Ktoś umarł.
Nawet drzewa to wiedzą,
ci biedni podstarzali tancerze w zielonych szalach
sprośnie zawieszonych na kościstych ciałach.
Myślę…
Myślę, że może mogłam to powstrzymać,
gdybym tylko była niewzruszona jak pielęgniarka
albo szybciej spostrzegła kark kierowcy,
który chciał oszukać czerwone światło,
albo gdybym później tamtego wieczoru
zasłoniła sobie usta serwetką.
Myślę, że mogłam…
Gdybym tylko była inna, mądra, spokojna,
myślę, że z powodzeniem rzuciłabym urok na stół,
brudny talerz lub talię kart w dłoni rozdającego.
Ale już po wszystkim.
Na nic gdybanie.
Nie sposób zaprzeczyć,
że drzewa rozciągają smukłe stopy w suchych trawach,
a dzika gęś
rozpływa się po niebie jak zamsz
i trąbi, lecąc pod wiatr.
Na progu spokojnie oddycha kotka,
wciąga powietrze w wodnistą błękitną sierść.
Talerze już w zlewie, a słońce
nieznające wyjątków
zachodzi.
Rodzimy się szczęśliwie,
w złotym czepku.
Świeży i gładcy jak winogrono,
nieskazitelni jak jezioro Alaski,
poczciwi jak łodyga fasoli.
Rodzimy się i to powinno wystarczyć,
od tego momentu powinniśmy już sobie radzić,
ale trzeba nauczyć się, czym jest zło,
czym jest nieludzki człowiek,
zobaczyć, jak krew tryska niczym krzyk,
trzeba ujrzeć noc
zanim zrozumie się, czym jest dzień,
trzeba wsłuchać się w zwierzęcy głos
i przejść się po krawędzi dachu
jak lunatyk,
i rzucić jakąś część swojego ciała
na pożarcie diabłu.
Dziwne rzeczy, skwitujesz.
Ale sądzę,
że musisz trochę umrzeć,
pozwolić, by pudełko zapałek spłonęło ci w dłoni,
zobaczyć, jak szkolny przyjaciel ściąga od ciebie,
odwiedzić rezerwat Indian i ujrzeć
plastikowe pióra,
ich martwy sen.
Trzeba choć raz być więźniem, by usłyszeć,
jak przekręca się zamek w drzwiach.
Po tym wszystkim
jest się gotowym na drzewa, kamienie,
niebo i ptaki, które nadają sens powietrzu.
Lecz nawet w budce telefonicznej
przez słuchawkę może wylać się zło,
a my musimy zakneblować je materacem,
a potem wyrwać z korzeniami
i zakopać,
pogrzebać je.