1 września 2021

Każda opowieść o podróży to jednocześnie opowieść o stracie. Tereny, które zostawiamy za sobą, przykrywa mgła niepamięci, ślady znikają, przemijają istnienia, przed nami rysuje się zaś horyzont pełen tajemnic, ale i pustki – scena ludzkich historii.

Kiedy piszę te słowa, jest pierwszy września 2021 roku, a ja przebywam w Winnicy, mieście na Podolu. Patrzę na dzieci, które świętują pierwszy dzień szkoły, biegają po tutejszym deptaku, robią sobie zdjęcia i hałasują; jest w tym coś wciągającego. Życie przejawia się właśnie w takich chwilach, które kiedyś zastygną w niezrozumiałym sentymencie, zastygną jako zamazane wspomnienie; za jakiś czas obraz ten zapadnie się w ciemność, bo człowiek musi rozstać się w końcu ze wszystkim, co dobre i co kochał. Po latach nie przywróci tych momentów, tak samo jak nie wskrzesi zmarłych, ich uczuć i myśli. Mówią nam o tym medycyna, fizyka i poezja.

Przekonał się o tym Szymon Wiesenthal, najsłynniejszy „łowca nazistów”. Urodził się w Buczaczu, skąd w młodości wyruszył do Lwowa i Pragi. Szkolił się na inżyniera, ale los szykował dla niego inną przyszłość. Podczas II wojny światowej uniknął wywiezienia na Syberię, a później cudem przetrwał Zagładę, choć stracił w niej niemalże całą swoją rodzinę. Przeszedł długą drogę: od getta we Lwowie, obóz w Janowie po Płaszów, Buchenwald i Mauthausen. Ocalał, lecz nie potrafił przywrócić bliskim życia, ani tym bardziej cofnąć czasu; mógł tylko sprawić, żeby świat wyglądał inaczej. Własnego ocalenia nie można racjonalnie wytłumaczyć – ani samego siebie rozgrzeszyć – pozostało mu więc tylko poszukiwanie sensu i sprawiedliwości. Dlatego Wiesenthal dokumentował zbrodnie i szukał zbrodniarzy. W 1960 roku przyczynił się do schwytania w Argentynie Adolfa Eichmanna, który dwa lata później został powieszony w Izraelu. Eichmann odpowiadał za logistykę Zagłady. Uważał się za „idealistę”; był w stanie poświęcić wszystko dla idei, nawet jeśli jej głównym celem było uśmiercenie milionów osób.

Eichmann, podczas procesu w Jerozolimie, przedstawiał siebie jako narzędzie, jako trybik w nazistowskiej machinie śmierci. Twierdził, że odpowiadał jedynie za logistykę, to znaczy: za przeliczenie ludzi, doprowadzenie ich na stację, podstawienie pociągów i wagonów, a następnie przewiezienie w odpowiednie miejsce. Nic więcej. Sentymenty i ludzkie uczucia nie miały w tym wypadku żadnego znaczenia, należało po prostu wykonać zadanie. W podobny sposób argumentował jego adwokat, który twierdził, że zabijanie przy pomocy gazu było kwestią „medyczną, ponieważ przygotowali je lekarze” (H. Arendt, Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła, przeł. A. Szostkiewicz). 

Eichmann był człowiekiem uporządkowanym, posłusznym i lojalnym, jego praca miała w sobie coś z rutyny, była wręcz nudna, zbiurokratyzowana, towarzyszył jej urzędniczy żargon. Za tym wszystkim kryła się nicość, której nie sposób było dotknąć ani opisać. „Śmierć jest mistrzem z Niemiec”, pisał Paul Celan, i czasami mam wrażenie, że właśnie nicość – zwana też śmiercią albo złem (choć może być też rozumiana jako naturalny stan wszechświata) – najlepiej czuje się wśród ministerialnych biurek, skomplikowanych dokumentów i tabeli z cyframi. Eichmann był tego najlepszym przykładem. To on zamordował najbliższych Wiesenthala, a także Celana i miliony innych. Myślał, tak jak tysiące mu podobnych, że uczestniczy we wspaniałych i doniosłych wydarzeniach.

1 marca 2022

Od mojego pobytu w Winnicy, kiedy pisałem powyższe słowa, minęła jesień i niemalże cała zima. Rok szkolny przerwała wojna, a Śmierć stała się mistrzem z Rosji i ma obłąkany wyraz twarzy Władimira Putina, który wysyła rakiety w bloki mieszkalne, szpitale i urzędy; który wydaje rozkazy, by strzelać do żołnierzy, cywili i dzieci. W stronę przepaści zmierza nie tylko Ukraina, lecz także cała Rosja.

W dzień taki jak dzisiaj, 1 września 1939 roku, Wystan Hugh Auden siedział w barze przy Fifty-Second Street i pisał:

Tucydydes znał na wygnaniu
Wszystko, co mowa potrafi
Powiedzieć o Demokracji,
I znał dyktatorów załganie,
Ich starcze brednie, oracje
Nad apatycznym grobem;
Opisał wszystko w swej księdze:
Banicję oświecenia,
Nawykowe cierpienia,
Złe rządy, nieszczęście i nędzę:
Trzeba przejść taką samą drogę

(przeł. S. Barańczak)

Dziś załganym dyktatorem okazuje się oczywiście Putin. Jego słowa – tyleż zakłamane, co puste – zmieniły się w huk wybuchających bomb nad miastami ukraińskimi, których bronią ich mieszkańcy. Putin stał się symbolem nagiej i bezsensownej przemocy, która do niczego nie prowadzi; pokazał światu własną małość, a przede wszystkim – nicość wyznawanych idei. Ukraina walczy zaś, aby pozostać krajem rządzonym na innych zasadach niż Rosja, pragnie bowiem wolności, pragnie być narodem, dla którego najważniejsze są prawa człowieka. Zdaje sobie sprawę, że nie ma trzeciej drogi: albo-albo. 

I nie ma już odwrotu. Ukraińcy oddają życie za wolność (zresztą nie pierwszy raz). Ryzykują własne istnienie, aby stać się częścią Zachodu. Ich opór budzi najwyższy podziw, choć przecież nie jest niespodziewany; wystarczyło pospacerować w ostatnich latach po ulicach ukraińskich miast, aby przekonać się, w którą stronę świata ich mieszkańcy patrzą z życzliwością i zazdrością. Teraz okazuje się, że ten właśnie świat zjednoczył się dzięki nim jeszcze bardziej i nie tylko powoli odkrywa własną siłę; zastanawia się też, jakie jest jej źródło. Od stuleci Ukraińcy pragnęli mieć własne państwo i własny język. Dlatego wszyscy ci, którzy negują ich istnienie, wykazują się brakiem wiedzy historycznej, a najpewniej również złą wolą. Od czasów Iwana Kotlarewskiego, od czasów Tarasa Szewczenki, którego więzili Rosjanie, od czasów Rusałki Dniestrowej, Iwana Franki, aż po „Rozstrzelane odrodzenie”, czy wreszcie Wasyla Stusa – poety nieugiętego wobec władz ZSRR, który oddał życie, by pisać po ukraińsku – Ukraińcy walczą o swoją mowę tak samo, jak walczą o własne państwo i własny los, którym nie będzie sterowała totalitarna i zbrodnicza władza.

1 marca 2022 widać skutki tego procesu, który kosztował wiele przelanej krwi. Putin – pasują tu świetnie słowa Anny Achmatowej – stał się „specjalistą od sierot wyrobu”, a Ukraińcy robią wszystko, by w przyszłości ich dzieci nie musiały się nikogo bać. W przeciwieństwie do prezydenta Rosji, który, jak podają gazety, ukrywa się aktualnie gdzieś w bunkrze na Uralu. Można by zacytować mu fragment eseju Josifa Brodskiego: „Nie ma rosyjskiego kata, który się nie boi, że pewnego dnia zostanie ofiarą” (Mniej niż ktoś, przeł. K. Tarnowska, A. Konarek).



Dawid Szkoła (ur. 1985) – doktor nauk humanistycznych, autor pracy doktorskiej o egzystencjalizmie w twórczości autorów pokolenia ’56. Prowadzi zajęcia w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Autor książek: Eseje, Ciemno, coraz ciemniejGalicyjskie żywoty. Opowieści o stracie, doli i pograniczu oraz Bejt znaczy dom.