Marcin Niewirowicz znalazł dla swojego tomiku świetny tytuł. Nie pochodzi on ani od tytułu żadnego wiersza, ani z żadnej pojawiającej się wewnątrz frazy, wydaje się więc, że ma pełnić także funkcję uspójniającą. Czy kompozycja książki jest jednak równie udana jak jej tytuł? Takie oto pytania sobie zadawałem, a w końcu doszedłem do następnego: czy tytuł został wymyślony po zebraniu przez poetę materiału na tomik i ułożeniu go, czy gdzieś w trakcie? To pytanie okazuje się istotne, gdy dalej próbuję namyślać się nad kompozycją całości i ją oceniać. Wszystkie ptaszki, które miałem w garści: rozbierzmy (nomen omen) tę frazę. „Ptaszki” rozumiemy tu oczywiście natychmiast jako „penisy” (organ ten został opisany tylko raz i w wysoce zmetaforyzowany sposób w *** kształtem przypomina). Natomiast częstokroć wiersze dokumentują rozmaite zetknięcia z różnymi partnerami. „Ptaszkami” właśnie, „gagatkami”, „ananasami”, co z pozoru są niewinni, choć – biorąc pod uwagę deminutywną formę i raczej sympatyczne skojarzenia – „ziółkami” nie są trującymi, acz nie zawsze też kurującymi. Jako ptaszki w teście czy tabelce, którą należy uzupełnić, odsyłają do „zaliczenia”, „ptaszki zalicza się (ptaszkiem)”. A „w garści”, na mocy idiomu, podpowiada nam, że większość tych „ptaszków” to musiały być „wróble” (lepsze w garści niż gołębie na dachach), czyli, w transpozycji na inny system metaforyczny, „płotki”. Czyli – w transpozycji na inny system metaforyczny – nie jednorożce. Czyli drobnica życia uczuciowo-erotycznego, albo erotyczno-uczuciowego, bo to czasem nie to samo. Choć nie wszystkie relacje tak się zapowiadały, oto „ananas” jeden czy drugi wydawał się „skowronkiem”, „gilem”, a może i „krukiem”?, lecz taka natura tych ptaszków, iż bez Owidiuszowych zaklęć zmieniły się wszystkie we „wróble”. Tak można by pogrzebać w gnieździe metaforycznym tytułu, podsumowując znaczną część zawartości książki.

Tymczasem – tu przechodzę do mojego problemu z konstrukcją tomiku – nie w każdym wypadku „ptaszki” są metaforyczne. Nie bardzo wiem, czy kilka utworów w tej książce uznać za „poezję dendrologiczno-ornitologiczną”, jak złośliwie wyraził się kiedyś krytyk o Zagajewskim. Teksty te wydają mi się słabsze od wielu innych (choć też jestem tego rodzaju przyrodniczej wrażliwości wyzbyty), stąd stawiałem sobie pytanie, czy zostały może napisane, „naciągnięte” po to, by tytuł całości mienił się jeszcze innymi odcieniami znaczeniowymi. Dotyczy to tekstów szpaki (por. frazę „ptaszku ze złamanym skrzydłem sam tu / jesteś i kwilisz”; chciałbym doszukać się tu ironii, aby wybronić decyzję o publikacji tego tekstu, ale nie potrafię…)i gest;z kolei *** [mała plamka zabarwi na biało zaplami…] daje się odczytać jako tekst pograniczny, bo podobnie o ptaku – dosłownym, upierzonym i skrzydlatym – ale ptaku „odmieńcu” („wśród stada wróbli wtopiłeś to teraz / patrz jak zostajesz wykluczony z klucza”), można to więc metaforycznie czytać jako tekst o „odmieńcu” człowieczym, w tym erotycznym, geju; jeszcze inaczej podobne pogranicze ogrywa żuraw i czapla, tytułem odsyłając do konkretnej bajki (Brzechwy) i do samej konwencji bajki zwierzęcej, gdzie fauna stanowi alegorię ludzi – u Brzechwy, jak pamiętamy, żuraw nie chciał być sam, więc oświadczył się czapli i tak rozpoczął się taniec przyciągania i odpychania: czapla to nie chciała, to chciała, a wtedy żuraw nie – i podobną dynamikę Niewirowicz przechwytuje do opisu relacji męsko-męskiej. Kompozycyjnie to przejście od ornitologii do bajkowej alegorii dokonuje się w trakcie tomu, w tekstach jak gdyby wrzucanych od czasu do czasu między inne, tworzące całości spójniejsze. Z jednym wyjątkiem. Dość wcześnie w kompozycji pojawia się bowiem (udana) rymowanka oparta na enumeracji, o jedenastu rozbójnikach i jednym dobrym, gdzie dokonuje się przegląd rozmaitych „ziółek”, „ladaco” (tytułowi rozbójnicy) jako ptaków: „ten co znikł szybko jak wymarły gatunek, albo na końcu sroka co skradła mi serce”.„Dobrym”ptaszkiem okazuje się, co ciekawe, nie ten, z którym się (którego się) gruchało, tylko„ten co ratował mnie potem w rozterce”. A więc nad wróblami amora góruje amicitia?

Podobnie rozrzucone po tomiku są dwa quasi-cykle. O drugim, który bardziej pasuje do „ptaszkowej” całości, za moment. Pewien problem stanowią dla mnie trzy „egzorty” o tytule synu. Są to migawki z pogrzebu i sam ten temat w zasadzie zamyka mi usta. Rozumiem „prywatną” potrzebę zamieszczenia ich w tomiku i nawet nie idzie mi o to, że mniej pasują do całości, bo być może i o to uspójnienie autor zadbał. Mianowicie otwierający tomik wiersz Olgierd opisuje w dużym przeskoku najpierw narodziny podmiotu i dobór imienia (z genderbendingowymi namysłami, czemu akurat męskie) – wprowadzając i tatę, któremu nie wolno wejść do żony, i mamę, która dobrze się czuła – by w finale przeskoczyć do tematu samotności i pragnienia zakochania się, a więc ku głównego tematu książki: „iks ludzi mało – wystarczyłby jeden / co by mi złego nie czynił by nie milczał nie winił”. Tomik kończy się krukiem,temu zaś przydano symbolikę funeralną, a dedykowany jest zmarłemu znajomemu. W funeralnym cyklu synu opisany jest pogrzeb mężczyzny, nie zostaje to dopowiedziane, ale najpewniej ojca („odwrotnie do mnie leżał w górze nogi w dole głowa”). Mój problem z tymi wierszami polega na tym, że nie mogę ich odczuć. Pozostawiają mnie na zewnątrz. Ale być może w autorskim zamierzeniu nie miały pobudzać emocji u czytelnika. Zbudowane są na zasadzie permutacji kilku fraz, co wywołuje wrażenie uporczywego nawracania, zamknięcia w doświadczeniu, perseweracji. Być może oddaje to szok, w jakim podmiot doświadczał pogrzebu – nie przypadkiem wszak „z pogrzebu pamiętam tylko trzy rzeczy i trzy garści”. Nie bardzo pozwala natomiast wejść w czytelniczą logikę empatii, współczucia. Ale może właśnie umyślnie tym persewerowanym kokonem autor nam tego broni.

 Egzorty chodzą po tomiku parami z quasi-cyklem perory, który wydaje mi się najciekawszy w całym tomie. Być może nie przypadkiem oba te quasi-cykle rozmieszczone są precyzyjnie na stronach: perory na 15, 25 i 35, egzortyna16, 26 i 36. Do pewnego stopnia można by powiedzieć, że Niewirowicz przechwytuje tu i przetwarza (queerowo) pewne elementy poezji Nowej Fali. Większość historii o „ptaszkach” ma bowiem charakter osobisty czy prywatny, w perorach natomiast język i najpewniej także opisana sytuacja dotyczą sprawy publicznej, konkretnie publicznej widzialności osób LGBTQ i języka debaty publicznej na ich temat. Trzy perory zbudowane są na kumulacji elips domagających się uzupełnień, potrzebnych aby zrekonstruować – na ile się da – przekaz (i konsytuację). Ułatwieniem jest to, że często są to frazy-gotowce, kalki językowe, stereotypy na temat osób LGBTQ (myślę, że można tu zawęzić je do gejów, bo o nich głównie Niewirowicz pisze). Te właśnie stereotypowe wypowiedzi potraktowane są tak, jak w poezji Nowej Fali traktowano partyjne przemówienia bądź język propagandowej prasy. W owym eliptycznym kształcie, gdyby nie poddawać ich procedurom odgadywania i dopowiadania, także mają wartość i pewien sens. Można je uznać za wrażenia słuchowe osoby LGBTQ (tu: geja), która, załóżmy, idzie w paradzie i słyszy z tłumu jakieś okrzyki, ścinki, w których rozpoznaje fragmenty dobrze sobie znanych klisz (czasem przystaje i wdaje się w jakieś dyskusje); względnie rzec by można, że jest to wrażenie podobne do słuchania jednym uchem serwisu informacyjnego w TV, radiu czy internecie (np. podczas robienia kolacji) i wyłapywania wspomnianych klisz. Wszakże poddać te wiersze procedurom odgadywania i dopowiadania – to interpretacyjna przyjemność. Nie odmówię jej tedy sobie:

            perora pierwsza

            proszę              tu jest ulica tu chyba                 wolno
              palić tu wolno się 
           a zwłaszcza                              ze swoim byciem

            za rękę za oko za          ząb                   można dostać           
w buzię            można dostać więc proszę pana           
do domu w domu                      wszystko 

           tak żeby nie było                      tak bardzo jak teraz           
gdy                  tak stoi i nic nie robi ale                        sobą           
pan                  mnie obraża    

                    mnie naraża i                taka chodzi           
po ulicy                        i wpycha się ludziom           
do oczu do łóżka                      zaglądam 

           bo                    wszystko widać bo
            wszystko znać jest kto z kim           
tak                   staje        

Załóżmy, że konsytuacją nie jest marsz czy parada, tylko indywidualne spotkanie podmiotu gejowskiego z – adwersarzem, tak to określmy. Adwersarz, który być może nie uważa siebie za homofoba, odczuwa potrzebę (palącą?) zwrócenia się do podmiotu homoseksualnego, czy, dla ścisłości, podmiotu, który uważa za homoseksualny na podstawie jakichś „znaków”. Początek może wskazywać na zapalenie papierosa przez podmiot homoseksualny, może jakimś teatralnym gestem. Słowo w elipsie w pierwszej strofie, domyślamy się, to „obnoszenie się”. Wolno palić, ale tak, żeby się nie obnosić (?) „ze swoim byciem”. Tak jakby jedna strona uważała, że sposób palenia jest emanacją sposobu bycia, druga zaś, czyli adwersarz, że sposób palenia jest „korygowalny” tak, aby nie ujawniał owego „sposobu bycia” jako innego niż normatywny (w trzeciej wszak strofie adwersarz sam stwierdza, że „tak stoi i nic nie robi”,ale przecież jednak „…sobą”, dopowiedzmy, manifestuje?, wyzywa?, w konsekwencji więc „mnie obraża”). Znając emocjonalną logikę homofobii objawianej w tego rodzaju konwersacjach (któż bowiem jej nie zna?), uznać można, że palenie jest tu tylko pretekstem, triggerem, aby zacząć mówić i wyrazić niesmak, przypuścić atak we właściwej (tj. faktycznie irytującej, palącej sprawie).

Druga strofa odsyła do owych klisz na temat „prywatnej sprawy”: „do domu w domu wszystko”, zaś w miejscu publicznym „(ręka) za rękę” wywołuje potrzebę biblijnej rachunkowości, gdzie odpowiednikiem okazuje się „oko za oko”. Choć to bardziej logika kupca weneckiego. (Tu możemy zasugerować, że zapalanie papierosa, od którego się zaczęło, gdzieś na ulicy – przed klubem? – mogło angażować inną rękę, co to ogień czule podawała; albo wiązało się z pytaniem podmiotu homoseksualnego do adwersarza, jakieś „przepraszam, czy ma pan ogień?”). Dwie ostatnie strofy, czwarta i piąta, pokazują i perwersyjnie demaskują ową opaczną logikę homofobii. Dopowiadamy więc, że zdaniem adwersarza widok osoby jawnie homoseksualnej, co to nie tylko „do domu w domu wszystko”,obraża dlatego, że „naraża”. Kim jest „taka [co] chodzi po ulicy” i naraża, kim jest ta końcówka żeńska? Ciota? Propaganda? A zachowanie jej jak „prostytutki”: „wpycha się ludziom do oczu do łóżka”. Stąd w kolejnej linijce ścinkowe „zaglądam”, jakby wyrwane z „ja tam im do łóżka nie zaglądam, ale…”, po którym następuje litania zakazów i powołań na człowieka drugiej kategorii.Tak oto demaskuje się pseudo-logiczna konstrukcja myślowa homofobii: widoczność, choćby minimalna, stanowi tak silną pokusę, „naraża”, że zdezorientowany adwersarz już czuje, jakby jedną nogą leżała w jego własnym łóżku (i cóż on wówczas nieszczęsny pocznie?). Wszak pointą jest idiom z elipsą o ewidentnym dopowiedzeniu: „kto z kim przestaje takim się staje”. To, co „naraża” – „zaraża” (czyli, wyzyskując słynną zbitkę biskupią jest zarazą)? Podsumowując: jeśli pozwolimy (my, ta zdrowa część, której wolno „pozwalać” i „zakazywać”), aby geje palili papierosa jako geje, to lada moment cały świat zaleją sami homoseksualiści, ba, my sami, nie chcąc tego oczywiście, się nimi staniemy.

Czytaj także:
Anita Jarzyna recenzuje
Podwójne wahadło Jacka Podsiadły

Perora druga rozpracowuje ową logikę dalej, włączając w to zjawisko znane jako victim blaming (shaming), tj., mówiąc prosto i nieco pospolicie, zjawisko „sama się o to prosiłaś” (najczęściej bowiem występuje ono w rodzaju żeńskim – w patriarchalnej kulturze gwałtu i molestowania): „ciągle słyszę że się narażam na / pobicie (…) i w końcu dostanę / to wszystko zasłużyłem”. Podobnie jak w pierwszej perorze i tu Niewirowicz opisuje perwersyjnie homofobiczną logikę, queerując ją, albo inaczej, obnażając libidynalną inwestycję samej homofobii w skrytych fantazjach. Oto adwersarz deklaruje podmiotowi homoseksualnemu, że ów sam się prosi, aby „dostać”. „Pobicie” można określić różnymi potocznymi wyrażeniami (gdzie „bęcki” są dziecinnie niewulgarnym wariantem), ale adwersarz akurat wybiera „dostaniesz w tyłek” (kopa?) i wnet logika językowa podsuwa zeugmę „dostać w tyłek – z buta / fiuta”, bo lubię (to drugie). Zeugma to dla logiki homofobicznej znacząca, bo obnaża psychoanalityczną fantazję, w której substytutem penetracji (wypieranej?) jest sadystyczny atak (pobicie). (To oczywiście tylko podręcznikowe przypomnienie, nie wskazanie na jakieś „źródła wiersza”, ale taka fantazmatyczna substytucja występuje w różnych modernistycznych dziełach: Zakochanych kobietach Lawrence’a, Lekcji martwego języka Kuśniewicza, Kochankach z Marony Iwaszkiewicza, Tajemnicy Brokeback Mountain Proulx…).

Dorzućmy jeszcze pojawiające się w tym wierszu uogólnienie homofobii na całą „rasę przeklętą”, jak się wyraził (w dobrej wierze) Proust: „i tysiąc z nas zginie”, co być może odsyła do niejednokrotnie skandowanego przez kontrparady „zrobimy z wami co zrobił Hitler z Żydami”. Bo do takiego fantazmatu obcości Niewirowicz też nawiązuje: „[moja] krew jest inaczej czerwona niż pana”. Ostatnia, trzecia perora wprowadza strzępki dyskursu narodowego (póki żyjemy; „my” okazuje się problematyczne, stąd elipsa), wymieszanego z ideą queerowego gniewu. Akcja wywołuje reakcję: „kij ma dwa końce / jak psa uderzysz się odgryźć”). Także tu plan indywidualny w finale przechodzi na szerszy, uogólniony, plan identyfikacji grupowej (flagi – najprawdopodobniej w oknie czy na balkonie, najpewniej tęczowe). Jakkolwiek ów queerowy gniew jeszcze się nie zmaterializował (tu można by się zastanawiać, czy wiersz powstał przed czy po lecie 2020), „do księżyca na razie szczekam”.

Wiersze stanowiące zasadniczy trzon tomu, jako się rzekło bardziej prywatne, pokazują świat z gejowskiej perspektywy, albo raczej koncentrują się na samym podmiocie niż na świecie, na „gejowskim filtrze”, by tak rzec. Także i tu wielokrotnie stosowane są syllepsy, zeugmy i wielorakie dwuznaczności, co każe pamiętać, iż niektórzy teoretycy queer – zasadnie – uznawali dwu- i wieloznaczność czy grę kilkoma perspektywami, za cechy stylu gejowskiego czy, szerzej, queerowego. (Niewirowicz w wierszu przesmyk koryncki o saunie gejowskiej zwraca uwagę na dwuznaczność także queerowych gestów: „każdy ruch jakby bardziej / z podwójnym znaczeniem”– a jednym z podwójnych znaczeń okazuje się i to, że goście przybyli do sauny podotykać się, bo tak jak on sam „nie chcą spędzać samotnie wieczoru”).I tak np. utwór BDSM łączy w sobie co najmniej trzy większe zbiory metaforyczne, żonglując nimi za sprawą słownych dwuznaczności. Po pierwsze jest to dosłownie rozumiane spotkanie BDSM z naciskiem na komponent bondage, tj. wiązanie: „bo chciał się bawić w wiązanie”. Po drugie wyraża dość, jak sądzę, częsty lęk u mężczyzny homoseksualnego w sytuacji, gdy umawia się on przez jakąś aplikację na spotkanie z osobą zupełnie sobie nieznaną, a spotkanie odbywa się w naszym domu: „nie ufaj temu który do ciebie przychodzi (…) mógłby przyłożyć nóż lub zacząć dusić cię”. Tu uzupełnijmy: z powyższych względów szczególnego zaufania wymagają randki BDSM, gdzie ktoś przedstawiający się jako doświadczony master może się okazać psychopatycznym sadystą. Po trzecie jednak „wiązanie” wyraża tu poszukiwanie „więzi”, „związku”, tak jakby angielskie bondage sublimowało się w bonding; dwuznaczne wiązanie wywołuje zaś dwuznaczne „nadziewanie” (się na partnera oraz posiadanie nadziei na związek): „bawić w wiązanie i nadzieje / nadzieję się nadzieję i będzie po wszystkim”.

Wiele z tych wierszy – i wiele z gejowskich doświadczeń – rozgrywa się między taką dwuznacznością – między lękiem i nadzieją.  Na przykład dwu- i wieloznaczność „statusu” (wiersz kompromisy). O cywilnym (w Polsce) oczywiście nie ma na razie mowy (w wersji innej niż męsko-damska), niemniej chodzi o bycie singlem lub nie i rozmaite stany przejściowe pomiędzy tymi statusami. Chodzi też o majątkowy, a tym samym klasowy (w aktualnym rozumieniu), jak się bowiem okazuje, potrafi on utrudniać relacje („cele urlopowe na które / cię nie stać bo nie stać cię nawet na / dentystę nowe obuwie i zimową kurtkę”). Wreszcie – oto zahaczenie dwuznaczności o lęki – „status serologiczny”. Temu lękowi poświęcony jest też mocny (w sensie erotycznym – pewnie najmocniejszy z perspektywy „grzeczniejszych” czytelników) wiersz Tomasz. Prowokacyjne odesłanie do „niewiernego Tomasza”, co dłoń wsadził w bok Chrystusa, jest tu metaforą czy kodem… fistingu, podczas którego „stało się” coś, czego podmiot się obawiał, choć pewnie liczył się z takim zagrożeniem: „mam w palcu środkowym / ranę co krwawi otworem”, czyli może otwierać drogę wirusowi, a „w tym mieście wszyscy / boimy się krwi (…) chętnie jednak wkładamy palce gdzie / popadnie bo nie wierzymy w rany”. Boimy się, nawet jeśli to „kropla która / drąży ranę od której dziś się nie / umiera”. Przy czym gdybym miał użyć frazy podsumowującej tę „lękową” zawartość tomu, takiej frazy, co dobrze później wygląda w cytatach, to jednak nie powiedziałbym o bohaterze neurotycznym – a raczej o trafnym (o ile mogę oceniać) opisie „stresu mniejszościowego”, w jakim stale zanurzony jest podmiot homoseksualny. Dorzućmy do tego wskazane wyżej lęki podmiotów heteroseksualnych, z którymi także nolens volens podmioty homoseksualne muszą się mierzyć. Wreszcie lęk o własną atrakcyjność, który staje w poprzek nadziei (na relację) – ze świetnym wyzyskaniem mitu o Narcyzie, od początków psychoanalizy łączonego z homoseksualnością: „nie wystarczy mi jednej i tysiąca nocy / byś spojrzał na mnie jak patrzy się w wodę”. Byś, atrakcyjny chłopaku, uznał mnie za atrakcyjnego na tym samym poziomie, z tej samej półki, o tej samej klasie atrakcyjności – czy też atrakcyjnego, bo podobnego do siebie? Sama ta „atrakcyjność” wydaje się wszak zakodowana – uwaga, teraz będą nieładne słowa – klasistowsko, ejdżystowsko, statusowo, dresskodowo… a potrafi odróżnić (w odbiciu!) nieudolną imitację, nieudolną być może dlatego, że zbyt wyraźnie naznaczoną pragnieniem?, „nie będziesz mnie chciał bez względu / na buty i wszystko co włożyłbym na siebie / a zwłaszcza nie wystarczą ci czapka z daszkiem / dres”.

Wiele z tych wierszy – i wiele z gejowskich doświadczeń – rozgrywa się między lękiem i nadzieją

Pointa? „To mogłaby być historia każdego z nas” (to z wiersza DILF, czyli „daddy I’d like to fuck”). Może nie tak do końca każdy wiersz – nie każda historia. Może nie każdy papieros bym wcisnął do tej paczki. Może nie każdego ptaszka cyknął poematografem. Ale wiele. I czy faktycznie dlatego, że „scenariusz jest ciągle ten sam i ci sami są chłopcy”?


Marcin Niewirowicz

Wszystkie ptaszki, które
miałem w garści

Wydawnictwo Nisza, 2021, s. 56.


Piotr Sobolczyk – pisarz, poeta, tłumacz, krytyk literacki, producent muzyczny, kompozytor i wokalista, dr hab. w IBL PAN. Autor pięciu tomów wierszy: samotulenie (2002), Homunculus (2005), Dywan Pierrota (2009), Obstrukcja Insługi (2014), 100% Arabica / chiNOISEry (2015), dwóch książek prozatorskich i czterech albumów muzycznych. Ponadto opublikował siedem książek naukowych: Tadeusza Micińskiego podróż do Hiszpanii (2005), Dyskursywizowanie Białoszewskiego (t. I 2013, t. II 2014), Queerowe subwersje (2015), Polish Queer Modernism (2015), Gotycyzm – modernistyczny sobowtór odmieńca (2017), The Worldview - the Trope – and the Critic (2018), a także krytyczną edycję traktatu Baltasara Graciana o koncepcie wraz z antologią poezji Siglo de oro w swoich przekładach (2020). Współzałożyciel i redaktor rocznika „MiroFor” poświęconego Białoszewskiemu. Publikował m.in. w „Foucault Studies”, „SQS. Journal of Queer Studies”, „Pl.It”, „Slavic Review”, „Tekstach Drugich”, a także w większości pism literackich. Laureat nagrody NCK za doktorat, dwukrotnie stypendium FNP, stypendium dla młodych wybitnych, stypendiów literackich prezydenta Krakowa i Ministra Kultury, a także grantów NCN i NPRH.