Klops umierał i nie była to ani metafora, ani abstrakcyjny bon mot – umieramy od chwili narodzin, z matki do matki, z macicy do macierzy. Nikt nie był tym specjalnie zdziwiony, ani Joasia, ani weterynarz, Klops pewnie też nie, w końcu sam musiał wiedzieć, że się postarzał. Zmysły słabły, odchodziły pierwsze, i w końcu pies nie czuł, nie widział i nie słyszał nadchodzenia następnego dnia.
Wizyta u weterynarza musiała być nieprzyjemna: siedział wysoko, na zimnym stole, niechętnie poddawał się obcemu dotykowi. Zapachy drażniły raczej Joannę ‒ jak wielu starych ludzi nie lubiła szpitali, ani ludzkich, ani zwierzęcych. Do szpitali chodziło się umierać i to też proponowała im sympatyczna dziewczyna:
— Decyzja należy tylko do pani, proszę to sobie przemyśleć, ale leczenie, kroplówki, zastrzyki, tabletki, to tylko zamęczy psa wcześniej, niż śmierć przyszłaby sama.
Joasia z uprzejmości nie powiedziała, że decyzja nie jest jej, tylko Klopsa, ale pies już dawno przestał podejmować decyzje i tylko siedział nieruchomo. Dziewczyna mówiła dalej:
— Kiedy już pani postanowi, cała procedura odbywa się szybko. Pies dostaje zastrzyk i zasypia, tylko na zawsze. Dobrze, jakby pani z nim została, bo one zawsze patrzą na drzwi, kiedy właściciel wychodzi.
Joasia zastanawiała się, czy właściciele też oglądają się na drzwi. Może ich wzrok spotyka się w dziurce od klucza, bo inaczej nie potrafią patrzeć: śmierć należy do przyszłości bądź przeszłości, nigdy do teraźniejszości.
— Potem psa najlepiej dać do utylizacji, do spalenia, do kremacji – dziewczyna mówiła, jakby chciała dać złudzenie wyboru, zatrzeć wrażenie nieodwracalności – raczej nie zwracamy ciał, no chyba, że chciałaby go pani pochować, to są grzebowiska, gdzie można pochować zwierzaka, takie zwierzęce cmentarze.
Joasia uważała, że wszystkie cmentarze są zwierzęce, no, może poza bibliotekami, to były cmentarze idei. Kiwała głową, choć może tylko trzęsła się ze starości.
***
Kiedy mały Brożko z przejęciem ogłaszał, że chce zostać grabarzem, śmiano się nerwowo. Dorośli mówili o babkach z piasku, które pewnie miał na myśli, sepleniąc o globach, fazie grzebalnej, pominiętej przez Freuda, o tęsknocie za wsią, bo co to za dzieciństwo, gdzie ogród to pelargonie na balkonie, a plac zabaw wyłożony jest sztuczną trawą, często bez piaskownicy, bo nawet zdziczałe koty dobrze pamiętają, czym jest kuweta i obsadzony tujami, bo tuje, jak wiadomo, nie gubią liści. Natura nigdy nie powinna porzucać roślin nagozalążkowych na rzecz okrytozalążkowych, nagich na rzecz okrytych. Im więcej zasłon, tym więcej śmieci, a kto ma potem po naturze sprzątać? Kiedyś to może i się rozkładało w glebie, ale teraz liście tylko zalegają na sztucznej trawie i płytkach chodnikowych.
***
Joasia któregoś spokojnego popołudnia zabrała Klopsa na spacer. Kundelek dreptał dzielnie, kolebiąc się na boki, jej też łatwo nie było i ludzie patrzyli na nich z rozczuleniem, jakie zawsze wywołuje stary człowiek ze starym psem.
Już wcześniej słyszała o istnieniu cmentarzy dla zwierząt, przecież wiedziała, że Klops kiedyś umrze, powoli się do tego szykowała, nie była jednak do końca pewna, czemu wzięła go z sobą. Może chciała sprawdzić, czy psiak nie ucieknie przestraszony, czy spodoba mu się to miejsce, w który miałby zostać na wieki, może chciała, by grabarz wiedział, jakiej wielkości jest pies, bo dla niej to zawsze była malutka kruszyna.
***
Ambroży starał się, by jego goście nie musieli czekać przy wejściu. Nie lubił ich nazywać klientami. Mimo że w grę wchodziły pieniądze, to wolał myśleć o dutkach jako datkach, a nie zapłacie. W końcu śmierć zwierzaka niby uwalniała fundusze właścicieli, ale człowiek tak się przyzwyczajał do wydatków na karmę i weterynarza, że te banknoty nieprzyjemnie ciążyłyby mu w portfelu, jakoś nie wypadało wydać ich na zabawę i z przyzwyczajenia przeznaczano je na zwierzęta. Bywa, że więź finansowa okazuje się trwalsza niż emocjonalna.
Pani Joanna już czekała na niego przy bramie. Mały kundelek leżał u jej stóp, wciąż na smyczy, więc Ambroży uznał, że nie jest martwy, choć od dawna wiedział, że ludzie z naturą i ewolucją wygrali nieprzewidywalnością, by nie powiedzieć – szaleństwem. Pies machnął jednak ogonem, jakby w tym jednym ruchu zawarł wszystkie merdania, a skoro zrobił to raz, to wystarczy, bo wszystkie inne i tak byłyby takie same. Wstał ociężale.
Ambroży zabrał ich na spacer po swoim ogrodzie.
***
Joasia nie była pewna, którędy ma iść, bo cmentarz wyglądał inaczej, niż się spodziewała. Wcześniej myślała o nagrobkach ustawionych w równych rzędach, jak w miniaturze ludzkiego cmentarza, ale nie. Nie tu.
Zawahała się przed wejściem na wyłożoną kamieniami ścieżkę. Dookoła rosły kwiaty i zielenił się trawnik, nie było widać żadnych płyt nagrobnych. Kamienie leżały tylko na alejce, pod ich stopami, a Joasia nie chciała chodzić po żadnych grobach – nawet psich.
Pomyślała, że może porządki są tu odwrócone – nie depcze się po alejkach, tylko po rabatach, bo jak to: pochować i nie zasłonić, nie oznaczyć?
Ale grabarz prowadził ją delikatnie za ramię, tak, by nie zeszła ze ścieżki.
Klops też chyba nie wiedział, jak ma iść, bo potknął się o kamień i chwilę leżał – pysk na trawie, tyłek na kamieniu, jakby sam nie wiedział, gdzie życie, gdzie śmierć. Zamerdał niezgrabnie.
***
Czasem ktoś pytał o katalog płyt nagrobnych. Wtedy Ambroży z trudem powstrzymywał uśmiech. Nie wypadało, by się śmiał z ich zdziwienia, choć jego katalog zawsze wywoływał lekką konsternację. Dopiero potem kruszały dawno zabetonowane przekonania, niszczone jak asfalt rozsadzany przez korzenie drzew.
Gruby segregator wypełniały zdjęcia drzew, kwiatów i krzewów. Rododendrony, azalie, trzmielina, róże, hortensje, begonie, bzy, dalie, oczywiście – chryzantemy i astry, malwy, i krokusy z myślą o dzieciach i myszach. Dla chomików rezerwował dumnie stojące czerwone pelargonie.
Klienci patrzyli zdumieni, potem prawie zawsze pojawiało się oburzenie, bo nikt nie chce się dzielić – ani sobą, ani swoim zwierzęciem po śmierci, jakby potrafili zatrzymać obieg materii w przyrodzie.
Po oburzeniu przychodziła świadomość, że ten piękny ogród, który widzą za oknem, to przecież cmentarz.
Wcześniej jakoś im to umykało.
Ambroży proponował im miejsce pochówku, sadzenia i kwitnienia, biorąc pod uwagę wielkość zwierzęcia i roślinę, którą wybrali dla niego jego opiekunowie. Nie na darmo skończył studia z architektury krajobrazu.
***
Klops pozbierał się, stanął na czterech łapach, i pobiegł między krzaki. Joasia martwiła się, czy gdzieś nie nabrudzi, ale grabarz wydawał się nie zwracać na to uwagi. Prowadził ją alejkami, jakby chciał pochwalić się swoimi najdorodniejszymi okazami, najbardziej wybujałymi różanecznikami. Powoli zmierzali na dalszy kraniec cmentarza, gdzie zamiast kwiatów rosła trawa.
Klops zniknął im z oczu. Joasia rozglądała się gorączkowo, ale Ambroży wypatrzył go pierwszy. Pies kończył właśnie obsikiwać krzak karłowatego bzu, Joasia już miała zacząć przepraszać, ale Ambroży machnął ręką:
— Nic pani nie poradzi. Taka natura. Zresztą, trochę, raz na jakiś czas, nie zaszkodzi.
Klops podrapał zmienię pazurami, obwąchał tabliczkę i zaszczekał cicho, nieśmiało.
Dawno nikogo tak nie wołał.
***
W końcu Brożko przestał mówić, że chciałby zostać grabarzem. Zamiast tego odpowiadał, że chce być ogrodnikiem. Takie grzebanie w ziemi jakoś bardziej zyskiwało aprobatę, tak jakby nikt nie pamiętał, z czego składa się ziemia, co tworzy tłuste, żyzne czarnoziemy.
Brożko marzył o raju. Miejsce jak ze starych pejzaży, jak z martwych natur; miejsce, gdzie drapieżcy leżą koło ofiar. Panuje spokój i równowaga, nie trzeba o nic walczyć, nie ma konkurencji, pierwszych i ostatnich.
Czasem tylko spod ziemi wyskakuje perz lub zagnieżdża się jemioła, jakby nawet śmierć nie mogła powstrzymać chciwości i agresji.
***
Psiak wyglądał na spragnionego. Ambroży nosił ze sobą specjalną butelkę, ze specjalną wodą przygotowaną na zbyt wczesne wizyty zwierząt. Nalał trochę do miseczki, a pies wychłeptał całą zawartość.
***
Brożko mówił też, że zostanie ogrodnikiem zwierząt. Dorośli uśmiechali się z pobłażaniem, usiłowali wytłumaczyć, że ogród zoologiczny ma opiekunów, nie ogrodników, ale Brożko lepiej wiedział, czego chce.
Dostawał albumy ze zwierzętami, o zwierzętach; czasem w książkach znajdował coś interesującego.
Czytał o cmentarzach na sawannie, gdzie słonie żegnają swoich i nie tylko swoich zmarłych. Słonie współczuły, przykrywały liśćmi nawet ludzi, śpiących pod drzewami, choć może miały tylko nadzieję, że dzięki temu już więcej nie wstaną. Słonie dobrze pamiętają, kto wyrywał im kły.
Czytał o podwodnych cmentarzach wielorybów, gdzie zamiast chryzantem kwitły ukwiały, o delfinach, krążących wokół swoich martwych towarzyszy.
Czytał o szympansach, które potrząsały bezwładnymi ciałami, jakby chciały je zbudzić. Równie bezradne wobec śmierci, co ludzie.
***
Joasia otarła Klopsowi pysk, bo ślinił się okropnie, zupełnie jakby zdrętwiał mu język. Chciała dać mu psie ciasteczko, ale kundelek nie był zainteresowany. Ostatnio go chyba zbytnio rozpieszczała.
– Czy pan wie, na kogo nasikał? – zapytała niezgrabnie, chcąc skupić się na oznakach psiego życia.
***
Ambroży wiedział. Nie był tyranem i rozumiał, po co chowa się zwierzęta. Nie zgadzał się na płyty, ale nie odmawiał przecież tabliczek. Wręcz przeciwnie – sam je szykował. Tabliczki były podwójne, mówiły o zwierzęciu i o roślinie, podawały imię i gatunek, data śmierci była też datą narodzin, natychmiastowa reinkarnacja. Jakoś lepiej myśleć, że Reks jest już kwiatkiem, niż że rozkłada się pod warstwą ziemi, nadgryzany przez robaki. Jakoś łatwiej tak go znaleźć.
Kundelek Reks i azalia Nicoletta, Reks dorósł do czterdziestu centymetrów i dożył dziesięciu lat, azalia dorośnie do pięćdziesięciu centymetrów i będzie kwitnąć przez dwadzieścia lat. Obydwoje lubią nasłonecznione miejsca. Reks preferował słodkie jedzenie, a azalia woli kwaśną glebę. Reks był czarny, ale miał białe uszy, Nicoletta ma jasnoróżowe kwiaty z czerwonobordową plamką na górnym płatku.
***
Psiak znowu się potknął. Może o kamienie na ścieżce, może o własne nogi? Wpadł pyskiem między pelargonie, jakby wywęszył chomiki pod ziemią.
***
Tamtego lata, kiedy Brożko miał dziewięć lat, pelargonie zawieszone w doniczkach na balustradzie balkonu wyrosły wyjątkowo bujnie. Matka, pełna zachwytu, kraśniała z dumy. Sąsiadki, pełne zachwytu, zieleniały z zazdrości, a zielona zazdrość żywiła się już sama, łapiąc wszystkie promienie słońca.
Brożko opiekował się kwiatami i uparcie odmawiał wyjawienia swojego sekretu.
Tylko sąsiad z dołu klął niezadowolony, bo czerwone płatki opadały na jego balkon, gdzie zostawiały po sobie krwawe plamy na płytkach, których mężczyzna nie mógł doczyścić. Życie walczyło, by nie zniknąć do końca, wspomnienie wżerało się w rzeczywistość.
***
Kiedy Joasia zobaczyła martwą srokę, leżącą nieopodal miejsca, do którego potruchtał Klops, przez krótką chwilę bała się, że pies rzuci się na truchło. Jednak kundelek siadł tylko obok i przyglądał się sroce uważnie. Grabarz zatrzymał się na ścieżce, ale zanim Joasia zdążyła cokolwiek powiedzieć, do martwego ptaka przyleciała inna sroka. Po chwili dołączyła do niej druga, i jeszcze jedna. We trzy stały dookoła, trącały delikatnie dziobami tę leżącą na ziemi, może zbyt delikatnie, gdyby głęboko spała, to mogłaby się nie zbudzić. Kwiliły cicho, żałośnie. Potem zaczęły zrywać źdźbła trawy, do zakrycia, do przykrycia, ochrona przed słońcem, przed zimnem, przed wstydem, kiedy ptak zacznie pokazywać swoje najintymniejsze zakamarki. Klops zaszczekał, jakby chciał pocieszyć płaczące ptaki. Poszedł dalej, Joasia i grabarz podążyli za nim.
***
Ambroży bywał na innych cmentarzach i innych pogrzebach, ponieważ chciał wiedzieć, co proponuje konkurencja.
Konkurencja sama nie wiedziała, co powinna proponować. Ambroży szedł między grobami, choć trudno było to nazwać spacerem, nostalgiczno-medytacyjny nastrój pryskał w słońcu, w wietrze, bo na psim polu nie było drzew, które by kogokolwiek przed czymkolwiek chroniły.
Groby wyglądały jak ludzkie, może dziecięce albo urnowe, obłożone zniczami i plastikowymi kwiatami, tak by nawet więdnięcie nie podkreślało śmierci.
Szukał grobów, które mówiłyby więcej o zwierzęciu niż o jego człowieku, ale małe myszki ze sztucznego futra i przegryzione piłeczki tenisowe wstydliwie chowano między sztucznymi stroikami, tak by nie rzucało się w oczy, że to jednak nie-ludzkie zwierzę leży w tym jakby ludzkim grobie.
Ambroży pomyślał, że zasługują na coś lepszego – i ludzie, i zwierzęta.
***
Pies znowu upadł. Zbierał się trochę dłużej niż wcześniej. Joasia zmartwiła się, bo to był trzeci raz w ciągu tak krótkiego spaceru.
***
Kiedy Ambroży pielęgnował rośliny, czuł, jak tętni w nich życie. Niektórym gościom ofiarował sadzonki ze swojego cmentarza, zawsze rosły piękniej niż inne kwiaty, może dlatego, że opiekunowie chętniej z nimi rozmawiali. Czasem życie tętniło dosłownie – porozstawiał ule między rabatami, choć goście odmawiali ofiarowywanego im miodu, bo postawić doniczkę na parapecie to można, jednak jeść to już nie wypada. Ambroży sam osładzał sobie zimowe dni, kiedy nic nie kwitło, tylko zimozielone liście uparcie żyły na krzewach.
Myślał też o postawieniu domku dla owadów, ale wzbraniał się przed dosłownością.
***
Klops zaczął tylną łapą drapać obrożę. Miał problem z utrzymaniem równowagi, co chwilę któraś łapa mu uciekała, drapał jednak zawzięcie i w końcu grabarz spojrzał na Joasię, pytając, czy może mu zdjąć tę obróżkę. Joasia pokiwała głową. Obróżka była ciepła, pozostała ciepła też później, choć Joasia nie wiedziała, kiedy ciepło Klopsa ustąpiło miejsca ciepłu jej dłoni. Uwolniony od ziemskich ograniczeń Klops znowu potruchtał przed siebie.
***
Ambroży wolałaby nie grodzić swojego cmentarza, ale siatka okazała się koniecznością. Ogród, nawet ten rajski, musiał mieć granice i bramy, by oddzielać godnych od niegodnych, żywych od umarłych, głodne dziki i znudzonych ludzi od jego roślin i zwierząt. Gołe druty i martwy beton nie wchodziły jednak w rachubę, Ambroży zaplanował więc wieloletnie bluszcze i clematisy, jednoroczne groszki i fasole, kobee i nasturcje.
Wieczory spędzał szukając saren postrzelonych przez myśliwych, zostawionych na przedwczesną śmierć, tylko trochę mniej bezsensowną niż zwierząt ubitych i zabranych z lasu, gdzie coś naprawdę głodnego mogłoby się nimi pożywić. Kto wie, może myśliwi po kupieniu tych wszystkich strzelb, pozwoleń i sumień też chodzili głodni?
Tak strasznie przerażeni śmiercią i tak głodni życia, że zabierali je zazdrośnie i nieporadnie. I nieskutecznie, bo wciąż pozostawali głodni.
Najsmutniejsze były chwile, kiedy trafiał na jeszcze żywe zwierzęta. Ptaki, które już nigdy nie polecą. Jelenie, które już nigdy nie pobiegną. Takie, które do końca życia byłyby stłoczone na wybiegach dookoła lecznic, niby zdrowe, a jednak na wpół martwe, bo odrzucone przez naturę. Złe życie nie zawsze było lepsze od dobrej śmierci. Czekał, czując się jak sęp; może dlatego wypadły mu wszystkie włosy, twarz i szyja czerwieniały, ale przecież chciał dać im nowe, lepsze życie.
Znosił sarnie truchła i powoli obsadzał bluszczem płot.
Czasem szukał na wpół zdziczałych kotów i chorych gołębi. Kastrowane, ale dokarmiane, wyrzucane z piwnic, ale szczepione; wrzody na sumieniu, bo nie pozwalamy im żyć i nie pozwalamy umierać.
Sadził nad nimi kolorowe kosmosy.
***
Klops dotruchtał do krzewu cisu. Obszedł go dookoła, coraz bardziej niezgrabnie poruszając łapami, obwąchał, kichnął i zwalił się przy pniu. Poprawił tylko łeb, położył go delikatnie na wyciągniętych łapach. Spojrzał na Joasię, Joasia spojrzała na niego. Teraz wydarzenia następowały w zwolnionym tempie, klatka po klatce.
***
Ambroży znał też swoją konkurencję w zatrzymywaniu życia, sposoby proponowane przez innych. Czasem rozmawiał o tym ze swoimi gośćmi. Mumifikacja, balsamowanie, powstrzymanie rozkładu, tak jak matki szympansów iskają z pasożytów swoje umarłe dzieci, by spowolnić ich gnicie. Wypychano je i suszono, pobierano materiał do klonowania, bo dzieci zbyt często były inne niż rodzice. Nawet wśród zwierząt. Dusze czekające aż zostaną wywołane do zasiedlenia swojego klona, by raz po raz przeżywać to samo życie, zamiast wędrować przez kolejne karmiczne wcielenia, trzymane na łańcuchu nawet po śmierci.
Czekał, aż rewolucja nieumierania naprawdę obejmie także człowieka, a ludzie przestaną chować swoich bliskich. Myślał o nowych nekropoliach, gdzie zmarli, postawieni w kącie salonu, pokrywali się kurzem, a nie kamieniem, wiecznie żywi i przez to bardziej martwi. Nie trzeba przecież dbać o pamięć rysów, kiedy można je zobaczyć.
Składy ciał czekających na wskrzeszenie. Wieczne zatrzymanie, zatrzymanie w wieczności zamiast wiecznego powrotu.
***
Joasia nie mogła dłużej zatrzymać umierania Klopsa, musiała mrugnąć, bo oczy piekły ją okrutnie, i czuła, jak powieki przecinają ich więź. Grabarz położył rękę na jej ramieniu, jakby sprawdzał, czy wciąż żyje.
Ona żyła, Klops nie.
***
W domu nigdy nie pozwolono mu trzymać zwierząt, więc kolegów szukał wśród tych, którzy nie byli obciążeni podobnymi zakazami. Dlatego jego najlepszy przyjaciel miał małą fermę chomików. Kiedy w maju, tuż przed dniami zimnych ogrodników, umarły z powodu tajemniczej choroby, Brożko zabrał je do siebie, by urządzić im pogrzeb i wysłać do aniołków. Jego kolega mówił, że zwierzęta nie mogą zostać aniołkami, aniołki są dla dzieci, a oni już przecież w trzeciej klasie są.
Brożko się nie zgadzał, bo nie wiedział, jaki anioł stróż byłby lepszy niż taki z owczarka niemieckiego.
***
Grabarz powiedział, że miał przygotowane miejsce na pochówek. Oczywiście nie na Klopsa, skąd mógłby wiedzieć, ale zwykle jakiś grób czeka, bo czasem ktoś znienacka przynosi martwe zwierzę. Zwierzęta nigdy nie zostają tam, gdzie umarły, ludzie zresztą też nie: wydawałoby się, że śmierć to ostateczny bezruch, ale dopiero wtedy zaczyna się gorączkowa krzątanina.
– Mam piękny krzew laurowy, który czeka na zasadzenie.
Wyciągnął psa spod cisu i podszedł do Joasi, która delikatnie pogłaskała po głowie.
Nie musiała zamykać mu oczu, widocznie Klops na koniec też musiał mrugnąć.
***
Pies nie był ciężki, choć śmierć zawsze dodaje wagi, ale pani Joannie i bez tego nie było lekko, więc z widoczną ulgą pozwoliła Ambrożemu ponieść Klopsa. Szli w ciszy, bo na psich pogrzebach nie ma płaczek. Nikt nie rozwiesza klepsydr, bo nikt nie przyjedzie tylko dlatego, że tak wypada. Zresztą, raczej nie wypada – trudno składać kondolencje, kiedy wiadomo, że psi smalec najlepszy, dobry na wszystko: i na gruźlicę, i na bezpłodność. Nie ma stypy, nie ma karawanu, nie ma mszy, nie ma księdza. Nie ma spadku, bo jaki jest spadek po królikach? Zaledwie siano.
Jest tylko Ambroży.
Jest tylko Ambroży, jego ogród i jego zielnik.
Czasem nikt nie chciał zasadzić krzewu, którego Ambroży potrzebował do swojej kompozycji. Proponował wielokrotnie, ale nie mógł przekonywać zbyt nachalnie, bo pogrzeb to nie jest czas na nachalne przekonywanie.
Wtedy z ciężkim sercem odwiedzał schronisko. Darzono go sympatią: nikt inny nie chciał zwierząt, które stały u progu śmierci, które nie mogły podarować miłości i przywiązania, mogły dać tylko parę oddechów, przed wydaniem ostatniego tchnienia, jak przed powrotem do domu wydaje się drobne monety w obcej walucie.
I takie ostatnie tchnienia nie są wiele warte. Nikomu na zwierzętach nie zależało, nikt więc się nie dziwił, że tak prędko umierały, może nawet ze szczęścia, że po latach w ciasnym kojcu nagle mogły być częścią pięknego ogrodu.
***
Dołek był przygotowany dla trochę mniejszego zwierzęcia, Klops wciąż ciepły, bezwładny a nie sztywny, pozwoliłby trochę podwinąć nogi, zagiąć ogon, ale Joasia była wdzięczna, że grabarz nie upycha, nie ugniata psa, tylko powiększa grób. Położył psa-nie-psa na trawie, Joasia chciała przykucnąć, pogłaskać go jeszcze raz po głowie, ale bała się, że potem nie wstanie z ziemi – z żalu lub własnej starości. Grabarz ostrożnie złożył ciało do grobu i przez chwilę Joasia żałowała, że jednak nie będzie płyty nagrobnej, bo taki dach, to prawie jak dom. Pies nie reagował, kiedy grudki ziemi spadały na jego ciało, nie reagował, kiedy zasypano mu oczy, nos, pysk, może dlatego to Joasia czuła, jak ziemia drapie ją w gardle, jak ją piasek kłuje w oczy. Krzew laurowy był marną pociechą, ale w walce ze śmiercią nie mogli zdobyć innych laurów.
Grabarz poklepał ziemię, jakby głaskał psa.
***
Kiedy ciała znikały, żałobnicy trochę odzyskiwali siebie. To nie tak, że co z oczu, to z serca, ale pustkę łatwiej przekształcić we wspomnienia niż sztywne ciało. Zmarłych chowano z szacunku dla żywych.
Ambroży chciał, by pochowano go na jego cmentarzu, bez trumny, bez płyty nagrobnej, w rękach – zamiast różańca – nasiona. Bo na innych cmentarzach, niby lepszych, niby dla ludzi, nie dla zwierząt, zamykając groby, zamyka się światło. Bezlitośnie ścina się drzewa, wypala chwasty i zabija mrówki, usuwając każdy przejaw powracającego życia, a zmarli kotłują się pod asfaltem, lastryko i kostką brukową, jakby zmartwychwstanie miało nigdy nie nadejść.
Anna Maria Wybraniec – autorka opowiadań ze Śląska. W ogólnopolskich konkursach literackich zdobyła III miejsce (Pisanie dobre na chandrę) i wyróżnienie (Krajobrazy Słowa), jej teksty opublikowano w międzynarodowej antologii opowiadań Life Plus 2 Meters (tom 2) oraz w magazynie Biały Kruk. W lipcu jej opowiadanie ukaże się w antologii polskiej weird fiction Sny umarłych.Studentka Indywidualnych Studiów Międzyobszarowych na Uniwersytecie Śląskim. Mieszka w Katowicach. Pracuje na kolejne sukcesy.