***

Martin Heidegger twierdził, że zapominanie jest sposobem nieautentycznego życia. Jeśli wierzyć jego słowom, wszyscy popadliśmy w pustą i udawaną egzystencję; nie pamiętamy już swojej przeszłości, nie jesteśmy przez to również panami domu, który zamieszkujemy, lecz jedynie chwilowymi gośćmi. Jeśli nie uznamy wspólnej przeszłości tych ziem, ich wieloetnicznego, wielokulturowego i wieloreligijnego charakteru, możemy jedynie udawać, że zawsze było i będzie, jak jest. W kontekście terenów granicznych sprawdzają się inne słowa niemieckiego filozofa: „człowiek nie jest panem bytu. Jest pasterzem bycia”1. Nad życiem nie można bowiem panować, lecz jedynie go strzec, dbając o każde istnienie jednakowo i pamiętając słowa izraelskiego poety: „Stajesz się pasterzem trzody, / trzodą i pasieniem w jednym ciele. / Jesteś zmęczony jak szczęście dzieci po cudownym spacerze, / odkrywasz, że różnica między studnią wykopaną / ludzkim rękami a bijącym źródłem / nie jest wielka. / Przez wszystko przebija czas wody”2

Przez wszystko przebija się czas wody, przez wszystko przebija się czas i przestrzeń, nawet przez ciszę i pustkę, dlatego potrzebna jest uważność w patrzeniu, bo wydarzenia z przeszłości mają wpływ na przyszłość. Nie można tak łatwo zatrzeć śladów po dawnych sąsiadach i po tym, co było. Cierpienie – powiedzmy to po raz kolejny – nie mija wraz ze śmiercią; śmierć niepotrzebna, zadana dla czynienia zła, nie odchodzi w ciemność wraz z krótką żałobą. Kładzie się cieniem na kolejne pokolenia i pozostawia ślad w ludziach, przez wszystko bowiem przebija się czas wody. 

Gorlice

W połowie XIX wieku to właśnie w Galicji starano się rozświetlić mrok za pomocą lamp naftowych. Jednak wszystko dzieje się zawsze inaczej, niż byśmy tego chcieli; gigantyczne konstrukcje i ziemia tryskająca czarną mazią niszczyły przyrodę i ludzkie dusze, a ptaki umierały w locie. Coś za coś, rabunkowa eksploatacja złóż długotrwale wpływała na środowisko, na Łemkowszczyźnie wycinano drzewa; wioski przestawały być wioskami, ta kraina powoli odchodziła w przeszłość, podobnie jak w innych miejscach planety przestawała istnieć Komanczeria, powoli i tam odkrywano złoża czarnego, płynnego złota, za nic więc miano życie Indian i bizonów. Na nafcie jedni zarabiali fortuny, inni strzelali sobie w głowie; kiedy w Gorlicach powstała pierwsza uliczna lampa, nikt nie spodziewał się, co przyniesie światu ten wynalazek. Przyszłość zasłonięta jest czarną powłoką, przez którą nic nie widać; wszystkie nasze plany i marzenia, wielkie wynalazki i czyny, w ten czy inny sposób, okazują się zgubą.

Bertha von Suttner3, kiedy przez tydzień była sekretarką Alfreda Nobla, bez przekonania kiwała głową, kiedy ten mówił, że przecież to niemożliwe, aby wojny były wciąż prowadzone po wynalezieniu dynamitu. Żadne z nich nie dożyło wybuchu pierwszej wojny światowej, kiedy Gorlice zostały niemalże zrównane z ziemią. W maju 1915 roku ostrzeliwane były przez setki dział, pobliskie rafinerie płonęły, wszędzie unosił się dym. Rajski zakątek galicyjskiej ziemi z dnia na dzień zmienił się w piekło. Po raz kolejny na tych terenach dochodziło do niespotykanej rzezi, a pobliskie zbocza gór przemieniły się w cmentarze. Bomby spadały na chybił trafił, na domy, rynek i ulice; mieszkańców, których uważano za sprzyjających Rosjanom, szczególnie Rusinów, wieszano bez sądów lub wywożono ich do Thalerhofu. Ludzi, jak pisze Monika Sznajderman, wywożono „w wagonach towarowych, po dwadzieścia, trzydzieści, może nawet sto osób. W upale, bez jedzenia, bez wody. Na miejscu spali początkowo pod gołym niebem, w zagrodach jak dla bydła. […] Najmłodszy ze zmarłych miał trzy dni, najstarszy – dziewięćdziesiąt lat. Umierali na tyfus, gruźlicę, zapalenie płuc i dyzenterię, na tęsknotę za domem i poczucie głębokiej niesprawiedliwości – mylone z chorobami serca, umierali na gorączki nieznanego pochodzenia, na okrutne traktowanie, na chłód, brud i głód, dla niepoznaki zwany po łacinie marasmus – niedożywienie. Jakby tego wszystkiego było mało, latem 1915 roku w jednym z baraków pojawiła się cholera”4. Gorlice płonęły diabelskim ogniem zniszczenia, który powoli niszczył wszystko w całej Europie, nie pozostawiając nadziei i złudzeń co do natury ludzkiej i wynalazków, które miały przynosić kres cierpienie. Galicja, gdziekolwiek okiem nie sięgnąć, dotknięta została kolejną plagą, tym razem wojny, mającej – nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni – kolor ognia. 

Jasło

Galicyjscy Żydzi próbowali rozświetlić świat przy pomocy opowieści, które wypierały ciemność i śmierć. Litery, składające się na słowa, są bowiem imieniem Boga i tworzą otaczającą nas rzeczywistość. Należy je odczytywać, szukać pustych miejsc pomiędzy nimi i interpretować na nowo zdania. To zadanie – należy powiedzieć to wprost – karkołomne. Polega ono na życiu pomiędzy skrajnościami: jasnością i mrokiem, biedą i radością życia, albo, jakby stwierdzili francuscy filozofowie z połowy XX wieku, egzystencją a esencją. Nikt nie rozumiał tego lepiej niż chasydzi zamieszkujący tę ziemię. Nie bez powodu słowo chasid („pobożny”) zaczyna się od litery chet. „Chet – jak słusznie pisze Lawrence Kushner – wyraża rozpacz ludzkiej duszy rozerwanej na pół. Kiedy wydajemy charczący dźwięk chet, spód gardła i podniebienie walczą ze sobą. Oto dlaczego chet tworzy wiele osobliwych par słów, które pozostają ze sobą w konflikcie”5. Od tej litery również zaczynają się słowa: chewel – ból, churban – zniszczenie. Żydzi, ciągle narażeni na pogromy, bezsensowną śmierć, ubóstwo związane z życiem w Sztetlu, znali doskonale powyższe słowa i szukali pomocy wśród opowieści i sensów ukrytych w rzeczywistości ich otaczającej. W literach bowiem skrywa się tajemnica stworzenia i istnienia. Jednak nie mniej ważne są puste miejsca pomiędzy nimi. Dlatego też Jiří Langer pisał, że „tajemnica najwznioślejsza ze wszystkich spoczywa pogrążona w bieli otaczającej litery ze wszystkich stron. Nikt nie potrafi przeniknąć tej tajemnicy, nikt nie potrafi wyobrazić jej sobie. Tajemnica bieli pergaminu jest tak nieskończona, że cały świat, na którym żyjemy, nie może tego pojąć. Dopiero w przyszłym świecie będzie zrozumiała. Wtedy czytane będzie nie to, co jest napisane w Torze, lecz to, co nie jest zapisane: biały pergamin”6

Wszystko jest tajemnicą, którą trzeba rozświetlić, przeszłość domaga się interpretacji, a słowa pragną być postawione w odpowiednim miejscu, aby nadać sens życiu. W ten właśnie sposób można rozjaśnić swoje istnienie w chaotycznym świecie. Inaczej ból i zniszczenie będą się powtarzać, ludzie umierać i nikt nic nie zrozumie z przemijającego czasu.

Tego trudu, na swój sposób, podjął się Hugo Steinhaus, który maturę w Jaśle zdawał w roku 1905, czyli wtedy, gdy powstawała tam Wielka Synagoga7. Do rozświetlenia świata wybrał on jednak nie litery, ale liczby, za pomocą których chciał lepiej zrozumieć świat. Studiował on we Lwowie i Getyndze, podczas pierwszej wojny światowej wstąpił do Legionów Polskich, by w 1920 roku zostać profesorem na uniwersytecie w stolicy Galicji. Tam też stworzył lwowską szkołę matematyczną, której kres nastał po 1939 roku, kiedy większość z jej członków zostało zamordowanych. Steinhausowi udało się przetrwać piekło drugiej wojny światowej. Trafił potem do Wrocławia, gdzie wykładał w Instytucie Matematycznym, który znajduje się niecałe pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie piszę te słowa. 

W tym momencie przypomina mi się jedna opowieść: „Rabbi Ber z Radoszyc poprosił kiedyś swojego nauczyciela, rabbiego Jakuba Icchaka z Lublina: «Wskaż mi, rabbi, jedną powszechną drogę w służbie Bożej!». Cadyk odparł: «Nie należy wskazywać ludziom, jaką mają obrać drogę. Istnieje bowiem droga służby przez naukę i droga służby przez modlitwę, przez post i przez jedzenie. Każdy powinien rozważyć, ku jakiej drodze skłania się jego serce i tą drogą niezmiennie kroczyć»”8.

Rozświetlać a podpalać to dwie inne sprawy.

Czytaj także:
Aleksandra Kumala
recenzuje Najadę
Zyty Oryszyn

Rymanów

Kiedy 21 dnia miesiąca adar umierał Elimelech z Leżajska, niech nas chronią jego zasługi, dni były jeszcze krótkie i noc szybko spowijała ziemię. Świątobliwy mąż wezwał wówczas swoich ulubionych uczniów. Z Lublina przyjechał Jakub Icchak, który widział wszystko to, co działo się wokół niego na odległość kilkuset kilometrów, i całe życie toczył walkę ze złym. Z Kozienic przybył Izrael, zwany Magidem, człowiek prawy i wypełniony dobrocią. Z Rymanowa natomiast dotarł Menachem Mendel, mądra głowa i asceta. Wszyscy oni zostali pobłogosławieni po raz ostatni przez cadyka, który nauczał, że dobrze jest, kiedy człowiek sprawia, iż Bóg w nim śpiewa. Wszystko co robimy, czynimy właśnie w służbie Boga, nieważne, czy jest to spanie, tańczenie, miłość albo picie. „Nauka chasydzka – jak słusznie pisze Martin Buber – to nic innego jak wskazanie, że należy żyć w zachwyceniu, w pełnej zachwytu radości”9. Dlatego tym dziwniejsze, że Menachem Mendel – chociaż był mądry, potrafił uzdrawiać i bez wątpienia posiadał wszystkie cechy dobrego cadyka – nie pozwalał w Rymanowie grać muzykom na weselach, a kobietom chodzić w barwnych koszulach. Jego uczeń, Naftali z Ropczyc, też potrafił żyć skromnie, wiecznie nosił białe portki, bo były uszyte z najtańszego materiału, pracował od rana do wieczora, ale ludziom powtarzał, że szczęścia należy szukać na ziemi, bo tylko wtedy odnajdzie się je po drugiej stronie. Zresztą, co to byłby za Bóg, gdyby można było mu służyć jedną drogą10. Jednak święci są jak dzieci i ptaki, różnią się charakterami i zamiłowaniami, dziwactwami i upierzeniem, szukają i widzą z pewnej perspektywy to, do czego my nie mamy dostępu. Cadykowie spierali się i często zwalczali nawzajem; w galicyjskim kotle religijno-kulturowym tworzyli oddzielny mikroświat pełen cudów, wierzeń i indywiduów. Pełni pokory, miłości i nadziei dążyli do prostoty poprzez najdziwniejsze praktyki, czyli, jak wszystko w tej krainie, składali się z przeciwieństw i skrajności. Dlatego ten ruch wybuchł w Głodomorii, miejscu jak żadne inne potrzebującym cudów, i stąd promieniował na wszystkie strony świata; wszyscy najważniejsi świątobliwi mężowie byli związani z Galicją. Ropczyce, Leżajsk, Łańcut i właśnie Rymanów stanowiły miejsca święte, gdzie żydowska bieda mieszała się z uwielbieniem Boga i radością życia. Nie wiem komu to mogło przeszkadzać. 

Sanok

Nie bez powodu Kalman Segal, pisarz urodzony i wychowany w Sanoku, nazwał swoją debiutancką książkę prozatorską Opowiadania z zabitego miasteczka. Pisał: „Co pan może wiedzieć o nas, o ludziach z małego Miasteczka… Pan przyjechał, popatrzył, pokiwa pan głową i pomyśli: «Żeby tylko jak najprędzej stąd wyjechać, tu świat jest zabity deskami…». Na pewno pan tak pomyśli. Może to i prawda,  czy ja wiem… Ale tu przecież też są tacy sami ludzie jak wszędzie, tam samo się cieszą i martwią, śmieją się i płaczą, rodzą się i umierają… Tylko, że tutaj czas jest inny niż na całym świecie. W naszym Miasteczku wszystkie zegary spóźniają się o całe dwadzieścia lat, może nawet więcej…”11. Przypomniałem sobie ten cytat, kiedy w Sanoku trafiłem do knajpy ze Szwejkiem na ścianie. Pijąc kolejne piwo w pogodny majowy dzień, wdałem się w dyskusję z młodymi ludźmi, którzy marzyli, aby wyrwać się stamtąd jak najdalej. Kiedy mówiłem o Rzeszowie i Wrocławiu, w ich oczach widziałem tęsknotę za światem, tęsknotę podlaną alkoholem i tym bardziej przejmującą, bo połączoną z kilkoma wolnymi dniami wypełnionymi nudą. Co mogłem im powiedzieć, sam też, gdy byłem w ich wieku, kombinowałem na różne sposoby, jak znaleźć się gdzieś dalej od podobnej i dołującej codzienności. Wiedziałem, co czują, ale nie mogłem ich pocieszyć, bo jakie ukojenie może przynieść jeden pijany facet drugiemu; dla mnie, turysty, który spędzał w identycznych mieścinach po kilka dni, chwile te były wypoczynkiem i przygodą; w Sanoku byłem już po raz kolejny, widząc w nim to, co dla nich było tak problematyczne – jego graniczną atmosferę miasteczka położonego ni w pizdę, ni w oko, miasteczka przepięknego, ale nie dającego żadnych perspektyw i rozrywek młodym poza knajpą, meczem piłkarskim i tymi samymi, powtarzanymi w kółko rozmowami. Tak, zegary w podobnych miejscach bez wątpienia się spóźniały, nieważne, czy były to Broumov, Brody albo Sanok. Wszędzie czułem się jak ryba w wodzie, nie widziałem tam świata zabitego deskami, wiedziałem, co czują młodzi, dlatego piłem z nimi piwo za piwem, opowiadając, że nie mam w dupie małych miasteczek. Tak siedzieliśmy, razem narzekając na watahy młodych ludzi, którzy przejeżdżali tędy w stronę Bieszczad i powtarzali ten sam irytujący frazes „jest tu tak pięknie, że mógłbym tu zamieszkać” – objaw wrodzonej ślepoty. 

W końcu wyszedłem z baru, bo za godzinę miał odjechać mój autobus; ja z powrotem, oni mieli tu zostać. Poszedłem jeszcze na ulicę Zamkową, zobaczyć miejsce, gdzie dawniej była Wielka Synagoga. Podczas drugiej wojny światowej przestała istnieć, skończyła się też wtedy historia sanockich Żydów. Segal przypominał tę przeszłość w swoich książkach, ale i one porastają kurzem. Nikt prawie nie pamięta, że właśnie w tym miasteczku, gdzie zegary spóźniają się dwadzieścia lat, wszystko nagle przyśpieszyło w 1939 roku, kiedy połowa mieszkańców Sanoka została skazana na śmierć. Wśród ofiar był również wnuk świątobliwego Naftalego z Ropczyc, niech nas chronią jego zasługi, który chciał odnaleźć szczęście na tym świecie, aby wiedzieć, czego spodziewać się po drugiej strony zasłony. Tysiące ludzi zostało zamęczonych w okolicznych lasach lub wywiezionych do obozów zagłady. W ten sposób skończyła się pewna historia. Segal natomiast po wojnie wrócił ze Związku Radzieckiego do Polski, ale opuścił ten kraj w 1968 roku, kiedy odrodziła się nienawiść do Żydów.

Chwiejnym krokiem schodziłem po stromej ulicy w stronę przystanku autobusowego, który znajdował się obok stadionu piłkarskiego. Dzień powoli się kończył, kiedy opuszczałem Sanok wraz z grupą młodych ludzi jadących na lotnisko w Jasionce, skąd mieli wylecieć do pracy w Anglii. Jeden z nich dał mi ciepłe piwo, żeby droga minęła nam przyjemniej. W okolicach Brzozowa zasnąłem, bo nie miałem już sił myśleć, rozmawiać ani patrzeć. To właśnie wtedy, kiedy człowieka ogarnia cisza i spokój, anioł śmierci przygląda mu się dokładniej, dlatego trzeba ciągle coś robić i chociażby udawać zajętego, aby uciec od jego spojrzenia.

Czytaj także:
Igor Kierkosz recenzuje
Pokorę Szczepana Twardocha

Krzemieniec

Na szczycie Krzemieńca znajduje się trójstyk: granica polsko-słowacko-ukraińska. Z samego wierzchołka okoliczne doliny wyglądają tak samo, ale granica dzieli ludzi, języki i tradycje. Historia Galicji, zamiast być rozświetlona, została spopielona. 

***

„Co się zaś tyczy Galicji – to obraz na miarę Guizota. Galicja zeszła ze świata jak Tracja. Mieszanka ludzi zastanawiająca. Talentów bez liku. Barwność hiszpańska. Dla językoznawców kopalnia bez dna. Dla koniokradów raj. Rabinackie szkoły filozofów, znane i cenione na całym świecie. Wędrowne orkiestry i woły u pługu. Ukraińcy, Polacy, Rosjanie, Ormianie, Żydzi, Grecy, Czesi, Niemcy, wszyscy na swój sposób akcentujący cechy ubioru, języka, pochodzenia, wiary, żyjący w euforii jarmarków, praźników, odpustów”12.

Taka Galicja była moim domem. Tego domu już nie ma, ale należy pozostać mu wiernym.


1  M. Heidegger, Znaki drogi, przeł. J. Tischner, Warszawa 1995, s. 151.
2  J. Amichaj, Trzy wiersze o ludziach, [w:] Antologia izraelska, wyb. i przeł. M. Grześciak, Wrocław 1995, s. 26.
3  Pochodziła ona z zubożałej rodziny Kinsky von Wchinitz und Tettau. Rodzina jej ukochanego, Arthura Suttnera, była przeciwko ich związkowi. Udało się im jednak po kryjomu wziąć ślub, tułali się po Europie, ona została pisarką i pacyfistyczną działaczką; kilka lat później odebrała pokojową Nagrodę Nobla. 
4  M. Sznajderman, Pusty las, Wołowiec 2019, s. 149.
5  L. Kushner, Księga liter. Mistyczny alef-bet, przeł P. Paziński, Kraków-Budapeszt 2010, s. 48–49.
6  J. Langer, 9 bram do tajemnic chasydów, przeł. A. Golewska, Kraków 1988, s. 120.
7  Została ona otwarta na święto Rosz ha-Szana, a wysadzona w święto Jom Kipur w 1939. Pomiędzy Rosz ha-Szana a Jom Kipur znajdują się straszne dni, to wtedy bowiem Bóg wpisuje do Księgi Życia tych, którzy będą żyli przez następny rok. 
8  M. Buber, Opowieści chasydów, przeł. P. Hertz, Poznań–Warszawa 2005, s. 185.
9  Tamże, s. 16.
10  Tamże, s. 185.
11  K. Segal, Opowiadania z zabitego miasteczka, Kraków-Budapeszt 2017, s. 119–120. 
12  Starałem się być wszędzie. Z L. Buczkowskim rozmawia P. Roguski, „Regiony” 1975, nr 3, s. 29.



Dawid Szkoła (ur. 1985) – doktor nauk humanistycznych, autor pracy doktorskiej o egzystencjalizmie w twórczości autorów pokolenia ’56. Prowadzi zajęcia w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Autor książek: Eseje, Ciemno, coraz ciemniejGalicyjskie żywoty. Opowieści o stracie, doli i pograniczu oraz Bejt znaczy dom.