W przypadku książki dla moich dziewczyn Agaty Jabłońskiej znajdujemy się w sytuacji, w której z jakiegoś powodu tytuł został zaanektowany przez dedykację, a imiona dedykantek – żeby tytułu nadmiernie nie przedłużać – poszły wielkimi literami wprost na okładkę. Można by sądzić, że to tylko zabieg udziwniający, zastosowany z przekory, dla zmyły czy nawet rozrywki w trybie egotripu, bądź dostrzec w nim zapowiedź genderowo-romansowej zawartości tomu. Przeczytawszy wiersze, sądzę jednak, że gest ten wykonano po dłuższym namyśle, na przykład po to, by zrymować pozaalfabetyczne, graficzne zabiegi uwidaczniające się w tytułach niektórych utworów. Najpewniej zaś po to, by tę książkę nieco odtowarowić i dodatkowo – bo tomów wierszy zwykle nie trzeba – spozarynkowić. Książka pozbawiona tytułu mogłaby się stać obiektem, nieco dziwnym w obiegu, kłopotliwym w hurtowni, a jej okładka nie tyle zachętą do kupna, co manifestem, który na widoku stawia coś, co zwykle pozostaje na uboczu, wręcz ukryte (jak to przy manifestach bywa). Nie można przecież pomijać znaczenia słów w dedykacji, wykluczyć tych wszystkich dziewczyn. Projekt graficzny Pawła Harlendera takim zamysłom by sprzyjał i chyba rzeczywiście – okładka po skserowaniu nadawałby się na ulotkę, a po powiększeniu dobrze sprawdziłaby się na dowolnym z Czarnych Marszów.

Rzecz jasna nie takim pomysłom na tytuł hurtownie książek dawały radę, w końcu obiekt Agaty Jabłońskiej ma numer ISBN i coś w alfabecie łacińskim z zewnątrz. I choć nie najgorszym pomysłem na długą recenzję z tej książki byłoby zastanowienie się, jakiż mógłby (lub powinien) być ten pierwotny, a zaanektowany przez dedykację tytuł, to – skoro zasygnalizowane zostało, że sztuka nie kończy się na okładce – wypada zmierzyć się przynajmniej z pierwszym utworem w tomie, utworem stanowiącym rodzaj bramki. Kto wie, co oznacza jego tytuł, podłużna główkowa, przejdzie dalej bez trudu, pozostali muszą sprawdzić, odpowiednio zmienić pozycję i spróbować ponownie – albo poczekać na pomoc z zewnątrz. Mimo to nie uważam, by była to bramka przed kimkolwiek zatrzaśnięta, to znaczy nieprzekraczalna dla osób, które nie doświadczyły porodu (bo co one mogą wiedzieć lub powiedzieć, czy wreszcie napisać). W szczególności – nie sądzę by pierwszy wiersz zapowiadał, wraz z okładką, wiersze „nie dla chłopaków”. Choć w tej opozycji, dziewczyny–chłopaki, odbiór książki mógłby zupełnie niepotrzebnie, ze szkodą dla odbioru, ugrzęznąć.  

Bramka, jak się zdaje, jest otwarta nie tylko dlatego, że każdy ludzki uczestnik tego świata urodził się jakoś. Idzie raczej o to, że gdyby brak doświadczenia w pewnej dziedzinie skutecznie odcinał od tematu, a też zamykał usta i wyłączał edytor tekstu, niewiele przeczytalibyśmy wypowiedzi na przykład o śmierci oraz rozważań o urządzeniu życia po życiu. Tymczasem brak doświadczeń w tych i innych zakresach, fantastyczne wyobrażenia kolportowane oficjalnymi i nieoficjalnymi kanałami, powodują sporo zamieszania w przemyśle wydawniczym. Bramkę pierwszego wiersza w książce Agaty Jabłońskiej trzeba zatem umieć przejść i czytać raczej jako mocno niejednoznaczne w polszczyźnie oświadczenie, które brzmi: „urodziło się dziecko”.

Czytaj także:
OSKAR MELLER
recenzuje Mer de Glace
MAŁGORZATY LEBDY

Zatem urodziło się i ma się je na świecie. Wewnątrz takiego świata zaś… Wciąż mogłoby się zdawać, że nie powinien zajmować się nim także ktoś, kto świadomie wybrał nieposiadanie potomstwa. Zwykle też nie warto roztrząsać kwestii, które samemu dla siebie roztrząsało się i rozstrzygnęło dawno, dawno temu. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w książce dla moich dziewczyn skomponowano punkt widzenia osoby, której odmawia się nie tylko świadomego, a nawet w ogóle nie pozostawia się żadnego wyboru. I w takim razie, z dzieckiem czy bez dzieci, to zupełnie inna historia, na zawsze wspólna.

Wewnątrz ponarodzinowego uniwersum książki dla moich dziewczyn znajduje się miasto, co nie wywołuje zdziwienia, ponieważ „miasto jest wszędzie i będzie tak, aż pęknie świat”, jak o Ur śpiewał Lech Janerka. Miasto to jest niemal zupełnie odrealnione, mogłoby się zatem nazywać Aleppo (z wiersza Kaśce), acz kilka szczegółów rozsianych w wierszach wskazuje, że mogłoby to być także inne, o wiele mniej zburzone w czasie ostatniej wojny miasto. Bez różnicy – odrealnione, więc zasługujące na pisanie tu z wielkiej litery Miasto, przypomina oczywiście labirynt, w którym po zmroku, a na pewno nocą, odbywa się coś w rodzaju permanentnych podchodów i polowania. Stawką jest zdrowie i życie. A choć mogłoby być i ciemnym lasem z bajki o Czerwonym Kapturku, bo kilka tytułów wierszy w tym tomie do tej bajki się odnosi, to jednak labirynt obrazowo zdaje mi się lepszy. Dni, poranki, bywają w nim chwilami wytchnienia („nie ma lepszej rzeczy niż doczekać świtu” z tropu czerwonego kapturka). W tym Mieście jest też Dom stanowiący azyl, choć nazwanie go „przepastną studnią” (ja i koty) zasługiwałoby pewnie na dłuższą refleksję. Inne domy nie wydają się aż tak bezpieczne, dochodzi w nich do przemocy, jak na ulicach (kiedy podnosisz na mnie rękę). W Mieście jest też rzecz jasna internet, a to znacznie zwiększa zasięg Miasta, więc wcale nie musi być tylko nadrzeczne, może być nawet nadmorskie, z wydmami.

Gdzie w tym wszystkim jest mówiące „ja” matki i jej piszący podmiot? To także labiryntowa sprawa, różne są przecież postaci labiryntów, a najlepiej tę sprawę zdają wiersz o graficznym tytule mały czarny kwadrat oraz pojedyncze nawiasy w wielu wierszach, zwłaszcza zaś – podwójne nawiasy w wierszu trop wilka.

Miasto w książce Jabłońskiej przypomina labirynt, w którym po zmroku odbywa się coś w rodzaju polowania

Opisy powyższe nie wskazują na to, że książka zawiera wiersze z prostymi jak od linijki przesłaniami. Choć owszem, książka zawiera sporo wierszy, które przynoszą jasny przekaz, jasny w tym sensie, że łatwo przekładający się na czytelnicze „aha! wiem o co chodzi”, a wiersze te odnoszą się do tego, co żyjąca w Mieście matka mogłaby wykrzyczeć w większym tłumie na ulicy i dobrze przekładają się na bieżący etap walki o prawa kobiet. W szczególności taki wydaje się wiersz apostazja w weekend zamykający tom: ostatnie jego wersy (a najważniejsze bywa przecież na końcu) tworzą mocny akcent, dokładniej – jeden z kilku bardzo mocnych akcentów w książce. Książka Agaty Jabłońskiej niewiele ma jednak wspólnego ze zwykłą propagandą w codzienności, zaś niezwykła propaganda niecodzienności, to – przepraszam za moją kiepską francuszczyznę – najprędzej sztuka.

I też, gdy skupimy się na tym, o czym matka w Mieście sobie myśli, o czym mruczy pod nosem i o czym rozmawia z innymi czy powtarza po nich, to już wcale nie „aha!” czytelnikowi się wyrywa, bo słowa w języku polskim, których matka używa, składają się w dość – jakby to rzekł akademicki krytyk – idiosynkratyczny idiolekt. Obrazowo mówiąc, gdy przebiegamy te wiersze wzrokiem, wydaje nam się, że jesteśmy w Polsce, w domu, w naszym domu, lecz po pierwszej uważnej lekturze i skupieniu się na detalach już guzik z tego rozumiemy, zrzuty ekranu są rozpikselowane, i jedno tylko pozostaje pewne: natężenie i zakres przekazywanych emocji, których dominantą jest oczywiście strach. Strach kogoś prześladowanego za to, że jest, kogoś bez przerwy ściganego. Z powodu owego sugestywnego natężenia lektura tomu mało ma wspólnego z przyjemnością, uzbrajanie się do niej w czarną parasolkę jest całkowicie zrozumiałe, lepszy taki spadochron niż żaden, ale nie zmienia to wymowy faktów. W tym tego, że Miastu grozi zagłada, pewnie jakaś zaraza (tak czytam wiersz kartka z początku marca), i że to wszystko jest o nas, dzisiaj. 

Czytaj także:
WERONIKA STENCEL
recenzuje drugą książkę
PATRYKA KOSENDY

Słuszny opór prostolinijnej lekturze stawiają także wspomniane na początku graficzne zabiegi w tytułach niektórych wierszy. Można się zastanawiać, czy to nie są jakieś rzadziej używane emotikony, ale nic nie wskazuje, by o nie chodziło. Najpewniej chodzi o nazwy tych znaków, w ten sposób tytuły wierszy są maksymalnie skondensowane, ale też takie zapisy dobrze sprawdzają się jako oznaczenia terenu bądź znaki nawigacyjne w labiryncie Miasta. Mają (lub miewają) one też swoje funkcje w konstrukcji tomu, sygnalizują chyba hierarchię ważności utworów, a przynajmniej rozkładają akcenty. Tytuł ^ to bowiem znak diakrytyczny oznaczającego akcent przeciągły, dobrze pasujący do opisu „żółtej gumowej kuli” (przeczytajcie wiersz albo uwierzcie na słowo), tytuł ‘) oznacza zaś akcent poboczny i pojawia się nad wierszem wyjustowanym do prawej – a kolejnym wierszem w tomie odsuniętym do prawej jest kartka z początku marca. Można przypuszczać, że „do prawej” znaczy „nieco z boku głównego traktu”. Pozostałe zabiegi justujące, które widać w jeszcze kilku wierszach, mają natomiast nieco inne znaczenie, podobne do wspomnianych nawiasów – wprowadzają meta-głos. W tym wszystkim zaintrygował mnie tytuł wiersza }|{, może najbardziej podobny do emotikona }i{, który oznacza motyla. Wiersz ów kończy się stwierdzeniem „trzeba robić sztukę w ten sposób / żeby tobie samemu się podobała”, więc idąc za tym wezwaniem, a porzucając motyla, uważam, że tytuł można by wyłożyć jako „przeglądanie się w lustrze”. Pionowa kreska, oznaczająca między innymi logiczną alternatywę w wyrażeniach regularnych, przywodzi mi bowiem na myśl taflę lustra, a dwa nawiasy klamrowe – twarz i jej odbicie. Czy to coś wnosi do możliwych interpretacji tego wiersza, nie wiem. Rozpoczyna się on od słów „klituś blantuś mruczanko”.

Zostawiam akcenty poboczne, choć też robią przecież klimat, bo książka kończy się jednym z sygnalizowanych już mocnych akcentów, dokładnie zaś wytłuszczonym wersem „nie dajmy im zasnąć”. Kim są „oni” w wierszu apostazja w weekend, z którego pochodzi cytat? Ogólna odpowiedź, że skoro cytat nadaje się na transparent, to pewnie mamy do czynienia ze złym państwem od patriarchatu, jest oczywiście zupełnie uprawniona, treść wiersza pozwala pomyśleć jednak o pewnym uszczegółowieniu, wejść w nieoczywistości, niuanse. Otóż w wierszu występują „ona”, „on” i „ja”, a każda z tych postaci została szkicowo scharakteryzowana, „ona” jest stłamszoną ofiarą księdza pedofila, „on” – niestroniącym od alkoholu bibliofilem-podrywaczem, „ja” –  miłośnikiem/miłośniczką sztuki wysokiej. Tylko ta ostatnia postać wychodzi na ulicę robić kocią muzykę. Zmobilizuje dwie pozostałe? Naprawdę nie mam pojęcia, ale być może z okrzykiem „nie dajmy im zasnąć” wychodzi się z labiryntów.


Agata Jabłońska
dla moich dziewczyn

Biuro Literackie, 2021, s. 42



Jan Szaket – krytyk literacki z trzydziestoletnim doświadczeniem. Szuka pracy.