nawet o samotności
przeważnie mówię cudzym głosem
własne glosolalia to lęk przed impotencją
balans na kondygnacjach
pionowego wiersza
on rusztowanie, czasem stelaż
kolaż, rykoszet trącający ściany obcego domu – proszę derywuj mnie z niego
wytrop osobności, watą zatkaj szczeliny moich ust
wychowany przez nenię, rodziców brak (bez pracy nie ma wołaczy)
od dziecka pracuję w alfabecie
ruchy nastyczne ust (otwiera się trzask drzwi, zamyka się jęk okien)
nienaturalne stężenie liter – wołam was po imionach
leki doglebowe – co prawda rosnę w obcym osoczu
ale odchwaszczam się z cudzych słów, dat, twarzy
mówię ja, nierówno je zasadzam, przesadzam, może
tradycja każe skoczyć między herbicydy a hesperydy
wrastam w rozszczelnienie artykulacyjne – mówię ja
(dom zarasta, wołania w nim wygasają, rdzewieje sosna)
mówiąc o sobie, wierny syn opisuje śmierć czarnoziemu
kamyk
jest stworzeniem doskonałym
Herbert
zasypiam na kamieniach
zamykam oczy
wzrok
glaza
stony gaze
śnię: ktoś szepcze, że mowa to praca w kamieniołomie
rozkruszony ił – tysiąc prześwitów między słowami i twarzami (osób, których nie ma)
był mówił pił była mówiła piła
chowam się w nich przed sobą
straszącym granitem, utwardzonym, byłem mówiłem piłem
gdy odmieniam siebie przez kolejne przypadki, rozłupuję i przesypuję kolejne znaczenia
chowam się wtedy jeszcze głębiej
gdzieś, gdzie czerwie zastępują czerwiec
liżąc usta
zakładając gniazdo w ciemnej szparze między imieniem a twarzą
luce w bazaltowych odpryskach
wężowych ranach iłowych skał
gdy wrócę z pracy, rozpalisz w piecu
przewrócisz się na kolejny bok, dbając o serce i płuca
palony las nakłuwa moje oczy (rozmiękłe zdyszane kamyki)
obłok rusza się, szyfrując kolejne zdania
gdy wrócę, rozpalisz w domu
powiesz, że stół to stół (należał do kogoś, kto stąd uciekł)
że okno to okno (zatrzaśnięte przed kimś, kto stąd uciekł)
budzę się ze świadomością, że wszystkie moje języki zostały uprowadzone
brązowe psy pasterskie, pilnujące wełnianych chmur, wystających z mokrego sitowia
chlebem kreślę półkola na talerzu
milczę, uznając obecność tego, którego twarz odbija się w leśnej wodzie
twarz zryta gałęziami (uciekał)
ślepa
kamienie przerażają tym, że jednak zawsze są
zlepieniec, konglomerat – nazwa języka rzeźbiącego to, co między oddechami (lękliwie uciekają)
na ulicach kwas, a gdzie jakaś zasada
TUZZA
język – ogorzały krzew morwy – morfemy o zmiennych blaszkach
przepuszczalne żyłki wodne tworzą kształt słowa (np. zmarłych liści w piwnicy)
natlenienie słabe (dopuszczalne)
hydrogeneza – amylaza (niejasne)
słowa
ochrowe kamienie
do płukania gardła (zalecane)
to co ślina na język przyniesie – akumulacja osadu
rozkład mowy organicznej
milczymy, wysuszeni (podniszczona twarz na fotografii, tleniona sepia)
cisza
zwietrzelina (przewietrzona szansa)
duszny pokój, wietrzenie (po niezrozumiałej morwie z ust wyplutej)
okruchy słowne, odruchy wykrzyknień, roztwory znaczeń
gruz, pył, serpentyna lakieru na podłodze
kiedy mówisz, wygrzebujesz mnie z liści, naniesionych na balkonie
mieszaj językiem tak długo, aż otrzymasz jakościową koegzystencję śliny i osadu
proporcja 1:1 (sam na sam)
mój język (satynowy, cekinowy, pełen koronek)
przewijasz na drugą stronę
prasujesz, by w końcu uległ
cicho poddaje się ciepłu
ochra i magma
język garderobiany
zużyte ubrania, zacerowane słowa
posługuję się językiem jak skalnym pigmentem
brąz to kolor zaufania (wyprasowana koszula, raczej oficjalna)
brązowy czerstwy chleb
usta z kamienia
łąki z ramienia
pęka skorupa ust
gytia (na języku znów zbiera się osad)
nasz gatunek morwy to pytia milcząca
niedobór mowy (gdy nie jesteś)
niedowład mowy (gdy już jesteś)
prześladują mnie ślady mokrego palca na granitowej ścianie
popękane oczy podłogowego lakieru
liście sklejone ustami z czarną kałużą
sine ucho, popękany czarnoziem, nasłuchuję twojej śliny
jest tak duszno, że psy lepią się do rogów ulic
z niedowładu mowy opisuję nieregularne ścinki słów (posłyszanych, wysłuchanych)
usta tartak
z niedoboru mowy zamieniam się w piasek, przesypywany nad ranem (wysuszony, pomówiony)
usta kamieniołom
czemu mówię o języku
zamiast o sobie
czemu mówię o palcach na ścianie
zamiast o miło
rząb przesadzony do kolejnego zdania
(domówienie)
coś wyraźnie domawia mną
w kontekście wyczerpania dobrrrych tematów polecam zapoznać się z kolektywem hewra
komentarz na youtube z przyszłego roku
z mówienia przypadkiem uczyniłem orgię
nominowanie, wołanie, wreszcie gubienie
roślina mateczna
wyrastam już zwinięty, ślinowa otulina
zdaniowa pępowina – wąskolistna forma
woskiem święcę imiona
skrytonasienny
morfemowy zasiew – test na potencjalność
urodzę już zasypanych czy eks-humanowanych (zrywam znajomość ludzkości)
śmierć z wyczerpania słów
do moich ust nie przedostaje się nowe powietrze
stare naczynka puchną, pękają – wylew zdeformowanych głosek męczenia
orgia krzyku
orgia milczenia
ten moment zaduszonego niedomówienia kojarzy mi się z tematem wandy czełkowskiej
naciągnięty nylon sensów – niepohamowana artykulacja (uduszenie własnymi ustami)
przerost
przemówienie
gnicie odnóg, rozrosłych, obcych ze mnie
ludwik czternasty umarł od zadławienia się przejrzałą nazwą winogron
matkaojciec kombkońjesion piwonie
wemniewzięci, nareszcie bezpieczni
Krystyna Miłobędzka
trylinki – pralinki
wnoszę matkę na drugie piętro
przez forniry na mandacie królestwa obojga sycylii
monomit zimnych klamek, laminowanych rąk
jej czarne oczy unoszą się jak dmuchane pandy w dłoniach introligatora
chwilowe zawieszenie niewiary
pochylona pije srebrną wodę ze stawu
zasypia w słonecznikach, w których brakuje światła
królestwo obojga sycylii rozpada się
delimitacja na stolnicy
matka wycina nożem nasze granice w beżowym cieście
a może to sierść psa śpiącego pod piekarnikiem
moje drożdżowe ziemie wkradły się pod jej szare paznokcie
rozciera mój świeży, ciekły kraj na mahoniowym stadio polisportivo provinciale
spłaszcza, formuje, nacina słowami (niech oddycha), tratuje, wydrapuje, rozcieńcza
aksamitna aneksja – zasypiam zaśniedziałymi oczami ferdynanda drugiego
choć dziś moja stolica to pusty blat (bezkrólewie języka)
to nie dam rady na powrót wnieść cię do swojego życia
co miesiąc sprawdzam, czy pandy nie wyginęły
czy nie zniknęliśmy już w czerwonych koszulkach (latem, w ogrodzie)
zjednoczeni nieznaczeniem naszej dykcji zagrożonych
lotnisko trapani-birgi przypomina socrealistyczne pudełko deserowych pralinek
dlatego kolejny prezent to dyktafon (będę odtwarzał gatunek twoich akcentów)