Od tłumacza

Ana María Shua to argentyńska pisarska o wszechstronnym temperamencie: publikuje powieści, książki dla dzieci, tomy opowiadań, a jej specjalnością są „mikroopowiadania”, czyli wyjątkowo krótkie formy, bardzo popularne w literaturze języka hiszpańskiego. Poniższa historia zalicza się jednak do tych dłuższych: to tytułowe opowiadanie ze zbioru wydanego w 2001 roku, w którym elementy prozy obyczajowej, realistycznej i psychologicznej łączą się ze szczególną tonacją grozy. Znakomity i bynajmniej nie odosobniony przykład literackiej argentyńskiej specjalności, czyli łączenia tego, co zwykłe, z tym, co niesamowite.


Dla wujka Lucha, w rewanżu za Kapturka.

Tom krzyknął. Mama była w kuchni, rozrabiała ciasto. Tom miał cztery latka, był zdrowy i dość wyrośnięty jak na swój wiek. Potrafił krzyczeć bardzo głośno i przez dłuższy czas. Mama zawsze czytała książki o pielęgnowaniu i wychowywaniu dzieci. W tych poradnikach, tak samo jak w powieściach, matki (dobre matki, które naprawdę kochają swoje dzieci) potrafiły odgadnąć powód, dla którego ich pociecha płacze, rozpoznając rodzaju tego płaczu.

Ale Tom krzyczał i płakał bardzo głośno, kiedy się w coś uderzył, kiedy chciało mu się spać, kiedy nie mógł założyć sweterka, kiedy biła go jego siostra Soledad i kiedy zawaliła mu się wieża z klocków. Wszystkie te wybuchy miały takie samo natężenie, ładunek emocjonalny i były tak samo głośne. Tylko podczas ataków na dzidziusia Tom stawał się zdumiewająco cichy, wyczekiwał na odpowiedni moment, żeby rzucić się – bezszelestnie, jak kot – na swoją ofiarę. Cisza była zatem groźniejsza niż wrzaski: ta cisza, która panowała, kiedy mama zastała Toma leżącego na niemowlaku, gdy dociskał brzuch do twarzy dzidziusia (do ust i nosa), który zdążył już prawie zsinieć. Tom krzyczał, krzyczał i krzyczał. Mama otrzepała dłonie z ciasta na tartę, obmyła je szybko, ale starannie pod kranem, wytarła je w ścierkę i pobiegła przez korytarz do pokoju dzieci. Tom leżał na podłodze i wrzeszczał. Soledad rytmicznie kopała go po głowie. Na szczęście miała na stopach te swoje pantofle w kształcie królika, puszyste i miękkie, a nie buty, w których chodziła do szkoły.

Mama złapała Soledad za rękę, szarpnęła mocno, próbując jej spokojnie i stanowczo dać do zrozumienia, że to zasłużona kara za takie zachowanie. Starała się nie pokazywać, że ma ochotę się zemścić, zrobić jej krzywdę. Próbowała zachowywać się jak dobra matka, taka, co naprawdę kocha swoje dzieci.

Potem podniosła Toma i chciała go wziąć na ręce, żeby przestał płakać, ale okazał się za ciężki. Usiadła z nim na krawędzi łóżka i głaskała go po włosach. Tom nie przestawał wrzeszczeć. To naprawdę cud, że nie obudził dzidziusia. Kiedy mama wyjęła z kieszeni fartucha cukierka, Tom przestał beczeć, wyjął go z papierka i zjadł.

– Chcę więcej cukierków – powiedział.

– Ja też chcę cukierki – oświadczyła Soledad. – Skoro Tomowi dałaś, to mi też powinnaś.

– Nie ma więcej cukierków. Ty, Sole, raczej na żadną nagrodę nie zasłużyłaś. A ciebie chyba aż tak nie bolało, skoro cukierek cię uspokoił – jak dobra matka, wychowawcza, opanowana i wymierzająca sprawiedliwość. Tyle że dobra matka nie pociesza dzieci cukierkami, prawdziwie kochająca matka dba o zęby i umysły swojego potomstwa.

– Chcemy więcej cukierków – powiedziała Soledad.

Teraz Tom stanął po jej stronie. Próbowali razem złapać mamę, która chciała wrócić do kuchni. Tom chwycił ją za nogi, a Soledad wpakowała rękę do kieszeni fartucha. Mama wyjęła dłoń dziewczynki z pewną gwałtownością. Spokój. Opanowanie. Autorytet. Miłość.

– Nie! Nie wolno grzebać w kieszeniach mamy!

– Masz więcej, masz, kłamałaś, oszukałaś nas! – krzyczała Soledad.

– Mama zła, mama kłamczucha, mama dupa! – rozdarł się Tom.

– W telewizji zaczęły się bajki – powiedziała mama. Autorytet. Opanowanie. Dupa.

Tom i Soledad puścili ją i pobiegli do telewizora. Soledad włączyła. Zgłośnili do nieznośnego poziomu i usiedli pół metra przed ekranem. Dobra matka, matka, która naprawdę kocha swoje dzieci, nie pozwoliłaby na to. Mama pomyślała, że od tego oślepną i ogłuchną, i że w sumie im się należy. Zamknęła drzwi do kuchni, żeby chronić swój bębenki, i wróciła do ciasta. Ciasto na tartę La Salteña jest najświeższe, bo najlepiej się sprzedaje. Czy dobra matka, taka, co naprawdę kocha swoje dzieci, kupowałaby gotowe ciasto na tartę marki La Salteña?

Rozłożyła ciasto w formie, nałożyła przygotowany wcześniej farsz, przykryła niezgrabnie tartę i wsadziła ją do piekarnika. Przez piekielny jazgot emitowany z telewizora przebijał się teraz płacz dzidziusia. Jej ciało zareagowało jak automat, z lewej piersi zaczęło ciec mleko, przemaczając biustonosz i bluzkę. Zadzwonił dzwonek do drzwi.

– Chwileczkę! – krzyknęła mama w tamtą stronę.

Poszła do pokoju dzieci i wróciła z dzidziusiem na rękach. Otworzyła drzwi. Zamówienie z warzywniaka. Doręczycielem był starszy mężczyzna, dumny, że wciąż może pełnić obowiązki służbowe, choć były dla niego zbyt trudne. Mama już go kiedyś widziała, kiedy prąd wysiadł, wspinał się po schodach z koszem na ramieniu, zdyszany i zadowolony z siebie.

– Dzieci siedzą za blisko telewizora – powiedział, przechodząc przez kuchnię.

– Ma pan rację – odpowiedziała mama. Teraz miała świadka, ktoś jeszcze to zauważył, wiedział, jaka z niej matka.

Zapach mleka doprowadzał dzidziusia do szału, płakał i obśliniał przemoczoną bluzkę jak kurczak dziobiący ziarno. Starszy pan zaczął wyciągać owoce i warzywa z kosza, układając z nich stos na stole. Pracował powoli, jakby chciał pokazać, że liczy na pomoc. Mama wyjęła kilka pomarańczy, po jednej, wolną ręką. Doręczyciel zawiązywał woreczki.

Dobra matka nie zamawia zakupów: matka, która naprawdę kocha swoje dzieci, sama chodzi do warzywniaka i wybiera wszystkie owoce i warzywa, jakie poda swoim pociechom. Kiedy kobieta jest na tyle leniwa, żeby zamawiać sprawunki, sprzedawca oszukuje ją na dwa sposoby: na wadze i na jakości. Mama przygląda się uważnie wszystkiemu, co jest wyciągane z koszyka, szukając jakiegoś pretekstu, żeby zaprotestować i pokazać temu staremu, że może i zamawia dostawy, ale nie da sobie wcisnąć byle czego.

– Te ziemniaki – rzuca w końcu – nie są za duże?

– Im większe, tym lepiej – odpowiada mężczyzna – najgorsze są takie malutkie. Niech pani popatrzy – wziął jednego z większych i podsunął jej przed twarz. – Idealny do piekarnika. Obiera go pani, nacina, o tak, widzi pani?, równolegle, ale nie do samego końca. W każde nacięcie trochę masła. Potem w piekarniku ziemniak się otworzy i będzie jak złocisty akordeon, pycha, proszę mi wierzyć.

Mama odpowiedziała, że owszem, wierzy. Zapłaciła, mężczyzna wyszedł, wcześniej rzucając jednak pełne dezaprobaty spojrzenie na dzieci, wciąż przyklejone do telewizora.

Mama nalała sobie dużą szklankę mleka i usiadła w kuchni, żeby nakarmić dzidziusia. Kiedy mały przysysał się jej do piersi, czuła nagłe i gwałtowne pragnienie, od którego zasychało jej w ustach. Czuła też, że przez sutki wycieka jakaś część jej samej. Kiedy dzidziuś pił z jednej strony, z drugiej piersi ciekła jej cieniutka stróżka, ale pod dużym ciśnieniem. Dobra matka nie karmi dzieci butelką. Mama popijała mleko małymi łykami, jakby ona też ssała. Kiedy niemowlak już się nasycił, położyła go sobie na ramieniu, żeby mu się odbiło. Teraz trzeba przewinąć. I ogarnąć kuchnię. Zorganizować się. Ale najpierw przewijanie.

Zdjęła ubrudzoną pieluchę. Z przyjemnością patrzyła na jasnożółtą kupkę, półpłynną, o wręcz przyjemnym zapachu, typowe rozwolnienie po posiłku, jak pisano w jej poradnikach, właściwe dla dzieci karmionych piersią. Mały uśmiechnął się swoją bezzębną buźką i zamachał nóżkami, ucieszony, że ma gołą pupę. Wytarła mu ją zwilżonym wacikiem. To wystarczy? Inne matki podmywały swoje niemowlęta w misce albo pod kranem. Pośladki były odparzone. Dzieciom innych matek nie odparzały się pupy. Czy dobra matka, taka, co naprawdę kocha swoje dzieci, używałaby, tak jak ona, jednorazowych pieluch? Chyba raczej tetrowych, prałaby je własnoręcznie, z miłością, szarym mydłem.

– Soledad! Przyniesiesz mi z łazienki krem na pupę dla niemowląt? – poprosiła mama.

Soledad zjawiła się niespodziewanie, podejrzanie szybko. Trzymała pojemniczek dermatolu w mokrych dłoniach.

– Co robiłaś w łazience?

– Nic, mamo, myłam ręce.

Tom krzyknął. Mama zostawiła dzidziusia, czystego i suchego, ale jeszcze nie w pieluszce, w rozkładanym łóżeczku. Krzyki były bardzo donośne i dobiegały z łazienki. Soledad pojawiła się przy drzwiach.

– Nie wchodź tam, mamusiu, naprawdę, proszę, nie wchodź, przepraszam.

Wrzaski Toma stały się jeszcze głośniejsze niż dźwięki z telewizora, niepotrzebnie hałasującego w salonie. Ze szczeliny pod drzwiami łazienki ciekła woda z mydlinami zalewająca dywan na korytarzu, ciemna plama robiła się coraz większa. Mama odepchnęła Soledad i otwarła drzwi. Tom miał twarz umalowaną na różne kolory, a we włosach pełno pasty do zębów. Kosmetyki leżały porozwalane po podłodze, mokre, w środku wielkiej kałuży, której źródłem był przelewający się bidet. Soledad wybiegła, zapewne zamierzała schować się w szafie.

Mama wyjęła korek z bidetu i mocowała się z kranem.

– Nie mogłem zamknąć – chlipał Tom.

Ale mamie też nie było łatwo. Kurki zostały maksymalnie odkręcone i nie chciały się zakręcić. Udało się dopiero po kilku próbach. Zadzwonił telefon. Mama zmusiła się, żeby zostać w łazience i sprawdzić, czy bidet się opróżnia i nie leci więcej wody. Potem poszła odebrać.

Podnosząc słuchawkę, usłyszała charakterystyczny trzask poprzedzający połączenia międzymiastowe.

– To telefon spoza miasta, dzieci, tatuś dzwoni! – wykrzyknęła ucieszona.

Soleded wyszła z pokoju, ciągnąc łóżeczko z płaczącym dzidziusiem.

– Mamo! – wołała. – Tom chce zabić małego, ale nie że niechcący. Celowo chce zabić!

– Nieprawda! – wrzasnął Tom, który szedł za nią. – Jesteś kupa dupa, Soledad, i śmierdzisz jak kupa dupa. Kupa, kupa, śmierdzi dupa!

– Nienawidzę go! – rozdarła się Soledad. – Chciałabym, żeby zniknął, mamo, dlaczego ja go muszę znosić?! Ty gnoju! Ty dupku! Dupa z włosami!

– Bądźcie cicho – poprosiła mama. – Nic nie słyszę! Róbcie, co chcecie, tylko się zamknijcie! Soledad, wyłącz telewizor, tatuś dzwoni z daleka, a ja nic nie słyszę.

– Mama powiedziała, żebyśmy robili, co chcemy – powiedziała Soledad do Toma, a ten przestał wrzeszczeć i się uśmiechnął. Pchając łóżeczko, polecieli do kuchni.

Mama znów skupiła się na odległym głosie w słuchawce, choć ciągle słychać było pogłos. Włożyła w to całą swoją uwagę i koncentrację. Z początku się uśmiechała. Potem już nie. Później mówiła znacznie głośniej, niż to było konieczne, żeby było ją dobrze słychać. Potem wymachiwała rękami, bez sensu, bo przecież rozmówca jej nie widział. Potem odłożyła słuchawkę i poczuła, że zaraz się rozpłacze i że chce być sama. Potem usłyszała przeciągły, dziwny i głośny rumor. Tom krzyknął. Mama pobiegła do kuchni.

Stojąc na stole między sałatami i bakłażanami, Tom płakał wystraszony. Soledad hamowała łzy, cudem nawet bez zadrapania, pośrodku stosu szczątków: resztek potłuczonych talerzy i szklanek. Tom wdrapał się na blat, żeby dostać się do słoików z marmoladą na półce, a ponieważ oparł się o nią mocno, wszystko spadło. Z dzidziusiem w porządku. Celowo wysypali zawartość cukierniczki na materac, żeby go czymś zająć. Z zadowoleniem lizał cukier, machając rączkami i nóżkami i popiskując z zadowolenia. Na śpioszkach i we włosach też miał pełno kryształków. Mama popatrzyła na resztki niebieskiego talerza, z wypukłą postacią pieska, który należał jeszcze do jej matki. Nikt, kto nie ma takiego niebieskiego talerza na swojej półce, nie może zostać dobrą matką. Jeszcze bardziej zbierało się jej na łzy.

Tom i Soledad bawili się na kuchennej podłodze w piknik, siedzieli na jej najlepszym białym obrusie, tym na uroczyste przyjęcia. Wyjęli chleb, ser, musztardę, keczup i coca–colę z lodówki, użyli też niektórych owoców i warzyw leżących na stole. Na obrusie widać było dwa pomidory i jedno jabłko, nadgryzione, brudne ziemniaki i plamy musztardy.

Mama chciałaby zostać sama i się rozpłakać. Przemyśleć, co się dzieje. Miała też ochotę porządnie sprać Toma i Soledad. Ale najpierw musiała zabrać stąd dzidziusia, żeby nie dostał gazów od tego cukru, musiała się upewnić, czy całej trójce nic nie jest, i uprzątnąć niebezpieczne resztki z kuchni. Podniosła Toma, który był boso, i zaniosła go do jego pokoju.

– Wyjdź stąd, Soledad, bo muszę zmieść – powiedziała opanowanym, spokojnym tonem.

– Sama powiedziałaś, żebyśmy robili, co chcemy.

– Soledad, ja cię teraz nie besztam, tylko mówię, żebyś wyszła.

– To Tom zwalił półkę – powiedziała Soledad.

– Bo mi kazałaś iść po marmoladę! – krzyknął Tom, który znów się zjawił, nadal bosy, w drzwiach kuchni. – Zawsze na mnie zwalasz, jesteś świnia i dupa!

– Dosyć! – huknęła mama. I sama się przestraszyła tego ładunku złości, jaki zabrzmiał w jej głosie. – Dosyć, dosyć, dosyć! Nie zniosę już tych wrzasków, narobiłeś takiego bałaganu, a do tego jeszcze się ciągle drzesz i drzesz.

Złapała Toma za rękę i dała mu klapsa w tyłek, wiedząc, że jest niesprawiedliwa, bo Soledad jest równie, o ile nie bardziej, winna. Teraz płakał i dzidziuś, i Tom. Soledad pchnęła mamę na tyle mocno, że ta upadła na kolana i musiała się podeprzeć rękoma. Poczuła przeszywający ból w prawej dłoni.

– Nie bij mojego brata!

– Mama jest jak paluch w nosie! – krzyknął Tom.

Mama upadła na kawałki szkła. Popatrzyła na skaleczoną dłoń. Cięcie było głębokie i mocno krwawiło.

– Mamo, dlaczego krew jest czerwona? – zapytał Tom.

– Patrz, co zrobiłaś swojej matce, Soledad – powiedziała mama, pokazując córce ranę.

Wtedy jednak zobaczyła wystraszoną minę i wielkie oczy Soledad, i pomyślała, że to było okrutne. Dobra matka, matka, która naprawdę kocha swoje dzieci, nie obarcza ich niepotrzebnie poczuciem winy.

– To nic, kochanie, nie bój się, wiem przecież, że to niechcący, zaraz sobie to poleję wodą utlenioną, przykleję plasterek i po sprawie – niemal czuła wdzięczność, że boli, dzięki czemu nie musi się uśmiechać, a nawet może trochę popłakać. Uniosła rękę powyżej serca, żeby powstrzymać krwawienie.

– Mamo, dlaczego krew jest czerwona? – zapytał Tom.

– Bo tak – odpowiedziała mama rozkojarzona, owijając ścierkę wokół dłoni. Musiała tu sprzątnąć i zabrać dzidziusia. Tylko od czego zacząć? Trzeba się zorganizować.

– Soledad, bądź tak miła i potrzymaj chwilę małego, jak będę sobie przylepiać plaster.

– Ale ja też chcę patrzyć, jak sobie to będziesz robić.

– Dobrze, weź małego i chodź do łazienki, to zobaczysz.

– Mamo, dlaczego krew jest czerwona? Tylko nie mów „bo tak” – odezwał się Tom.

– Nie chcę go brać na ręce, bo nie ma pieluchy – stwierdziła Soledad. – Jeszcze mnie obsra i obsika.

– Soledad obsrana i obsikana! – wykrzyknął triumfalnie Tom.

Mama z trudem obwiązała rękę ścierką, musiała pomagać sobie zębami. Potrzebowała chwili, tylko chwili, samotności. I ciszy. Żeby pomyśleć o tym głosie z oddali, z pogłosem. I popłakać. Podniosła dzidziusia i, trzymając go na lewej ręce, prawą dźwignęła łóżeczko i próbowała z grubsza wytrzepać z niego cukier. Położyła niemowlaka i zabrała się za zmiatanie resztek szkła i porcelany. Od tego nie za mocno zawiązana ścierka się poluzowała i z ręki znów pociekła krew. Bardzo bolało. Zebrała na szufelkę, ile mogła. Podniosła dzidziusia i zaniosła go do pokoju, żeby założyć mu czystą pieluszkę. Po drodze małemu ulało się trochę na wpół przetrawionego mleka, które poleciało na śpioszki.

– Mamo, dlaczego krew jest czerwona, tylko nie mów „bo tak” – pytał Tom.

– Ponieważ składa się z czerwonych krwinek – odpowiedziała mama, zakładając pieluszkę dzidziusiowi i wycierając mu usta chusteczką. Tom zamilkł na kilka sekund zbity z tropu, ale Soledad nie odpuszczała.

– A dlaczego czerwone krwinki są czerwone? – zapytała.

– Żeby się dzieci miały o co pytać – odpowiedziała mama.

Rozścieliła czyste prześcieradło w łóżeczku i włożyła do środka kilka gumowych zabawek. Wszystko, czego dotknęła, plamiło się krwią. Dzidziuś rozpłakał się, kiedy położyła go na brzuchu. Teraz jednak mama naprawdę zamierzała zająć się swoją raną. Chciała być sama. Soledad czekała w łazience, żeby zobaczyć, jak się zakłada opatrunek.

– Widzisz, co mamusia robi? Ty też tak musisz zrobić, kiedy się skaleczysz. Najpierw dobrze umyć to miejsce wodą i mydłem.

W łazience wciąż utrzymywały się kałuże z mydlinami. Pozbierała zmoczone kosmetyki. Musi tu jak najszybciej powycierać, zanim ktoś się poślizgnie. W apteczce znalazła wodę utlenioną, bandaże, plastry. Będzie potrzebowała pomocy. Polała ranę wodą utlenioną, skóra była mocno rozcięta. Pewnie trzeba będzie założyć parę szwów, ale nie wyobrażała sobie, jak miałaby jechać do szpitala z trójką dzieci. Mocno docisnęła opatrunek z gazy do rany, żeby zatamować krwotok. Potem zmieniła gazę na czystą i przy pomocy Soledad obkleiła ją plastrem. Wtedy zdała sobie sprawę, że jest cicho. Dzidziuś przestał płakać.

– Soledad, idź zobacz, co robią Tom i dzidziuś.

Soledad lubiła stawiać w obronie niemowlaka prawie tak samo jak bić Toma. Ledwie zniknęła, rozległ się jej rozpaczliwy wrzask wzywający pomocy.

– Mamo, on go zabije, mamo, mamo, mamo, on go rozerwie, mamo mamo, chodź szybko! On nim wymachuje. ZABIJE GO, MAMO!

Mama chciała rzucić się biegiem z prędkością, jakiej domagały się te przeraźliwe okrzyki Soledad, poślizgnęła się i bardzo boleśnie skręciła sobie kostkę. Podniosła się i z trudem doczłapała do pokoju, w którym dzidziuś spał sobie spokojnie w łóżeczku, a Tom wymachiwał w powietrzu pluszowym pieskiem wypełnionym ziarnami prosa. Piesek trochę się już rozerwał i proso wysypywało się z dziurki pod wpływem siły odśrodkowej, ziarna uderzały w ściany, spadały na podłogę, na łóżka dzieci, na łóżeczko dzidziusia. Soledad wrzeszczała histerycznie. Mama uciszyła ją, wymierzając jej policzek, wyrwała Tomowi pieska i usiadła na jednym z dziecięcych łóżek, bo nie mogła ustać na skręconej nodze. Zobaczyła krew na twarzy Soledad i aż ją zakłuło w sercu. Potem zrozumiała, że uderzyła ją skaleczoną dłonią, z której znów zaczęło krwawić. Popatrzyła na wzorki z pajacykami i balonikami na pościeli, którą sama wybrała, i znów zebrało jej się na płacz.

– Przynieś mi koszyk z przyborami do szycia, to ci wyleczę pieska, zacerujemy go – powiedziała do Soledad. Kostka zaczynała puchnąć.

– Przynieś to, przynieś tamto, za kogo ty mnie masz – odpowiedziała Soledad. – Co ja jestem, jakiś Kopciuszek?

– W takim razie nie zszyję ci pieska i nic mnie nie obchodzi, że wszystko się z niego wysypie – zachlipała mama. Dobra matka? Chlipie?

– Chcę naleśniki z farszem – powiedział Tom. – Mama uderzyła Soledad. Mama to dupa z włochami.

Mama dokuśtykała do sypialni. W szufladzie komody znalazła chusteczkę odpowiedniej wielkości, żeby przewiązać nią kostkę. Zwichnięcie, nic poważnego, jeśli jutro będzie gorzej, pójdzie do lekarza. Stopa nie mieściła się już w pantoflu. Starała się mocno przewiązać opatrunek (zraniona ręka nie ułatwiała zadania) i nałożyła sobie na stopę skarpetę, której jej mąż nie znosił, więc używała jej tylko do spania. Poczuła zapach spalenizny i przypomniała się jej tarta.

Powoli (kostka boleśnie pulsowała) dotarła do kuchni. Pochyliła się, żeby otworzyć drzwiczki piekarnika i tknięta jakimś impulsem odwróciła się akurat na czas, żeby zobaczyć, Toma i Soledad, ostatecznie już zjednoczonych (ale jak to dobrze, że rodzeństwo trzyma się razem i sobie pomaga), ich cztery rączki napierające na nią, kucającą niestabilnie, prosto w stronę gorącego pieca. Zdołała odsunąć się na bok i dopiero wtedy upadła, parząc się tylko w lewe przedramię, którym otarła się o piekarnik. Zaklęła z bólu i też ze strachu. Nic nie mówiąc, patrząc uważnie na dzieci, dysząc, wsunęła poparzoną rękę pod strumień zimnej wody, co przyniosło natychmiastową ulgę.

– Mama powiedziała brzydkie słowo – odezwał się Tom.

– Naprawdę nie wiedzieliśmy, że piekarnik jest gorący, naprawdę, mamusiu, przepraszam, my chcieliśmy się bawić w Jasia i Małgosię, naprawdę nie wiedzieliśmy.

– Zła czarownica spaliła się w piecu i zmieniła się w pyszną czekoladę, i ją zjedli – powiedział Tom. – Mama mówi brzydkie słowa.

– Naprawdę nie wiedzieliśmy – powtarzała monotonnie Soledad.

Mamusia pomyślała, że jej nie wierzy, a jednocześnie, że chyba oszalała, skoro nie wierzy. Jej dzieci. Kochała je. One ją kochały. Najmocniejsza miłość, jaka istnieje na świecie. Jedyna miłość na zawsze, do końca życia.

Prawdziwa Miłość. Musiała pobyć chwilę sama, pomyśleć o tej rozmowie przez telefon, o tym dalekim głosie z pogłosem. Popłakać. Nałożyć sobie maść na oparzenie, bo strasznie piekło. Poszła do łazienki. Zorganizowana kobieta już by tu zdążyła powycierać. Podłoga wciąż była mokra. Dobra matka. Tom poszedł za nią.

– Tom, kochanie, mamusia musi teraz na chwilę zostać w łazience sama.

– Po co?

– Żeby zrobić KUPĘ! Mamusia woli być sama, jak się załatwia, wiesz?

– Ja nie. Ja wolę, jak ktoś ze mną jest, jak robię kupę.

– A ja wolę być sama.

– Ja też – włączyła się Soledad. – Bo ja jestem większa. Tom to dzidzia.

– Nie jestem żadna dzidzia – zawył Tom.

– Chcę zobaczyć, jak mama ściąga sobie majtki. Chcę zobaczyć twoje włoski tam na dole – powiedziała Soledad.

– Ja też chcę zobaczyć włochatą cipkę mamy – oświadczył Tom.

– Jak będę duża, też będę mieć włochatą cipkę – stwierdziła Soledad.

– Ale nigdy nie będziesz mieć siusiaka! – rzucił Tom.

– A ty nigdy przenigdy nie będziesz w moim wieku! Ileś byś lat nie skończył, nigdy do mnie nie dorośniesz! – zawołała Soledad.

– Wyjdźcie, proszę – odezwała się mama bardzo niskim, drżącym i groźnym głosem.

– A ja chcę zobaczyć twoje cycki – powiedział Tom. – Dzidziusiowi dajesz ssać, a mi nie.

– Tak, chcemy je zobaczyć, cycki pycki fycki mycki cycki pycki – zaintonowała Soledad.

Całą swoją masą Soledad rzuciła się na mamusię, żeby rozpiąć jej bluzkę, podczas gdy Tom wsadzał jej łapy od spodu. Atak był nagły, mama się go nie spodziewała i uderzyła mocno karkiem o biało–niebieskie płytki w geometryczne wzorki. To uderzenie ją oszołomiło i jednocześnie sprawiło, że straciła kontrolę. Złapała oboje dzieci za ręce, zaciskając palce na tyle mocno, że na pewno zostały im odciski. Prawie nie czuła bólu w zranionej dłoni. Natomiast chodzenie wymagało nadludzkiej siły woli. Wyciągnęła oboje z łazienki na korytarz.

Uznawszy, że są już dostatecznie daleko, puściła je nagle, pchając mocno, żeby się przewróciły. Potruchtała z powrotem do łazienki opierając się o ściany, słysząc, że Tom i Soledad wstają, ich lekkie i szybki kroki znów zmierzały w jej stronę, jednak zdążyła wejść do łazienki i zamknąć drzwi, mimo wsuniętej w szczelinę stopy Soledad, która nawet nie krzyknęła. Domykała drzwi aż w końcu Soledad, dysząc z bólu, ale wciąż bez piśnięcia, musiała ją wyjąć. Zatrzasnęła drzwi i zamknęła się na klucz.Usiadła na klozecie, oparła głowę o ręcznik i się rozpłakała. Płakała i płakała, przynosiło jej to ulgę, czuła, jak jeden spazm płaczu ciągnie za sobą kolejny, potrzebowała tego. Płakała tak, jak się wymiotuje, aż nagle usłyszała poprzez własny płacz inny szloch, delikatny, odmienny, wpisujący się w ten jej. Dzidziuś. Jej dzidziuś. Przysunęła się do drzwi, przytknęła ucho. Słychać było zadowolone śmiechy. Było tam. Teraz miały bezbronnego dzidziusia w rękach. Jak zakładnika. Trzeba ratować.

Bardzo powoli, starając się nie hałasować, przekręciła klucz w zamku i szybko otworzyła drzwi. Tom, który napierał całym swoim ciężarem z drugiej strony, upadł na podłogę i uderzył się w głowę. Mama doczłapała do pokoju dziecinnego. Soledad siedziała i trzymała niemowlaka na kolanach. Mama strzeliła ją w twarz i wyrwała jej dziecko. Soledad potknęła się o mały stołeczek, co dało mamie trochę czasu. Po chwili znalazła się znów w łazience z dzidziusiem. Tom wciąż leżał, darł się i kopał. Odepchnęła go stopą i zamknęła drzwi na klucz.

Jej dzidziuś. Malutki. Bezbronny. Jej. Mama przytuliła go, powąchała. Mleko znów obficie pociekło z jej piersi. Dotknęła swojego karku. Zwykłe stłuczenie. Przysunęła twarz do twarzyczki dzidziusia, takiej delikatnej, z ledwie widocznymi blond włoskami. Emanował ciepłem, miłością. Mama lulała go, nucąc słodką melodię bez słów. Dzidziuś był jeszcze jej, cały jej, jej część. Machał niezbornie rączkami, jakby chciał ją pogłaskać, bawić się jej nosem. Miał dość długie paznokietki. Za długie, mógłby sobie podrapać twarz; dobra matka, matka, która naprawdę kocha swoje dzieci, częściej obcina im paznokcie. Niektóre ruchy sprawiały wrażenie zupełnie przypadkowych, inne niemal celowych, jakby niemowlę dążyło do jakiegoś celu. Wskazujący paluszek prawej rączki wbił się w oko mamy, głęboko uszkadzając rogówkę. Na twarzy dziadziusia rozkwitł bezzębny uśmiech.

(z tomu: Como una buena madre, Editorial Sudamericana, Buenos Aires, 2001)



Ana María Shua (1951) – pisarka argentyńska, specjalizująca się w mikroopowiadaniach i innych gatunkach prozatorskich. Laureatka m.in. Stypendium Guggenheima. Dotychczas nietłumaczona na język polski.

Tomasz Pindel – tłumacz, badacz i propagator literatury hispanoamerykańskiej, autor książek literaturoznawczych, biograficznych i reportażowych, współautor Piątki z literatury w RMF Classic.

Justyna Bojczuk (ur. 1995) – absolwentka wzornictwa na Zachodniopomorskim Uniwersytecie Technologicznym w Szczecinie i debiutująca ilustratorka. Uwielbia ciepłe kolory i ciepłe dni.