyczna protistów sprawia biologom wiele kłopotów. Trudno określić ich cechy charakterystyczne, ponieważ są to organizmy bardzo zróżnicowane i niespokrewnione ze sobą. Większość z nich to mikroskopijne organizmy jednokomórkowe, jak pantofelek czy okrzemki, przy czym niektóre z nich, jak skrętnica, tworzą skupiska zwane koloniami. Wśród protistów są także organizmy wielokomórkowe, których długość przekracza kilkadziesiąt metrów, na przykład listownica”.

Czytaj także:
Tomasz Pindel
o Alejo Carpentierze

To (nie)widzialne królestwo o niejasnych konturach, rozmytym terytorium, niepokojąco niejednoznaczne –  jest wszędzie (bo zaliczają się do niego organizmy występujące nader powszechnie, a i te znane z biologii jak pantofelek czy euglena zielona) i nigdzie (bo w gruncie rzeczy niewiele te organizmy łączy, na tyle niewiele, że ta ich niełączliwość wydaje się differentia specifica królestwa, z którym biolodzy – zdaje się – nie wiedzieli, co zrobić). To jeszcze nie koniec, albowiem: „Osobliwą grupą organizmów zaliczanych do protistów są śluzowce. Ich ciało to niekształtna, często jaskrawo zabarwiona masa. Większość śluzowców żyje w lasach w miejscach wilgotnych, ciemnych i bogatych w rozkładającą się materię. Przemieszczają się, pełzając po powierzchni powalonych drzew czy ściółki. W czasie wędrówki pochłaniają bakterie, drożdże i szczątki organizmów. W dogodnych warunkach przybierają ciekawe kształty i jaskrawe barwy. Wtedy też wytwarzają zarodniki”.

Przyciągającą tłumy sensacją roku 2019 w paryskim zoo był Blob, a Blob to „zabójca z kosmosu” – przynajmniej jeśli pamiętacie klasyczny film ze Steveʼem McQueenem z 1958 roku, w którym maź z rozłupanego nieopatrznie meteorytu pochłania wszystko wokół siebie. W Paryżu pokazano oczywiście nieco inny blob – śluzowca noszącego łacińską nazwę Physarum polycephalum. Po polsku nazywa się go zupełnie nieatrakcyjnie „maworkiem wielokształtnym”. Co ciekawe, jedyne udokumentowane stanowisko jego występowania w Polsce widzę z okna mojego domu, występuje bowiem na zboczach Równicy w Beskidzie Śląskim. Lubię maworka tym bardziej, że jego stanowisko udokumentowano (Tabacki 1977) dokładnie w roku mojego urodzenia, co z perspektywy szóstego wielkiego wymierania nasuwa zasadne pytanie o to, czy przypadkiem nie przeżyłem beskidzkiego maworka o parę lat…

O naszym maworku wystawianym z takim sukcesem w Paryżu donosi internetowa strona „National Geographic”: „Physarum polycephalum łatwo przegapić, bo widywany w lesie żółtawy nalot na starym pniu nie przyciąga uwagi. Trudno też dostrzec go w ruchu. Choć przemieszcza się, posługując wieloma nibynóżkami, to robi to dość powoli. […] Nie jest ani bakterią, ani rośliną, ani zwierzęciem, ani grzybem. W dobrych warunkach żyje samotnie, w trudniejszych – łączy się w rozgałęzione struktury, pokrywając nawet kilka metrów kwadratowych. Rozmnażanie w ich przypadku jest sprawą dość skomplikowaną. Nie mogą łączyć się z byle kim, a jedynie z osobnikiem o identycznym zestawie trzech genów, z czego każdy z nich ma 16 własnych wariacji. To tak, jakby szukać swojej drugiej połówki wśród kilkuset różnych płci. Są jednak na tyle inteligentne, że mają wbudowane «chemiczne GPS’y» pozwalające wybierać wcześniej ustalony szlak, omijając przeszkody i zagrożenia, o których pamięć przekazały im inne osobniki. […] Nie ma mózgu, ale ma zdolność uczenia się. Jeżeli połączysz ze sobą dwa, to jeden przekazuje wiedzę drugiemu”.

Zapytacie zasadnie, dlaczego o tym wszystkim piszę w dziale recenzji literackiego periodyku? Przekierujcie proszę to pytanie do autora recenzowanego tomu, Edwarda Pasewicza. Bo to właśnie Pasewicz poświęcił Blobowi-maworkowi-policefalosowi jeden z najciekawszych wierszy wydanego niedawno tomu. Cytuję w całości:

Och, Blobie, Blobie

Blob ma w sumie siedemset płci
i nie ma mózgu (gdzie był episkopat, gdy Bóg to tworzył)
a jednak ten śluz potrafi się uczyć, 
płci spokojna, płci wesoła, czy na Skałce
pełza jakiś Blob?

Jakim naturalnym prawem w zasadzie nie umiera, 
rozcięty jak święty Stanisław skleja się po dwóch minutach, 
ale to śluzowiec, nie święty, nie spiskował z Czechami, 
nie zarąbał go król, gdzie był episkopat, 
gdy tworzył go Bóg?

Z genotypu nie wynika, czy to pies, czy wydra, 
może prawdziwek albo tkanka łączna, może rydz
lub pieprznik jadalny (gdzie był episkopat, kurwa jego mać)

Czy można Bloba położyć nad Wisłą,
gdy rzeka wzbiera i grozi nam powódź?
Czy Blob jak tama ochroni nasze miasta?
Jak czaszka Stanisława w wieżyczce nad Skałką?
Czy Blob zostanie śluzową drag queen?
Czy z Bloba powstanie blobowa zaraza, 
ideologia siedmiuset płci?

Płci spokojna, płci wesoła
kto wyrazić ciebie zdoła. 

2019–2020

I teraz – po tym przydługim i szpachlowanym cudzysłowami wstępie – rolą krytyka (pożal się Boże: krytyka!) powinno być olśnienie czytelnika erudycyjną grą szklanych paciorków. Mam je w zanadrzu. Biorę Deleuzeʼa z Guattarim i czytam tomik Pasewicza za pomocą kategorii kłączowatości. Biorę Przedziwną sztukę porażki Jacka Halberstama i pokazuję analogie wyrażone już tytułem tomiku, który brzmi, przypomnę, Sztuka bycia niepotrzebnym; z tym samym Halberstamem w ręku rozpracowuję fantastyczny neologizm „nietakość” z wiersza A jednak ciążą. Biorę coś z ekokrytyki i bum – mam sążnisty esej. Biorę coś gęstego z półki queerowej, najlepiej Lee Edelmana i jego książkę No Future (może być też Leo Bersani)o popędzie śmierci, i już analizuję queerowy podmiot wierszy takich jak Gdybym się nie odrodził. Mam oczywiście na podorędziu Derridę i jego widmoontologię, która pomoże mi uporać się z natrętnymi obrazami cieni i fantomów zapełniającymi wiersze takie jak tytułowa Sztuka bycia niepotrzebnym, w której podmiot liryczny mówi o sobie „Fantom odbity w białej karoserii […]”. Mógłbym też wziąć stertę esejów, recenzji i szkiców poświęconych autorowi Dolnej Wildy i pokazać, jak najnowszy tom wpisuje się w wypracowaną dykcję poety, a jak ją rozwija w nowe rejony. Korci, żeby z Projektem krytyki somatycznej Adama Dziadka posłuchać wierszy takich jak Wisła Odra Obra San – melodia tego tytułu (słyszycie ją?) nasuwa skojarzenie z jakąś buddyjską mantrą, a ona mogłaby mnie z kolei skłonić do studiowania odprysków buddyjskich, którymi skrzy tom Pasewicza. Och, zapomniałbym o Sarze Ahmed i jej fenomenologii „lepkości”…

Czytaj także:
Igor Kierkosz
recenzuje najnowszą powieść
Ziemowita Szczerka

Nie zrobię tego jednak, bo mam szacunek dla Państwa jako czytelników – i dla Edwarda Pasewicza jako poety. Znacznie mniej za to szanuję taką formułę recenzji, jaka dominuje w periodykach literackich. Wybaczcie, jeśli Was zawiodłem. 

Zamiast tego wszystkiego pozwolę sobie na zwierzenie się z momentu,  w którym – jak mi się wydaje – Pasewicz z genialną uprzedzającą intuicją (a posiadanie intuicji odróżnia poetę od „poety”) dotknął naszego czasu i naszego miejsca. W wierszu tytułowym z tomu pojawia się wers „Z map znikały kontynenty, zewsząd uchodziło powietrze”. O ten wers mi chodzi. Pamiętacie ostatnie słowa Georgeʼa Floyda, zamordowanego przez białego policjanta? „Man, I can’t breathe… I can’t breathe!”. To zdanie stało się niemal natychmiast hasłem rewolty, która przetoczyła się, i przetacza wciąż, przez Stany Zjednoczone i cały świat. Czujemy, że „zewsząd uchodzi powietrze”, że, jak Floyd, nie możemy, nie mamy czym oddychać. Jesteśmy duszonym Blobem? A może blobia egzystencja plechy, plenia, jest pociągającym wyjściem z totalitarnych struktur późnego kapitalizmu, zadaniem do odrobienia dla zbankrutowanej humanitas? Czy też, przeciwnie, w tę blobią egzystencję zostaliśmy wtłoczeni i System skazuje nas na wieczną „nietakość” abiektu? Sam nie wiem jak jest… Może jest wszystko naraz?


Edward Pasewicz
Sztuka bycia niepotrzebnym

WBPiCAK, 2020, s. 64.



Wojciech Śmiejadr hab. prof. UŚ w Katowicach, literaturoznawca, polonista. Jako badacz literatury interesuje się głównie prozą XX i XXI wieku, którą czyta z perspektywy queerowej. Od kilku lat jego badania koncentrują się wokół kategorii męskości (krytyczne studia nad męskościami i mężczyznami, KSMM). Opublikował: Literatura, której nie ma. Szkice o polskiej "literaturze homoseksualnej", Kraków 2010), Homoseksualność i polska nowoczesność. Szkice o teorii, historii i literaturze, Katowice 2015), Hegemonia i trauma. Literatura wobec dominujących fikcji męskości, Warszawa 2017). W przyszłym roku ukaże się jego kolejna książka Literatura peryferyjnego mantropocenu 1918 - 2018.