Okładka najnowszej książki poetyckiej Tomasza Dalasińskiego zaskakuje konceptem, znajduje się na niej bowiem fragment samej książki; nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem takie rozwiązanie. To jednak nie wszystko. Ponad dużym tytułem, obok imienia i nazwiska, jest jeszcze coś na kształt ikonki – ciemnego zarysu twarzy przywołującego na myśl nieodblokowaną postać z gry komputerowej. Twarzy, w którą wkleić można właściwie każdą i której łatwo można by nadać dowolne rysy. Wzbudza to niepokój, a jednocześnie dobrze oddaje charakter poematu, w którym Dalasiński mówi przeważnie bezokolicznikiem, w liczbie mnogiej lub zwracając się bezpośrednio do odbiorcy, rzadko przywołując poetyckie „ja”, które stanowi, choćby w tomie Copyright (2016), główną perspektywę widzenia świata. Natomiast w Póki nie żyjemy mamy do czynienia z kryzysem tożsamości, zepchnięciem siebie na dalszy plan (to nowość u tego poety, mimo że książka reklamowana jest jako quasi-autobiograficzna) zgodnie z mottem zaczerpniętym z Ziemi jałowej T. S. Eliota („Nie byłem / Żywy ani umarły. Nie wiedziałem nic”). Trudno o bardziej pesymistyczny początek, a potem nie jest wcale weselej.
Tytuł, na pierwszy rzut oka, jest dość prostym nawiązaniem do Mazurka Dąbrowskiego, zdradza jednak ciekawsze konotacje. Słowo „póki”, często błędnie stosowane jako zamiennik dla „kiedy” podczas śpiewania hymnu Polski, sugeruje bowiem pojawienie się jakiejś usterki, co w połączeniu z „nie żyjemy” daje jeszcze bardziej nieoczywisty efekt. „Czy w ogóle kiedykolwiek żyliśmy?”, zdaje się pytać Dalasiński, ponieważ do czasu, gdy nie rozwiążemy wszystkich naszych problemów jako gatunek, o życiu (w harmonii, w zgodzie z Innym) możemy jedynie pomarzyć, zwłaszcza w kraju nad Wisłą. Czyżby zatem, stosując dystychy, czyli wprowadzając pewną regularność, autor pragnął odnaleźć ten trudno osiągalny stan równowagi? Czy, narzucając arbitralny porządek wiersza, pragnie wymusić podporządkowanie się chaotycznego świata (w skali mikro i makro) woli jakiegoś kreatora, który dysponuje mocą, pozwalającą ułożyć go na nowo? W tym sensie (jednak nie tak strukturalnie głęboko, ponieważ dystych Dalasińskiego jest jedynie nośnikiem dla – nomen omen – nośnych fraz, nie zaś przytułkiem dla okaleczonych znaczeń) blisko poematowi Dalasińskiego do Nich Konrada Góry, który również, na celanowską modłę, z fabryczno-słownych odpadów wpisanych w formę dystychów, próbował odbudować pewien porządek, ustanawiając przy tym swój własny.
Do czasu, gdy nie rozwiążemy wszystkich naszych problemów jako gatunek, o życiu (w harmonii, w zgodzie z Innym) możemy jedynie pomarzyć, zwłaszcza w kraju nad Wisłą.
W swoim pierwszym poemacie Dalasiński przede wszystkim parafrazuje więc innych: Tadeusza Różewicza, Rafała Wojaczka, Czesława Miłosza, Andrzeja Sosnowskiego, Marcina Świetlickiego czy Konrada Górę (frazie „a na końcach niteczek nie ma żadnych Ariadn”, blisko do „Na końcu kabla nie czeka żaden Tezeusz” z Kalendarza majów). Jednak tym razem takie nawiązania nie mają charakteru środowiskowego, tak zwanej maliszewszczyzny. W Póki nie żyjemy budują one raczej nową osobowość podmiotu, który prędko kapituluje przed sobą i czytelnikiem: „ja nie żyję, nie żyję, już nie żyję, gdyż / umarłem –” (czyżby echo spowiedzi i zdań w rodzaju „Moja wina, moja bardzo wielka wina”?). Czy poeta przywołuje innych, żeby zaświadczyli o jego śmierci i zmartwychwstaniu, narodzeniu się na nowo po odpuszczeniu grzechów? Tylko czyich?
Poemat próbuje opisać dosłownie cały świat – od tej ciemnej, grzesznej strony. I nie ma w tym uproszczeń lub przesady, ponieważ Dalasiński mówi z wysoka, co w połączeniu ze wspomnianą liczbą mnogą i skłonnością do umuzyczniana wersów daje efekt patosu. „Czym jest życie człowieka pośród automatów, / wobec hipermarketów czymże człowiek jest?” (s. 27). Czytelnik zastanawia się, czy to tak na serio, czy może jednak ironicznie; w każdym razie zaśpiew w tej książce nie pojawia się incydentalnie, właściwie spore fragmenty poematu mogłyby posłużyć za teksty piosenek. Mając w pamięci najwcześniejsze książki poety, w których żaden wers nie był wolny od lingwistycznych komplikacji (patrz Stosunki przegrywane z 2013 roku, chyba najradykalniejsza rzecz w dorobku autora), można uznać to za dość ryzykowny krok. Tyle że Dalasiński już dawno „sklasyczniał”, a jego kolejne książki cechuje coraz większa przystępność frazy. Czy jednak taka dykcja, skądinąd bezpieczna, sprawdza się w poemacie traktującym o kryzysie, o rozpadzie świata?
Liczba stawianych przeze mnie pytań świadczy o tym, że książka intryguje. Poemat prowokuje pomysłem, zastosowaną metodą, podjęciem jakiegoś ryzyka, bo w trakcie lektury balansujemy na granicy banału i powagi. Lekkie (by nie powiedzieć – letnie) wersy próbują udźwignąć ciężką treść, a czytelnikowi niemal do końca towarzyszy wrażenie dysonansu. Ot, fraza rodem z wakacyjnych hitów odpowiada na wszystkie bolączki świata. Żaden problem nie jest ani lepszy, ani gorszy, po prostu jest wymieniany na równi z przysłowiowym „kebabem”– notabene, począwszy od Copyrightu, słowem-kluczem w twórczości Dalasińskiego, sprowadzającym każdy globalny problem do walki o zaspokojenie własnych potrzeb. Wystarczy zresztą porównać wiersz Kebab Dalasińskiego z tomu Copyright z dwoma wierszami Tomasza Pułki z Cennika (2012), żeby zauważyć, kim autor Póki nie żyjemy inspirował się w swoich miksach. U Pułki: „Zacznijmy obrazowo: instancja pieniądza to / wypadkowa władzy” (Adresy zapisu), „Z kim Barańczak przeżywał wrzesień ’67? Kebab z barańczaniny / cieknie po brodzie przechodnia, nasze obrzydzenie jest próby wyższej od pieniądza” (Pleasure). U Dalasińskiego: „Zacznijmy odjazdowo: instancja jedzenia / rozpala ząb i przełyk, zostawiając w tyle (…) Polskę, Amerykę, w ustach wszystkie kebaby (…)” (Kebab). Dlatego miksowania rejestrów nie mogło zabraknąć również w najnowszej książce Dalasińskiego (gdzie Oświęcim, Aleppo oraz Donbas stoją w jednej kolejce do kasy w Biedronce). Wymienianie rozmaitych nazw, rzeczy i czynności, zamkniętych w następujących po sobie dystychach (tak, ten poeta często wpada w trans powtórek, które przypominają modlitwę), potęguje wrażenie dehumanizacji, monotonii i znużenia rzeczywistością trudną do udźwignięcia. Przypomina się opublikowany w 2008 roku niedoceniony tom Centrum likwidacji szkód Krzysztofa Siwczyka, którego oś stanowiły pustka i wyjałowienie – także językowe.
Wymienianie rozmaitych nazw, rzeczy i czynności, zamkniętych w następujących po sobie dystychach, potęguje wrażenie dehumanizacji, monotonii i znużenia rzeczywistością trudną do udźwignięcia.
Zaskakuje w poemacie obecność otwartej krytyki kapitalizmu. Dalasiński nigdy nie był specjalnie polityczny, żeby nie powiedzieć – w ogóle. Zazwyczaj szukał złotego środka w poezji, rzadko opowiadał się po którejś ze stron. Jednak od książki Większe (2018) zaczął zmierzać ku wspólnocie, częściej rezygnując z „ja” na rzecz „my”; pojawiły się u niego również wypowiedzi na tematy bieżące. O ile w przypadku samego poety zmiana jest intrygująca, o tyle w szerszym kontekście wydaje się, że spowszedniał i tym samym dołączył do chóru poetów i poetek, dla których wolny rynek nie jest – delikatnie mówiąc – najszczęśliwszym wynalazkiem. Krytycy z lewa Dalasińskim się (raczej) nie zainteresują (patrz Bailout Tomasza Bąka), a wierni czytelnicy zapewne uznają to za nierzadki przypadek wchłonięcia indywidualnej dykcji przez silniejszą, modniejszą. Dalasiński, jak podejrzewam, chce być bowiem osobny i jednocześnie modny. Nie wiem, czy to nie za dużo jak na jednego poetę, a przede wszystkim – jedną książkę. Stąd pojawia się pytanie: w jakim kierunku rozwinie się jego twórczość? Najnowsze wiersze, publikowane zarówno na Facebooku autora, jak i w „Helikopterze”, każą sądzić, że obrał on polityczną drogę, choć w przypadku tego poety-kameleona niczego nie można być pewnym (może Dalasiński jest tricksterem, podobnie jak był nim Pułka? Zmiennokształtnym łotrzykiem, stosującym rozmaite fortele?). To ciekawe, że poeci, którzy do tej pory nie kojarzyli się specjalnie z zaangażowaniem społecznym, jak Dalasiński, nagle odczuwają wyraźną potrzebę uwypuklenia swoich poglądów i starają się udowodnić – by wymienić jeszcze Bartosza Sadulskiego w mniej niż jedno zwierzę (2019) – że stoją po właściwej stronie, co młoda, lewicowa (i widoczna, patrz: Jakub Skurtys, Paweł Kaczmarski, Dawid Kujawa) krytyka literacka. Trend, świadomość zadań stawianych współczesnej poezji, a może po prostu kolejny etap realizowanego od lat projektu? Wszystkie odpowiedzi wydają się dziś prawdziwe i całkiem możliwe, że dopiero wraz z kolejnymi książkami będę mógł napisać na ten temat więcej.
Dochodzę więc do zgoła różnych wniosków. Póki nie żyjemy to poemat, który czytam nie tylko z dużą przyjemnością przez wzgląd na świetnie opanowane poetyckie rzemiosło, lecz także z obawą. Z jednej strony pełno w książce Dalasińskiego interesujących, a nawet kapitalnych fraz („spośród wszystkich możliwych kolorów kosmosu / wybierający tylko biały i czerwony”, s. 37), czy językowych gier uatrakcyjniających lekturę: „Obchodzić święto świata. Nie obchodzić świata. / Obchodzić świat piechotą (…)” (s. 10), „jak z tymi, których nie ma, mówić o tym, co jest, / jak o tym, czego nie ma, mówić z obecnymi?” (s. 40). Jednak z drugiej strony całość ostatecznie jedynie utwierdza w przekonaniu, jest dość oczywista na poziomie treści. Rzecz jasna, wszyscy lubimy melodie, które dobrze znamy, ale cytując Marka Grechutę – „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. Kto wie, czy nie najważniejsze?