Zimą najchętniej zarzynałeś, wtedy zwierzęta kwitną na śniegu. Jest zimny i długo się trzyma. W łóżku, i tu, i tam, u ojca krew topnieje, powiedział mi wujek. Kiedy kaszle.Będziesz zimował w śniegu prześcieradła, pod zimnem podwórza. Twoja głowa już wcisnęła się pod wzgórek poduszki, teraz chowasz się pod jej ziemię.
Jak długo, jak myślisz, mój ojcze, będziesz się jeszcze trzymał, do października? Do września? Teraz mamy lipiec.
Twój trawnik jest biały, bo u ciebie jest jesień i chcesz przezimować w ukryciu. Jak matka, pamiętasz, ona też poszła głową pod poduszkę, a potem pod śnieg, do ziemi.
Róże, zimą zwierzęta krwawiły, latem róże, pamiętasz róże. Wiosną wykopywaliśmy je motyką z ziemi. Róże można ścinać wiosną i można ścinać jesienią, powiedziałeś. Kiedy wykopuje się je wiosną, w maju można już uszlachetniać.
Jesienią wsadziłeś je krzywo do ziemi, tak jak wsadziłeś do ziemi swoją żonę, moją matkę. Stała się ona krzywizną, której nie wyciągnąłeś ze swojej ziemi wiosną, i zwiędła tam. Ściąłeś ją, podciąłeś nas wszystkich, byliśmy twoimi różami.
Matkę zabrałeś którejś wiosny z zatęchłej ziemi jej ojca. Wyjąwszy ją spod kurateli ziemi jej ojca, zasadziłeś ją pod swoją kuratelą, zaszczepiłeś. Powiedziałeś, że ją uszlachetnisz. Zakwitła ci tylko raz, wtedy pojawiłem się ja, byłem na świecie, to było nie fair, mnie powinieneś sobie darować, na mnie powinieneś był skończyć, na mnie się skończy, mówię ci.
Zanurzyłeś się w moją matkę, uczyniłeś ją brzusznym grobem, który się potem zapadł, miałem płakać i płakałem.
Nie przyszedłeś, miałeś robotę. Jeszcze na nieszczęście ty jesteś mi potrzebny, przebrałeś miarkę, krzyczałeś, przez ciebie czegoś się nabawiłem, przez ciebie sprowadziłem na siebie chorobę z twojej matki.
Przeze mnie sprowadziłeś na siebie chorobę, miałeś tyle chorób, twoje życie było jedną wielką chorobą, ranieniem nas. Nie mogłem cię w sobie wygoić, wracałeś, wysypka, wykwity wracały, znikały i wracały, wyrzucały mi się całymi latami, infekcja, którą byłeś, w ciągu tych wszystkich lat z wnętrza wykwitała przez skórę i stawała się widoczna, wysypka, krostki, to pańskie nerwy, panie Kofler, mówili lekarze. Moja wysypka, żołądek, strach, to byłeś ty.
Byliśmy twoimi różami. Matka zwiędła ci w twoim ogrodzie, ściąłeś ją, swoimi zazdrosnymi nożycami wyciąłeś wszystko, co było w niej piękne. Na zdjęciach. Codziennie, kiedy przychodziłeś, nadchodziła jesień, spadaliśmy przed tobą, mnie wcisnąłeś do łóżka, wkopałeś w chorobę, matkę wkopałeś łopatą w ziemię migreny.
Fotografowałem ją, aby kiedyś przedstawić dowód, że nas męczyłeś i dręczyłeś, fotografowałem ją, nie pomogło jej to.
A teraz leżysz w łóżku, leżysz na wznak i jesteś słaby. Dlaczego jest to dla mnie ważne, i że mam teraz siłę, i jestem dość mocny, by zapomnieć o tobie, wciskając cię w twoje łóżko, w twoje umieranie, na czym to polega, ojcze, i że teraz obok ciebie muszę być swoją własną mocą, nie synem.
Klęczałem na szczapie twojej mocy, a teraz zmuszasz mnie, żebym był obok twojego leżenia i paraliżujesz mnie tutaj swoim paraliżem.
Żywiłeś się innymi, nas uczyniłeś mordercami, potrzebowałeś swoich ofiar i miałeś je. Do końca. A teraz, kiedy już nie znajdujesz pożywienia, żadnej ofiary, której wyrzutami sumienia mógłbyś się sycić, kładziesz się i zdychasz tu w łóżku w głąb siebie. Zżerasz się, mówię ci, a moja satysfakcja z tego powodu nie padnie na kolana ze współczucia dla twojej leżącej pozycji, ja już nie będę klęczał, ojcze, ja siedzę, ja stoję, umiem chodzić.
Przyjdę po ciebie, będę cię pielęgnował aż do trumny i w ten sposób wygoję cię z twojego świata i pozwolę ci zagoić się we mnie.
Nie jest to już możliwe, ale jednak, spróbuję tego, spróbuję cię pielęgnować, może będę miał szczęście, mam nadzieję, że zabiorę cię do siebie do zakładu, do domu opieki, do łóżka, pode mnie.
Pomogę ci, musisz jeszcze raz przyjść, obudź się, ulegnij, chodź do mnie, wyprostuj się.
Podeprę cię, we dwóch się uda, ojcze, musisz na to pozwolić, musisz tylko chcieć, na jakiś czas, będę z tobą rozmawiał. Kiwasz głową, opowiem ci o nas, poznamy się, obudź się, możemy sobie pomóc, być silni i słaby, jak kto chce. My to my, jeśli tego zechcemy, nie chcę cię jako ścierwa, nie chcę cię ranić, chcę, żebyś powiedział „tak”, będę cię pytał.
Już wiem, zmuszę cię, ciebie nie można zmusić, ty pozostajesz zwycięzcą, ty nie będziesz w tym uczestniczył, nigdy w niczym nie współuczestniczyłeś, tylko leżysz i leżysz.
Wobec tego zapielęgnuję cię na śmierć.
Nad łóżeczkiem ze szczebelkami ptaki, niebo ojca, wypchane, nade mną.
Te lata w zoo moich rodziców, ja sam w tym okratowaniu.
Ojciec był myśliwym i brał sobie wszystko, co tylko chciał, łapał, zabijał, potrzebował trofeów. Matka ich nienawidziła, pogardzała wszystkim, co martwe, ojciec to kochał i było mu to potrzebne.
Był lekarzem i od zawsze wzdragał się badać syna, nie dotknę go, mówił. Tak było dobrze.
Niewłaściwy zawód, powtarzał. Uciekał więc w świat swoich wypchanych zwierząt.
Wszystko, co kiedyś miałeś, ojcze, musiałeś najpierw zabić, i kazać wypchać. Nic nie przychodziło do ciebie dobrowolnie. Była ci potrzebna kulka, żeby przyszło do ciebie coś żywego. Potem, zabite, żyło to w moim pokoju.
Z tym, co martwe, czułeś się swojsko. Wszystko staje się uległe dopiero wtedy, gdy jest martwe, mówił. I głaskał ptaki, które, zabierając im życie, sprowadzał do siebie. Lubią mnie, mówił, nie uciekają, trzeba je tylko dobrze traktować.
Z tym, co martwe, czuł się swojsko. To, co martwe, martwych, traktuje się dobrze, i trzyma się to pewnie w ręku. Krzyż i kwiaty, w ten sposób lubi się je i można je odwiedzać. Nie uciekają, mówił, to ma bardzo dużo czasu i czeka na ciebie, aż przyjdziesz.
Żyłem pod niebem nieżywych, pod tobą, mogłem więc latać. Nie uciekaliśmy, a ty nas głaskałeś, czekaliśmy na ciebie. To, co jest martwe, ma czas i czeka na ciebie, aż przyjdziesz, ja też czekałem, w łóżeczku, codziennie, aż przyjdziesz i mnie pogłaszczesz, zwierzę w niebie, u ciebie, za okratowaniem, i nie mogłem uciec. Kto nie może uciec, musi czekać. To umiałem.
Opowiadałeś historie, ja słuchałem, byłem częścią historii, byłem ważny, mogłem chodzić, śniąc te historie, wtedy ci się wymykałem, na jakiś czas. Wtedy nie byłem już w łóżeczku, miałem oddech, chodzenie było piękne. Kochałeś mnie.
Matka zawsze nienawidziła wszystkiego, co kulało, chciała odejść, nie mogła, wtedy pojawiłem się ja.
Wypchałeś ją mną, na jakiś czas. W ten sposób sprawisz, że będzie ci uległa, myślałeś, miałeś rację, gdyż przez mnie uczyniłeś ją sobie podległą. Tym, co się potem pojawiło, czym byłem, oswoiłeś ją w swoim niebie.
Moja matka, ona nie chciała niczego kulawego, nie chciała ciebie, chciała tylko odejść. I wtedy pojawiłem się ja. Nie chciała tego, a ja to czułem. Byłem i musiałem wyjść na zewnątrz. I kleszcze, hańba. Byłem, bez nóg, kaleka, potworek.
On mi nie ucieknie, pomyślałeś.
Potem wyszedłem na zewnątrz, ciche dziecko, bez oddechu, i sine. Może to jeszcze umrze, powiedziała. To, co nie ma nóg, nie potrzebuje oddechu, dlaczego musiałeś się pojawić, powiedziała.
A ja nie chciałem wyjść na zewnątrz. I tak uratowano matkę przede mną, a ty zabrałeś ją do swojego nieba. Tobie się nie uciekało.
Co to było, cichy poród, mówili, nie płakałem. To nieprawda.
Płakałem, tylko niesłyszalnie, do wewnątrz, w głąb tej pieczary, z której mnie wydobyto. Ciche narodziny.
Bardzo cicha śmierć, mówię. I płakałem, ale nie w głąb kleszczy, które mnie wydobywały. Szyja jest okręcona pępowiną, powiedziano matce, kiedy nie chciała kleszczy.
Matko, przeszkadzało ci już samo to, że trzeba mnie było wyciągać z ciebie kleszczami, moja pierwsza wada, dla ciebie okropne zajście. Wstydziła się, że pojawiłem się taki, jaki się pojawiłem.
Ekshumowano cię ze mnie, mówiła, nie chciałeś wyjść na zewnątrz. Hańba.
Kleszcze, poczułem, jak weszły do mnie i ścisnęły mnie, a potem wydobyły. Wyszedłem na światło, i tak się ujawniłem.
Takie kleszcze mają coś w sobie, są mocne i dopasowują się do ciebie, do twojej głowy, która wreszcie chce i musi wydostać się z tego otworu, za małego dla niej.
Tam rosłem, głowa, która kiedyś czuła się tam swojsko, może, a naraz stała się za mała dla skóry tego świata. Pierwsze zrzucenie skóry. I wyszedłem na zewnątrz, powitany przez kleszcze.
Wydobyto mnie, żeby ratować matkę, byłem naraz na świecie i płakałem, kleszcze były miłe, płakałem do wewnątrz, byłem.
Skóra za mną, po zrzuceniu skóry, matka, już jej nie chciałem. Ciche dziecko. Powinno zapłakać. Nie zrobiłem tego. Potem uderzenia, i siność, do łóżeczka, tam nauczyłem się oddychać. Skóra matki się potem skurczyła, wyschła, uschła.
W łóżeczku czułem się swojsko.
Nie chciałem mleka, mówiono. Skóra matki nie miała mleka, ani kropli. Niczego nie chciałem.
Jej ciało było moją pierwszą ziemią, czułem się tam swojsko, tak myślę.
A potem nadal byłem i rosłem, nabierałem tchu. Kaleka nauczył się chodzić. Potrzebne było okratowanie.
Moje palce się wydłużyły, dłonie stały się stopami, wyszedłem z łóżeczka. Najpierw po podłodze, jakiś czas, potem po schodach, na dłoniach, w dół, i znowu za okratowanie.
Kiedy przychodzili goście, wychodziłem zza moich krat i schodami w górę, pokazywałem, co potrafię.
Podziw, ten Paul, on umie chodzić.
Zapytałem, czy nogi jeszcze mi urosną.
Matka mówi „tak”, jak będziesz jadł, mówi mi, jeszcze ci urosną, mówi potem.
Jadłem.
Klękała i modliliśmy się, prosiliśmy ojca w niebie o nogi, rozciąłem sobie skórę na kikutach, żeby mogły się rozrosnąć, nogi muszą wydostać się ze skóry.
Życzyłem sobie od Dzieciątka Jezus dwóch nóg. Potem Boże Narodzenie, wreszcie, modliliśmy się, jadłem, ćwiczyłem na schodach.
Ojciec w niebie nie miał nóg. Żadnych. Jeszcze nie teraz, mówiliście mi.
Nie ma nóg, a chce chodzić, krzyczała, ciesz się, że żyjesz. Cieszę się, bo teraz wiem, że żyję, jeszcze nie jestem martwy. Bycie martwym musi być czymś innym. O wiele gorszym. To, co jest martwe, nie chodzi, mówiła, nie oddycha. Wypróbowywałem śmierć, to, co jest martwe, nie oddycha. Ani krzty powietrza, to umiałem, w atakach czułem się swojsko, tak myślę, mogłem odejść.
Zastrzyk, ojciec przywracał mnie życiu, byłem.
Fragmenty z Aus oraz Eine Art Glück © Verlag Kiepenheuer & Witsch GmbH & Co KG