Czwarta nad ranem.
Myśli śpią jak pijane chłopy
i świat stoi.
Czuję, że mogę wzruszyć go
jednym ruchem palca stopy.
Za gipskartonem śpi spocone dziecko.
Za osiemdziesiąt miliardów lat
wszystko zniknie.
Przy śniadaniu ustalimy,
jak się odnaleźć.

Jechałem z rodzicami maluchem
pod Giewont, w prześwicie nad potokiem
wyraźny jak jaźń.
W pyle słońca byłaś, w białym kamieniu,
w świerku jak kościół, w czarnej owcy.
Powstałaś z mojego wzroku,
z ujścia myśli dobrej i łatwopalnej jak róż
o świcie, gdyśmy, w dziewięćdziesiątym piątym,
wjeżdżali w ciemny las we wsi
Małe Ciche.
I dziś widzę w tobie tę skałę,
ten świerk, to zwierzę.

Nie widać nawet pierwszego
wspomnienia gęstego jak błoto.
Gdyby tak tkwiło w przyszłości
jak poniekąd góra przed tobą.

Dużo się wydarzyło, ryba.
Smaki się wyinaczyły,
oczy się podkrążyły.
Grzędy naszły deszczem.
Te jakby papierowe wyblakłe filmy VHS.
Miały nie blaknąć jak
S-VHS
DV
DV-CAM
DVD
DVB
HDTV

Pióro w wiadrze, groch i owies.
Na widnokręgu – ogień. Zamiast
rozbijać w nim biwak, rozbijam flaszkę
o puste kolano i zamiast mieścić płomień,
wolno płonę, czy to jest już starość, i czy
tylko ogień można nazwać wolnym,
powiedz.

One jeszcze śpią. Przedświt,
przekręcam kluczyk, w niebie
durzą się ostatnie burze,
słyszę: jedź, a nie umrzesz.
Zostawiłem w domu otwarte kakao.
Garaż doczeka nieskończoność,
bo powiedziano: jedź, a
nie umrzesz, wybacz
chłód – jadę za siebie.
Piję z kubka ciepłą mgłę.