Znałem ostatniego poetę ludowego w Puszczy Sandomierskiej. Żadna z części tego zdania nie jest metaforą – Stanisław Stępień był poetą ludowym w ścisłym znaczeniu tego słowa. I był ostatni.

Poznaliśmy się na dożynkach w Raniżowie. Przyjechał na składaku z Korczowisk, w których mieszkał, i czekał na moment, gdy wszyscy, którzy mają przemawiać, skończą. Wtedy nadchodzi chwila, kiedy zaczyna się sprzątanie po imprezie, ale na miejscu są jeszcze ludzie, a ekipa z domu kultury nie odłączyła głośników. Pan Stanisław pytał wtedy, czy może coś zaśpiewać, i czasem się zgadzali ci. Wtedy śpiewał. 

Nie wiem, czy ktoś tam wiedział, co się właściwie dzieje. A działo się coś ważnego. Po raz ostatni ludzie słuchali poezji ludowej tworzonej w lasowiackiej gwarze, śpiewanej z pamięci.

Chciał być muzykantem. Słuchał w dzieciństwie, jak na weselach grają klarneciści. Jego rodzice żyli jednak z piaszczystego pola i nie mogli kupić mu klarnetu, ani tym bardziej opłacić nauki. Stanisław pomyślał, że nauczy się grać na fujarce, bo wydawało mu się, że gdy kupi sobie kiedyś klarnet, będzie mu łatwiej.

Zaczął oszczędzać. Zbierał na polu sporysz rosnący w zbożu i oddawał go do skupu. Kiedy miał już tyle pieniędzy, ile mu było trzeba, zabrał się z pieszą pielgrzymką do Leżajska i od tamtejszych fujarkarzy kupił pierwszy w życiu instrument.

Ale potem było to, co zawsze – potem było życie, i jakoś tak się złożyło, że klarnetu w życiu nie miał i nie nauczył się grać na nim aż do śmierci. Kto wie, czy tak nie było lepiej, chociaż oczywiście piszę to z egoistycznej perspektywy badacza, bo pan Stanisław pewnie wolałby, żeby jego marzenia się spełniły. Ale gdyby tak się stało, nie wiadomo, czy zacząłby układać piosenki. W każdym razie nie wiadomo, czy miałyby słowa. Zresztą może i tak, może w Stanisławie Stępniu wrażliwość na słowo i potrzeba wyrażania siebie za jego pomocą była silna i niezależna od tego, jak potoczyło się jego muzykanckie życie.

Wierszy nigdy nie zapisywał, zresztą nie nazywał tak swoich utworów, dla niego to były piosenki – od razu układane razem z melodią. Grał przygrywki i przerywniki na flecie prostym albo harmonijce ustnej i śpiewał teksty z pamięci.

A te były bardzo różne. Mógł ułożyć piosenkę o brzozie z podwójnym pniem, którą widział pod lasem, mógł o papieżu, mógł o gminnym inseminatorze, mógł wymyślić humoreskę o starej pannie albo apokryf o świętym Hubercie. W jego piosenkach pojawiały się stare symbole i toposy, przewijające się w poezji ludowej od wieków, na równi z rekwizytami branymi ze współczesnej wsi. Ludowa pobożność mieszała się tam z chłopskim antyklerykalizmem, ironia – z ciekawością świata.

Czytaj także:
Aleksandra Kumala
recenzuje Kąkol
Zośki Papużanki

Śpiewał tak, jak mówił, gwarą. Standardowa polszczyzna, taka jak w radio, nie była mu do niczego potrzebna. W sytuacjach, w których przechodzą na nią ludzie z okolicy, pan Stanisław nadal używał gwary, ale uprzejmiej, z większą dbałością o formę.

Ale wszystkie cechy, które czyniły z niego twórcę wyjątkowego, sprawiały, że nie było dla jego sztuki miejsca. Gdyby został tym klarnecistą, to akompaniowałby jakiemuś zespołowi pieśni i tańca, jeździł po okolicach, Polsce, a przy odrobinie szczęścia również po reszcie świata. Ba, dożyłby renesansu tej muzyki i powrotu kapel na imprezy, więc w samej końcówce życia doczekałby się, jak inni muzykanci z tego pokolenia, uznania i szacunku, młodych tańczących do polek i oberków, muzyków po szkołach muzycznych przychodzących po naukę.

Ale poszło jak poszło, został twórcą poezji w języku, którego ludzie zaczęli się wstydzić i unikać publicznie. Instrumenty, na których grał, nie interesowały etnografów uznających je za zbyt nowoczesne, żeby można było z nimi występować na konkursach i przeglądach.

Nie wydawało się, żeby się tym przejmował. Śpiewał i grał zawsze, gdy znalazł kogoś chętnego do słuchania. Albo wolny mikrofon. Mikrofon sprawia, że nie ma znaczenia, czy jest ktoś chętny do słuchania, pamiętaj.

Aż do jego śmierci w domu opieki bardzo niewiele osób z otoczenia zdawało sobie sprawę, że jest to ostatni z długiej linii poetów ludowych tej gwary, że na nim zamyka się trwający od czasów przedhistorycznych etap kultury ustnej, przynajmniej w tych stronach. Widziałem koniec poezji ludowej w Puszczy Sandomierskiej.

Dlatego parę lat później – po badaniach etnograficznych nieco bardziej na południe – kiedy miałem napisać tekst o poetach ludowych z okolic Rzeszowa, Łańcuta i Przeworska, myślałem, że będę zajmował się zjawiskami wymarłymi albo wymierającymi. Tymczasem każde z kilkunastu badaczek i badaczy chodzących po wsiach spotkało kogoś, kogo uznało za poetę ludowego.

Byli w tej grupie różni ludzie. I rolnicy piszący gwarą, i nauczyciele wiejskich szkół podejmujący lokalne tematy. Jedni zapisywali wiersze i piosenki w zeszytach, inni wydawali nakładem bibliotek i domów kultury. Jeśli coś ich łączyło, to to, że, z różnych powodów, nie uczestniczyli w ogólnopolskim obiegu poetyckim. Nawet jeśli wydawali książki, krążyły one lokalnie, wśród znajomych, członków rodzin, czytelników miejscowej biblioteki.

Była jednak jeszcze jedna cecha wspólna. Każda z ludowych poetek i każdy z poetów, z którymi rozmawiali badacze, byli jakoś zaangażowani w życie lokalnej społeczności. Wbrew obiegowemu wyobrażeniu artysty ludowego jako jurodiwego, bożego szaleńca, kogoś, kto malowniczo żyje sobie na marginesie społeczeństwa i w życiu zajmuje się wieszczeniem, ludowi poeci z Rzeszowskiego byli z reguły całkiem racjonalnie przez swoich ziomków zagospodarowani. Pod Łańcutem i Przeworskiem ludzie wiedzą to, o czym się Stanowskim nie śniło – że z poety jest całkiem sporo pożytku. Przede wszystkim wtedy, kiedy trzeba posłużyć się językiem odświętnie: napisać tekst jasełek (to czasami jedna z ostatnich okazji, przy których spotyka się cała wieś, żeby zobaczyć sąsiadów na scenie), życzenia, tekst okolicznościowy. Albo kiedy trzeba poprowadzić wiejski teatr. Albo izbę regionalną. Jednym słowem: wszędzie tam, gdzie wspólnota potrzebuje czegoś, co będzie ją trzymało razem, prosi o pomoc ludowego poetę.

I to jest nauka, po którą poeci (nieludowi?) mogą przychodzić do poetów ludowych. Czysto literacko (co to w ogóle za kryterium?, co to za konstrukt w ogóle?) pewnie się rozminą. Ale jest w poezji ludowej, nawet w jej dzisiejszym kształcie, coś, czego w poezji (nieludowej? nieludzkiej?) najczęściej mi brakuje.

Dawno, dawno temu byłem przewodnikiem po terenie badań dla uczestników studenckiego obozu naukowego. Nie szło im szukanie dawnych dawności, czyli tego, co badacza na studenckim etapie zwykle interesuje. Mieszkańcy wsi, jak odkrywali badacze i badaczki, mieli już swoje życie bardziej podmiejskie niż wiejskie, bardziej z M jak miłość niż z Konopielki. Raczej martwił ich zasięg sieci komórkowej niż perspektywa rzucenia uroku na krowę, której od trzydziestu lat już, nawiasem mówiąc, w gospodarstwie nie było. Trzeba było jakoś ratować sytuację.

Pojechaliśmy do Stępnia. Bez zapowiedzi, bo nie mogłem się do niego dodzwonić. Po prostu była zima, dlatego wiedziałem, że jest w domu i że jeśli ktoś nie przegoni sprzed progu połowy obozu studenckiego, to właśnie on.

Kiedy dotarliśmy, ucieszył się, jak zawsze, gdy ktoś go odwiedzał. Zaprosił nas do izby. Tam, przy wyłączonym telewizorze siedzieli jego sąsiedzi. W środku tego kręgu był pan Stanisław. Opowiadał historie z życia, anegdoty. Ludzie słuchali. Rozsiedliśmy się, jak się dało, obok nich i znaleźliśmy w najbardziej pierwotnej sytuacji, jaką można sobie wyobrazić, kiedy myśli się o tym, czym kiedyś mogła być poezja. Była zima, był wieczór, a my – skupieni wokół opowiadacza. Jego opowieść tworzyła z nas, przynajmniej na chwilę, całość. Nie wiem, czy wiele więcej da się zrobić za pomocą tekstu.



Janusz Radwański (ur. 1984) – wydał książki z wierszami: Księga wyjścia awaryjnego (Brzeg 2012), Chałwa zwyciężonym (Olkusz 2013), Kalenberek (Warszawa 2017) i Święto nieodległości (Warszawa 2018) oraz książki z przekładami Pawły Korobczuka Kajfuj, kajfuj (Kraków 2019), i Ołeksija Czupy Piędź (Warszawa 2020). Folkowy i ludowy basista, muzealnik. Ojciec Hani, Franka, Łucji, Kaliny i Mileny. Mieszka w Kolbuszowej Górnej.