Inwazja literatury współczesnej – w jej odmianie prawdziwie bolesnej (albo i boleśnie prawdziwej) – zaczęła się dla mnie na progu lat sześćdziesiątych od zamieszczonego w „Przekroju” opowiadania Borisa Viana Mrówki. Rzecz dzieje się podczas D-day; żołnierz aliancki, biegnąc po plaży, czuje, że nastąpił na minę. Wie, że kiedy podniesie nogę, mina wybuchnie. I odtąd będzie już żołnierzem bez nogi, albo i nawet nieżywym. Stoi i zastanawia się, co z tym zrobić. Naokoło wre bitwa, a on stoi i stoi, i wyobraża sobie wybuch, i siebie bez nogi, i swoje długie jeszcze – być może – życie bez tej nogi; i szuka z tej sytuacji wyjścia, którego, po prawdzie, nie ma. I powoli, coraz wyraźniej zaczyna czuć, że mu ta noga drętwieje, i że włażą w nią mrówki. Przy lekturze nam samym łażą mrówki po plecach.
Tak właśnie buduje swoje wiersze Wojciech Wilczyk. Mam na myśli efekt momentalnego znieruchomienia, jakie obejmuje umysł dokonujący refleksji w chwili, gdy człowiek czuje, że na coś nadepnął (by nie rzec: w coś wdepnął); kiedy pod nogą chrupnął już szklany zapalnik, ale zamiast wybuchu następuje zastygnięcie. Owo znieruchomienie właśnie – to moment refleksji, do czasu złowróżbnej, nim umysł nie zaakceptuje złowrogich konsekwencji sytuacji. A umysł się broni. Toteż można powiedzieć, że Wilczyk jest poetą okrutnym.
Można powiedzieć, że Wilczyk jest poetą okrutnym
Mrówki zainfekowały mi wyobraźnię w związku z ostatnim wierszem zbioru o tytule D.O.M., tekstem – jak na Wilczyka – dość obszernym, stanowiącym pożegnanie licznych członków rodziny, z rodzicami na czele. Elegia ta ma związek z budową nowego domu, a ściślej: ze zwalczaniem nachodzących go mrówek za pomocą pokrycia fundamentów xylamitem (jeden z gospodarskich rekwizytów niezapomnianych lat siedemdziesiątych), o którym to środku zrobiło się głośno, gdy wyszło na jaw, że jest piekielnie rakotwórczy. Tym sposobem ród podmiotu lirycznego, jak można się domyślać, skutecznie wytępił się sam. Ale do rzeczy.
Okrucieństwa Wojciecha Wilczyka są zwykle bardziej zwięzłe i lapidarne, jak to z fatalnymi skojarzeniami bywa – wręcz fotograficzne. Zatem to, co widać na obrazku, poeta ostro separuje od komentarza przy pomocy nawiasów. Proste i skuteczne. Może nawet: nadspodziewanie skuteczne. Jest w tym coś z przeciwstawienia obserwacji wizualnej – inwencji pomyślanej. Dwie władze poznawcze zderzają się ze sobą i na moment zastygają, zdumione. Nie przypadkiem zbiór zwie się Minimalizm.
Ma się rozumieć, nie jest to wygodne, bo zrzuca pracę rozumienia na czytelnika. To i owo trzeba sobie dopowiedzieć. A że to liryka – jeśli można ją tak nazwać – wybitnie prywatna, trzeba wiedzieć, kim jest autor, i czym się zajmuje. Nie może się tu obyć bez przykładu:
Orunia, ulica Przy Torze
(jak się już tutaj wlazło
należy brnąć do końca?)
ty to na pewno pracujesz w policji –
śmieje się pobłażliwie wydziarany koleś
z siną trystyką na karku
Żeby się w tym sprawnie rozeznać, wypada mieć w pamięci, że Wojciech Wilczyk od lat zajmuje się dokumentowaniem tego, co dobrzy chrześcijanie polscy uczynili swym braciom Żydom. A raczej: jaki zrobili użytek z tego, co po nich pozostało. Jak twórczo wykorzystano opustoszałe synagogi, na co przerobiono i w co wmurowano macewy, a czasem też – jakie komentarze na murach temu towarzyszą . I teraz wyobraźmy sobie gościa z aparatem fotograficznym na brzuchu, który zapuszcza się w interior w poszukiwaniu takich śladów i napotyka tubylca. Wiersz jest notatką z takiego spotkania. Spotkania, które – tym razem – szczęśliwie skończyło się niczym.
Wojciech Wilczyk od lat zajmuje się dokumentowaniem tego, co dobrzy chrześcijanie polscy uczynili swym braciom Żydom
Logika wierszowych obrazków wymaga szybkiej rekonstrukcji we łbie. Znaczące, że zbiór rozpoczyna jeden z najdoskonalszych Wilczykowych lakonizmów:
Osobno
w samolocie do Tel Awiwu
pielgrzymi do Ziemi Świętej
trzymają się osobno
(pogrążeni w lekturze Gazety Polskiej
Gościa Niedzielnego i Rycerza Niepokalanej)
(ks. Chrostowski dogląda owczarni
spacerując między fotelami)
sąsiadka z prawej strony
pyta po angielsku –
czy pierwszy raz lecę do Eretzu?
Jak z tego wynika, tak zwany podmiot liryczny, jak przystało na polskiego poetę, najzwyczajniej w świecie wygląda, a co to znaczy, wiemy, mam nadzieję, aż za dobrze. Paradoks polega na tym, że tym razem ów wygląd rozszyfrowuje bez trudu przypadkowa Żydówka, a nie kochani rodacy. Gdyż rzecz się dzieje na gruncie neutralnym, na pokładzie samolotu, i to jeszcze lecącego w tamtą stronę. Ten samolot będzie musiał jednakowoż wylądować kiedyś na lotnisku im. Fryderyka Chopina w Warszawie albo, co gorsze, w Balicach (25 kilometrów do Auschwitzu). Sądzę, że na przykładzie tego wiersza świetnie tłumaczyć można rolę nawiasów w poetyce Wilczyka, wykładać sens owych znieruchomień oblezionych przez mrówki. Lakoniczna celność dwóch nawiasowych komentarzy, oddzielonych od ekspozycji Madonny prezentującej Jezuska, czyni z kolei z tekstu pod tytułem Academia mały majstersztyk konfrontacji. Ściślej: konfrontacji wizualnej przaśności wizerunku z pomyśleniem krytycznym pod adresem społeczeństwa („nasza publiczność niezmiennie / kupuje te gesty”) oraz z pomyśleniem celującym być może i ponad społeczną rywalizację, w zasadę tej całej zabawy („właściwy kontrakt zawarto jednak / gdzie indziej i bez jej udziału”).
Pisarz, fotograf i krytyk, autor choćby Czarno-Białego Śląska, Słownika polsko-polskiego, cykli Niewinne oko nie istnieje czy też Kalwaria 1995–2004, mający na koncie wiele projektów i wystaw, znalazł w poezji formę równie wymowną i lapidarną jak jego dzieło „wzrokowe”. Używam tego słowa, bo z patrzenia forma ta bezsprzecznie wyrosła. A skąd się historycznie wzięła? Nie aspirując bynajmniej do bezbłędności w trafieniu, dopatruję się jej w żyletkowym spojrzeniu Brechta. W tym momencie orientuję się, że żyletki przeszły mi w myśl z wiersza Wilczyka.
Ostre narzędzia
poseł faszyzującej partii mówi w telewizji
że będąc asystentem egzorcysty –
widział żyletki i gwoździe którymi pluli
opętani przez diabła
Dla wyjaśnienia: właśnie gwoździami i żyletkami, z jakich czyni teraz użytek, wedle wiersza, szatan, nabijali laski słuszni narodowo korporanci, zaprowadzający przed wojną swój porządek na uniwersytetach. Też chcieli, jak to mówi sławny wiersz Brechta, „wybrać sobie inny naród”. Na nasz grunt takie spojrzenie przeniósł uczeń Brechta, Konstanty Puzyna, w swoim wciąż niedocenionym, pośmiertnym zbiorze Kamyki. Puzyna odważył się stanąć do pojedynku z Różewiczem i wcale nie przegrał. Artystycznie, rzecz jasna. Do niedawna wydawało się, że nikt nie podejmie tej rękawicy, że nikt nie przyjmie na siebie ciężaru patrzenia nam samym jako społeczeństwu i cywilizacji prosto w twarz.
Wojciech Wilczyk
Minimalizm
Convivo, 2020, ss. 52.