Peter opadał na mnie ciężko za każdym razem, kiedy dochodził, oddychając przy tym płytko i szybko, jakby właśnie przepłynął Jezioro Wiktorii. Martwiłam się, że zaraz umrze, ale już po chwili uspokajało mnie jego głębokie chrapanie. Zastanawiałam się wtedy, w środku nocy, dlaczego leżę obok białego, chrapiącego faceta. I dlaczego mężczyźni zasypiają tak łatwo, dosłownie sekundę po tym, jak skończą nad nami dyszeć? Nie chciało mi się spać, byłam sama z własnymi myślami, które szumiały tak głośno, jakby krążył po mojej głowie dudniący, nieskończenie długi pociąg-widmo. Seks traktowałam jak chodzenie do szkoły, coś do odbębnienia. To znaczy, chciałam tego wszystkiego, jasne. Sama tam chodziłam, nikt mnie przecież nie zmuszał.

Tak właściwie to Peter był różowy, nie biały, może z wyjątkiem nielicznych włosów, które zostały mu na głowie. Nagle zmieniły kolor, może z powodu zdenerwowania, jakie odczuwał w czasie swoich pierwszych lat w Ugandzie, kiedy dopiero rozkręcał biznes i eksportował niewiele ryb. Miał tylko trzydzieści pięć lat, ale ja, dwudziestolatka, uważałam go za starucha. Trzeba jednak przyznać, że bez ciuchów wyglądał jak czternastolatek. Był pulchny jak niemowlę, mięciutki, prawie że zniewieściały z tymi wątłymi, bladymi nogami. Skórę miał gładką jak ja. Poznaliśmy się przez Zaka, mojego znajomego ze studiów, który pracował w firmie Petera. Peter skupował i eksportował tropikalne ryby łowione w całej Ugandzie: w Jeziorze Wiktorii, Jeziorze Alberta, Kyodze i Nilu. Płacił rybakom tyle co nic, ładował ryby do kontenerów i wysyłał je do sklepów zoologicznych w Brytanii. Zarabiał krocie.

Studiowaliśmy z Zakiem na Uniwersytecie Makerere, uczelni nazywanej kiedyś „Harvardem Afryki” na południe od Sahary, oczywiście nie wliczając w to RPA, więc konkurencja nie była zbyt wielka. Ale to było w latach sześćdziesiątych, jeszcze zanim Wielki Tatuś, Idi Amin, postanowił wymordować wszystkich profesorów, którzy nawinęli mu się pod rękę. Większości z nich udało się uciec za granicę, a „wojna ekonomiczna” wykończyła resztę. Ale nie narzekaliśmy, na studiach czuliśmy się jak wybrańcy.

Był wieczór i popijałam sobie waragi w pokoju Zaka, kiedy nagle wpadł do nas Peter. Lubiłam Zaka, bo wiedział, gdzie jego miejsce, nie napinał się, żeby zostać kimś wielkim. Po prostu ogarniał Peterowi gandzię. Przez całe życie próbowałam capnąć jakiegoś odpowiedniejszego partnera, więc przy Peterze błyskawicznie uruchomiłam słodką, uwodzicielską wersję siebie zarezerwowaną wyłącznie dla mężczyzn. Zazwyczaj kulę się przy nich w sobie, chowam za machinalnym uśmiechem plastikowej dziuni. Peter nie krył rozbawienia na widok zapuszczonego pokoju. Rozglądał się wokół jak zdumiony turysta; podziwiał popękaną, łuszczącą się farbę, smętną żarówkę zwisającą z kabla, stary, postrzępiony plakat Boba Marleya, dziesiątki książek z serii Penguin Classics, które tłoczyły się na biurku, wszystkie z pozaginanymi rogami, niechlujne stosy notatek z wykładów. Zac kończył licencjat na literaturoznawstwie.

Natychmiast zeskoczył ze swojego krzesła i zaproponował je Peterowi. „Dawaj, stary”. Wmówił sobie, że jest czarnym Amerykaninem. Śmialiśmy się z niego, kiedy gadał przez nos, używał slangu zasłyszanego z kaset wideo i zachowywał się, jakby dźwigał ze sto kilogramów swagu, a w dodatku był strasznie niski. Ciągle mu powtarzałam: „Ej, Zac, odpuść sobie, nikomu to nie imponuje”, ale on nic sobie z tego nie robił.

Peter nie chciał krzesła i ostrożnie usiadł na łóżku przykrytym brązowym kocem. Rozważny mzungu chciał w ten sposób pokazać, że szanuje ubogich. Siedziałam po drugiej stronie łóżka. Wysłużone sprężyny zaskrzypiały i ugięły się pod jego ciężarem, tworząc głęboką dziurę. Poczułam, że za chwilę w nią wpadnę, że znajdę się zbyt blisko Petera i naruszę jego prywatność. Wycofałam się i usiadłam na poduszce, przyciągając nogi aż pod brodę. Czy pomyślał, że nie mam ochoty się z nim spoufalać, z białym mężczyzną? Na moment zapadła niezręczna cisza. Ale przecież spędzałam czas z dwoma facetami, nie do mnie należało prowadzenie rozmowy. 

Zac przerwał milczenie: „Stary, co powiesz na drinka? Tak w ogóle to poznaj Christine, najpiękniejszą laskę na uniwersytecie”. Starał się być uprzejmy, ale zabrzmiało to dosyć kąśliwie. Uśmiechnęłam się jak idiotka.

Peter odwrócił się do mnie i odwzajemnił uśmiech: „Miło cię poznać, Christine”. Nie pokazał zębów, jego usta wyglądały jak mały szary cień. Wsadziłam zwiotczałą dłoń w jego wyciągniętą rękę. Uścisnął ją mocno, jakby chciał mnie za coś ukarać. Miał rozgrzaną skórę. Wymamrotałam coś w odpowiedzi, wciąż uśmiechając się jak głupia i wzięłam potężny łyk drinka, ukrywając twarz za szklanką.

Zac sięgnął do niewielkiej ciemnej szafki. W środku walały się dwa zatłuszczone, plastikowe talerze, zielony kubek z plastiku, zakurzona szklanka służąca jako stojak na dwie albo trzy łyżki i widelce, woreczek soli i puszka oleju Kimbo. Wyjął szklankę, wywalił z niej sztućce i dmuchnął do środka. Paluchem odkleił ze ścianki skrzydełko jakiegoś martwego owada. Rzucił: „Muszę ją wymyć, zaraz wracam” i opuścił maleńki, rozświetlony pokój, zostawiając mnie z Peterem. Nigdy wcześniej nie byłam sam na sam z białą osobą. Nastała nerwowa, głucha cisza.

Peter rozglądał się po beznadziejnie wyposażonym pokoju z wymownym uśmieszkiem. Żałowałam, że nie mogę otworzyć okna i wpuścić do środka trochę nocnego chłodu. Ale nie chciało mi się wstawać, no i zaraz wleciałyby komary. Na dworze delikatnie padało, kropelki deszczu uderzały o szybę, przez którą widać było jarzeniówki z sąsiedniego budynku – tworzyły połyskującą czarno-żółtą zasłonę, odległą i nieosiągalną. Kosmyki białych włosów z tyłu głowy Petera wystawały nierównomiernie za jego kołnierzyk. Błysk światła przesunął się po cielisto-różowym czubku jego głowy, kiedy odwrócił się w moją stronę.

– No to jak, też jesteś studentką?

– Tak – odpowiedziałam cicho i bez pomysłu.

– Tak? A co takiego studiujesz, Christine? – zachowywał się jak życzliwy wujek gadający z pięciolatką.

– Socjologię.

– Socjooo-logię? – przeciągnął słowo, nie ukrywając rozbawienia. – To całkiem imponujące. Musisz być bardzo inteligentną dziewczyną – jego uśmiech był miły na swój łajdacki, obłudny sposób. Odwzajemniłam uśmiech, pokazując mu, że ja, przynajmniej, mam duże, błyszczące zęby. Proszę bardzo. Nie sądzę, żeby to zauważył.

Na szczęście Zac wrócił dokładnie w tym momencie. Szybko dopiłam drinka i wyszłam. Była ciepła noc, tuż po deszczu, mokra trawa i przesiąknięta ziemia roztaczały zapach żyzności. Przeskakiwałam kałuże wypełniające pęknięcia w migoczącym chodniku, w którym odbijało się światło ulicznych latarni. Nie żebym zwracała na to większą uwagę, pochłaniała mnie wewnętrzna walką ze samą sobą. Ty uśmiechnięta kretynko, nie mogłaś powiedzieć czegoś mądrzejszego? Byłam tak przejęta i roztrzęsiona, że prawie przeszłam swój akademik.

***

W tamten weekend Zac przekazał mi wiadomość od Petera, który zaprosił nas do swojego domu na Tank Hill.

– Mnie też? Niby czemu?

– Nasz mzungu bardzo cię polubił – zachichotał ironicznie.

– Nie wygłupiaj się. Nigdzie nie idę.

– No dawaj, zabawimy się. Będzie mnóstwo drinków, żarcia, pooglądamy filmy. Weź Miriam, jeśli masz ochotę.

W końcu zgodziłam się na to wyjście, to oczywiste. No bo Peter mieszkał na samym szczycie Tank Hill – jednego z siedmiu wzgórz Kampali, zupełnie jak w Rzymie, a przynajmniej tak powtarzano nam w szkole. Tam wysoko ogromne rezydencje dyplomatów chowają się za murami z cementu wykończonymi u góry kawałkami ostrego szkła. Czynsz płaci się tylko w dolarach. Baseny, ochroniarze – a on pragnął właśnie mnie. Wmawiałam sobie, że do niczego nie dojdzie, skoro idę z Zakiem i Miriam, moją smukłą przyjaciółką Tutsi, która na pewno wpadnie w oko Peterowi. Dokładnie takie dziewczyny podobają się białym: bardzo szczupłe, z wysokimi, kanciastymi kośćmi policzkowymi, foremnymi szczękami i wielkimi, skośnymi oczami. I była naprawdę odważna, robiła cokolwiek się jej zachciało, miała łobuzerskie spojrzenie, zuchwale się uśmiechała. Do nikogo nie musiała zarywać. Nie wspominając o tym, że paliła w miejscach publicznych. Byłam bezpieczna.

Wyszło całkiem zabawnie. Peter był spragniony uwagi, podawał drinki, rzucał poduszkami, zadawał pytania. Zjedliśmy kilkudaniowy posiłek, wszystko przyniósł służący, Deogracias – starszy mężczyzna z krzywymi szczudlastymi nogami przymocowanymi do bosych stóp wielkich jak łodzie. Wyglądały jak czarne tyczki na jasnoróżowych podstawkach. Deo zwracał się do nas w języku luganda, no, oczywiście nie do Petera. Zupełnie jakbyśmy byli na jego służalczym poziomie. Później powiedziałam Zakowi i Miriam, że zachowanie Deograciasa wydawało mi się nieco obraźliwe, tak jakby mówił: „Tacy jak wy już kiedyś przewijali się przez ten dom”. Oboje mnie wyśmiali: „Christine, przesadzasz. Nie ma nic złego w byciu przyjacielskim”.

Peter włączył Karate Kida, mówiąc, że to film w naszym stylu. Skąd niby miałby to wiedzieć? Skupiłam się na ginie z tonikiem. To był świat zupełnie odległy od domu, od szkoły. Jasny, przeszklony dom pachniał środkiem na komary, tlącym się ze szmaragdowych kółeczek porozstawianych dyskretnie we wszystkich pomieszczeniach. Jasne batiki na czystych białych ścianach, błyszczące witryny pełne alkoholi i porcelany. Wszystko działało: telefon, kurki z gorącą wodą, kosz na śmieci, który otwierało się stopą. Nie trzeba było go dotykać. Jak tylko zniknął prąd, automatycznie włączył się generator, z którego dochodził niski, uspokajający szum.

Zgasiliśmy światło, żeby obejrzeć film, a Peter, jakimś dziwnym sposobem, znalazł się tuż obok mnie i zaczął się do mnie przytulać. Zachowywałam się jak gdyby nigdy nic, rozpłynęłam się w stanie błogości. Niczym nie musiałam się martwić. Drinki mnie rozluźniły. Kiedy film dobiegł końca, zostawiliśmy wyłączone światło, a Peter skręcił jointa i dostaliśmy głupawki. Wszystko przyjemnie spowolniło. Peter znów się zbliżył i pogłaskał mnie po udzie – w górę i w dół, w górę i w dół, delikatnie, z roztargnieniem. Koiło mnie to. Siedziałam nieruchomo. Nie musiałam niczego robić.

Zac ględził o ukrytych skarbach Egiptu, ezoterycznej mądrości, którą skradł Arystoteles, a może i Platon, i wtedy Egipcjanie wszystkiego zapomnieli. Peter spytał: „No i czemu tego nie spisali?”, a my śmialiśmy się przez dobrych kilka minut. Miriam wstała i przeszła się po pokoju, trzymając się za głowę i powtarzając: „Jestem skuta, bardzo, bardzo skuta”. I tak kółko i w kółko, skręcając się ze śmiechu. Peter zaprowadził ją do swojej zapasowej sypialni, jak zawsze wyszykowanej, z czystą pościelą, z lampkami rzucającymi ciepłe światło i z własną łazienką wyposażoną w mnóstwo luster. Przyniósł Zakowi narzutę na sofę, a potem zabrał mnie do swojego pokoju, jakbyśmy to już kiedyś robili. Poczułam się dziwnie uprzywilejowana.

W łazience dał mi nowiutką szczoteczkę do zębów, którą wyciągnął z zestawu jakichś dwudziestu, już wcześniej otwartego. „Dużo osób cię odwiedza?”, głośno się zastanawiałam. Zaśmiał się i pocałował mnie w usta. „Kobiet?”, wymamrotałam, kiedy wgryzał się w moje wargi. Pomyślałam o opakowaniu: kartonowe pudełko owinięte niebieskim plastikiem, dodatkowo każda szczoteczka opakowana w oddzielny kawałek plastiku i ułożona w swojej własnej kartonowej trumience. Chciałam zachować pudełko, ale nie odważyłam się o nie poprosić; znów by mnie wyśmiał.

Leżałam na łóżku w ubraniach. Peter ściągnął ciuchy i rozłożył je starannie na krześle, świecąc w moją stronę małymi, bladymi pośladkami. Potem zdjął ze mnie bluzkę i spodnie; pewnymi ruchami, delikatnie, jakby to była jedyna rzecz, jaką mógł zrobić, jakbym była chora, a on – moim pielęgniarzem. W ten sam uporządkowany sposób ułożył się w łóżku i głaskał mnie przez kilka standardowych minut, nałożył prezerwatywę, rozchylił moje nogi i wsadził we mnie penisa. Nie potrafiłam się zmusić, żeby przytulić go w jakiś przekonujący sposób. Wiedziałam, że powinnam jęczeć i stękać, pokazać, że jestem rozpalona, ogarnięta jakąś dziką furią, jak biali ludzie w filmach. Ale czułam się dobrze nakarmiona i zadbana; jak dziecko wypełnione ciepłym mlekiem. Tylko jedna myśl jarzyła mi się w głowie jak nagłówek prasowy: uprawiam seks z białym mężczyzną. Niezwykłość tej sytuacji polegała na tym, że czułam się całkiem zwyczajnie. Skończył w kilka minut. Otoczył mnie ramieniem tak, jakbyśmy byli ze sobą od lat, i odpłynęliśmy w sen.

***

Wizyty u Petera stały się moim komfortowym nawykiem. Co piątek, zamiast zwyczajowo brać udział w ciągu uniwersyteckich imprez, uciekałam do mojego podstarzałego białego faceta; tak wyglądało moje prywatne, wygodne życie. Na Tank Hill nikt mnie o nic nie pytał, nie dochodził moich motywów, nie oceniał mnie, no może z wyjątkiem Deograciasa. Był cichym, wścibskim, irytującym dowodem na istnienie prawdziwego, zwyczajnego świata, przypomnieniem, że gdzieś tam czeka na mnie moje miejsce. Ale kiedy Deo kończył sprzątać rzeczy po kolacji i zabierał się do szorowania swoich wielkich boso-łodziastych stóp, używając do tego byle jakiego kamienia, zrzucałam ciuchy i swobodnie, całkowicie nago, paradowałam po ogromnym, przewiewnym domu, trzymając w dłoni ociekający gin z tonikiem. Byłam nieuchwytna, jak czysta, rozwinięta chustka powiewająca w powietrzu. Nie musiałam wpychać się w ubrania, wciągać brzucha, cisnąć piersi w staniku, martwić się o cokolwiek, być czymkolwiek. Kogo obchodziło, co myślał Peter? Mówił absurdalne rzeczy typu: „Składasz się z tylu kolorów, jak to możliwe?”.

– A co z twoją czerwoną szyją?

– To przez to, że jestem redneckiem, kochanie.

– Tak właśnie myślałam.

– Chodź już do mnie! – nasza kłótnia skończyła się w łóżku.

***

Moja najstarsza siostra, Patti, musiała od kogoś usłyszeć o Peterze. Była nawróconą chrześcijanką, taką jak ja kiedyś. „Ocaloną”, ze zbyt banalnym i schematycznym poczuciem moralności. Nie powiedziałaby: „Przestań spotykać się z tym białym typem”. Zamiast tego wspomniała mi o swoim śnie, w którym jacyś biali poczęstowali mnie narkotykami. „Chcieli cię wykorzystać”, stwierdziła. Milczałam. Co miałam powiedzieć, że w sumie to by mi nie przeszkadzało? Jej zarozumiałość sprawiła, ze natychmiast zachciało mi się wrócić do Petera.

Z jakiegoś powodu opowiedziałam mu sen Patti. Wyśmiał mnie. Jego śmiech brzmiał tak, jakby krzyczał: „Naiwni, niewykształceni czarni!”. A może i nie, ale – tak jak w przypadku większości naszych spraw – nie zamierzałam próbować tłumaczyć, co można zobaczyć lub wyczytać w snach. Nie chodzi mi o to, że mówią prawdę. Ale nie potrafiliśmy się porozumieć, pogadać na poważnie. Lub po prostu nie chciało nam się próbować.

Pewnego weekendu Zac napomknął mi, że wybrali się do Klubu Żeglarskiego Entebbe i wzięli ze sobą jakąś inną dziewczynę, młodą nieogarniętą kelnerkę, czy coś takiego. „Po cholerę mi to mówisz?”, zadrwiłam z niego. Naprawdę nie pomyślał, że znam Petera? I tak nie lubiłam tego klubu, był tak właściwie na wyłączność białych ze względu na wysokie składki i pokręcone zasady przyjmowania członków. Czułam się tam czarna, bardzo czarna. Zac był zdziwiony, że nie przejmuję się innymi dziewczynami. Po co marnować uczucia, powtarzałam sobie. Bardziej denerwowało mnie to, w jakim typie były te kelnerki.

Deogracias nazywał go Mr. Peterem. Zapytałam go po jakichś dwóch miesiącach, jak ma na nazwisko. Powiedział: „Mów do mnie Mr. Peter” i zachichotał. Lubił, jak mu się okazywało szacunek, dobrze wiedziałam, że nie otrzymywał go za wiele u siebie w domu. Mr. Smithson, przeczytałam na jednym z jego listów. Jak zwyczajnie. Ilekroć narzekał na wszechobecne owady, obrzydliwe lody i tylko jedną chińską restaurację, chciałam mu powiedzieć: „wiem, że jesteś z klasy niższej, gadasz cockneyem i radzisz sobie tutaj o wiele lepiej, tak po prostu kradnąc nasze ryby, niż kiedykolwiek poradziłbyś sobie w Brytanii. Więc się zamknij”. Ale, oczywiście, nigdy tego nie zrobiłam. Matka Boska od Uśmiechów i Rozchylonego Ciała.

***

Kiedy Peter zadzwonił w pewien piątkowy wieczór, akurat miałam okres. Pomyślałam, że nie powinnam iść, bo po co? Ale nie mogłam mu o tym powiedzieć, nie tak jednoznacznie. Czy moglibyśmy otwarcie przyznać, że widywał się ze mną tylko dla seksu, a ja o tym wiedziałam i się na to godziłam? I do tego przez telefon? Łatwiej mi było nic nie powiedzieć, jak zawsze. Wzięłam taksówkę do jego domu, a on za nią zapłacił. Wystartował już z wieczornymi drinkami wraz z muchomo, przypiekanym mięsem. Odpoczywał na werandzie. Był u niego jakiś Duńczyk, jeden z typowych fagasów, którego Peter dopiero co poznał. Ci imigranci szybko się ze sobą zaprzyjaźniali, wystarczało być białym. Zgrupowali się w miejscu znanym jako „Half-London”, czyli w skupisku niewielkich sklepów poustawianych wzdłuż zakurzonej drogi na dole Tank Hill. Przed każdym sklepem, topniejącym w mglistym upale, stały plastikowe krzesła, które ukrywały się pod jaskrawymi, czerwono-białymi parasolami Coca-Coli i tymi drugimi, reklamującymi papierosy sportsman z krzykliwym sloganem „Ye, Ssebol”. Odbywało się tam bezustanne picie piwa i polowanie na prostytutki, a emigrantom wydawało się że są lokalsami, więc omijałam ten rewir szerokim łukiem.

Odłożyłam rozmowę na temat okresu, ale z jakiegoś powodu dręczyło mnie poczucie winy. W końcu, w łóżku, kiedy już zgasiliśmy światło, zbliżył się do mnie, tak jak to robił zawsze, a ja się odsunęłam.

– Mam okres.

– Co? – zdziwił się, jeszcze nigdy mu nie odmówiłam.

– No wiesz… mam okres. Krwaw—

– Aha, okej. No cóż – położył się na plecach, był lekko przygaszony.

Ale i tak szybko zasnął, mimo wszystko. Zamiast ulgi, ogarnęła mnie pustka, byłam jak pudełko wypełnione powietrzem.

***

W tamte Święta Bożego Narodzenia Peter wyjechał do Nairobi. Był bardzo wesoły, ubrany w jasną kwiecistą koszulę, a słońce migotało w jego przerzedzonych białych włosach i na jego różowej łysinie. Idealny obrazek emeryta udającego się w rejs. Wyjechał, żeby nacieszyć się jako-takimi luksusami Kenii, kinami, chatkami przeznaczonymi na safari, a może nawet nadmorskimi kurortami w Mombasie. Wysłał pokaźną liczbę rzadkich ryb; nadszedł czas na wakacje.

Kiedy Peter podrzucił mnie do miasta, pocałował mnie w usta na środku Luwum Street, przed tłumami czarnych, po czym zwiał. Zostałam na zakurzonej ulicy pełnej zgiełku, czując na sobie spojrzenia ludzi, które paliły mnie jak słońce. Kim jest ta dziewczyna obcałowana w biały dzień przez jakiegoś starego mzungu? Aahaa, te malayas stają się zbyt pewne siebie. Nie mogła sobie znaleźć jakiegoś młodszego w Sheratonie? Jeden facet z tłumu krzyknął do Petera w języku luganda: „Zachorujesz przez nią na AIDS, popatrz, jaka jest chuda!”. Wszyscy się zaśmiali. Ktoś inny odpowiedział: „To ich wina, tych bazungu, lubią chude kobiety. Niech sobie chorują”. Zbiorowy ubaw.

Zeszłam prosto na parking taksówek, ignorując ich. Dziewczyna taka jak ja nie będzie spędzała czasu na ulicach, kłócąc się z bayaye. Miałam lepsze rzeczy do roboty. Nie w Boże Narodzenie, ale Peter niedługo wróci. Zadzwoni, kiedy będzie mnie potrzebował, a wtedy ucieknę do wielkiego białego domu, do ginów z tonikiem, do moich wakacji. No, uniwersytet też był swego rodzaju wakacjami, jeszcze zanim miało się zacząć prawdziwe życie: praca, jeśli jakąś dostanę, w rządowej instytucji, która płaci grosze, w starym, zakurzonym biurze w stylu kolonialnym; będę tam siedziała w butach desperacko potrzebujących naprawy, jadła na lunch prażoną kukurydzę, narobię sobie długów i dzieci, stanę się moimi rodzicami. Jedną z opcji było małżeństwo z kimś z odpowiedniej rodziny, z odpowiedniego plemienia, z kimś z grubym portfelem, kto płaciłby rachunki. Z moim wykształceniem byłabym warta każdej transakcji: nawet egzotycznych krów, fryzyjskich lub jersey, nie jakichś tam zwyczajnych długorogich ankoli. Ale nie musiałam się tym martwić przez następne dwa lata. Jak na razie miałam swoją grę: byłam kimś innym, a może nikim, raz na jakiś czas.

Peter przywiózł mi z Nairobi płyn do kąpieli z bąbelkami, bo powiedziałam mu, że jeszcze nigdy takiej nie brałam. Przygotował dla mnie kąpiel. Z obu kranów tryskały nieskończone strumienie wody. Obfitość, luksus marnotrawienia. Jeśli w życiu choć raz nie wydobywałeś wody, jeśli nie wiesz, jak ciężkie potrafią być kanistry, jak cenna jest każda kropelka, tak naprawdę nigdy nie ucieszy cię kąpiel z bąbelkami. Rozkosz wanny wypełnionej aż po brzegi, tylko dla ciebie. Urocza i ciepła zielona piana była jak pieszczoty.

Peter zdjął ubrania i przyłączył się do mnie, a jego penis skurczył się nieśmiało w rudych włosach łonowych. Delikatnie rozchylił moje uda i zaczął bawić się moimi wargami. Zamknęłam oczy, zapominając o wszystkim oprócz jego ostrożnego, wyćwiczonego dotyku. Utonąć, utonąć w rozkoszy. Ciepła woda pluskała wokół, chlapiąc na białą matę łazienkową i błyszczące lustra. Peter wślizgnął się na mnie i wszedł we mnie powoli, i wtedy pomyślałam, że może mi na nim zależy, że może właśnie na tym polega miłość. Na czułym, przyjemnym wtapianiu się w drugą osobę.

***

Dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Przez większość czasu używaliśmy prezerwatyw. Nie protestowałam, kiedy Peter ich nie zakładał. Zaczęły mi puchnąć piersi, a serce zrobiło się podejrzliwe, tak jakby brzuch ukradkiem przekazał mu wiadomość. Kiedy okres spóźniał mi się dłużej niż dwanaście dni, powiedziałam o tym Miriam. Nie mogłam powiedzieć Peterowi. Nie wydawało się to jego problemem, nie było częścią naszego cichego paktu opierającego się na seksie. To było osobiste. Siostra Miriam, Margaret, pielęgniarka, pracowała w prywatnej miejskiej klinice. Nikt nie próbował mnie zatrzymać, wszyscy wiedzieli, co musi nastąpić. Starałam się o tym nie myśleć. W klinice anestezjolog mruczał do mnie niskim, życzliwym głosem, kiedy wbijał we mnie igłę. Powiedział, że będę przytomna, ale nic nie poczuję. Dokładnie jak w prawdziwym życiu. Doktor miał kremowe rękawiczki, był zręczny i miły, jak Peter. Zapadłam w błogą senność. Jak to się działo, że cały czas rozchylałam nogi przed miłymi mężczyznami, którzy wtykali we mnie różne rzeczy? Pozwalałam im.

***

W klinice przeczytałam artykuł na temat wszystkich gatunków ryb, które znikają ze słodkowodnych jezior i rzek Ugandy ze względu na obecność okonia nilowego. Za jego wprowadzenie odpowiada Fisheries Development Department, instytucja niegdyś podporządkowana kolonialnemu rządowi – to wszystko działo się w latach pięćdziesiątych. Okoń nilowy jest ohydny i pozbawiony smaku, lecz jednocześnie ogromny i zapewnia populacji dużo więcej jedzenia. Ale wyżera wszystkie mniejsze, rzadsze, wspaniale ubarwione tropikalne ryby. Wiele z tych rzadkich gatunków nie zostało nawet nazwanych, co dopiero przebadanych, zanim zniknęły. Każdego dnia, gdzieś w głębinach i ciemnościach, było już za późno.

***

Margaret dała mi antybiotyki i jakiś dwuletni zapas pigułek, mówiąc krótko: „Mam nadzieję, że cię tu więcej nie zobaczymy”. Byłam jednak zmartwiona, ponieważ, jak stwierdził lekarz, nie mogłam uprawiać seksu przez co najmniej dwa tygodnie. Co miałam powiedzieć Peterowi, kiedy do mnie zadzwoni? Może powinnam mu wyznać, co się stało. Skoro już rozwiązałam problem, nie zawracałam mu głowy całą tą sprawą. Po prostu chciałam go o tym poinformować.

Poszłam do jego biura bez ostrzeżenia, nie za bardzo wiedząc, jak mogłabym się zapowiedzieć. Znajdowało się na Barclay Street; są na niej wszystkie biura linii lotniczych i przedsiębiorstw towarowych, czyli w sam raz dla jego firmy. Zaskoczyło mnie, jak inaczej Peter zachowywał się w pracy: jakby miał o wiele poważniejszego brata bliźniaka, całkowicie trzeźwego, co stanowiło dla mnie rzadki widok. Wytrzasnął skądś autorytet i zamienił się w szefa, przestał być pijanym kochankiem. Kiedyś, w nocy, powiedział mi, że bardzo się martwi, bo wszyscy pracowni są od niego zależni, a co jeśli poniesie porażkę? Ta rozmowa, ten niepokój, sprawiły, że poczułam się nieswojo. Nie tak o nim myślałam.

Kiedy Peter zabrał mnie do swojego biura po raz pierwszy, w mojej drodze powrotnej z uczelni, przyszedł do niego indyjski biznesmen. Azjaci wracali do Ugandy piętnaście lat po tym, jak wyrzucił ich Amin, dając im siedemdziesiąt dwie godziny na spakowanie się. Ostrożnie odbudowywali swoją społeczność, co nie do końca podobało się naszej klasie wyższej.

Peter zaprowadził niskiego ruchliwego mężczyznę w czarnym turbanie na zaplecze, gdzie siedziałam ja. Biznesmen rzucił w moją stronę spojrzenie i zerknął z powrotem na Petera, podsumowując sytuację. Po krótkim „Jak się Pani ma?”, przestał zwracać na mnie uwagę i zajął się biznesem. Jagjit przyszedł, żeby sprzedać Peterowi dolary, co było nielegalne, chyba że przez Bank Ugandy, ale i tak wszyscy to robili na magendo, czyli na czarnym rynku. Indyjczyk wyjął grubą kopertę i wyciągnął z niej stare, postrzępione zielone banknoty. Peter sprawdził dokładnie każdy z nich, potarł między palcami, spojrzał pod światło, odwrócił na drugą stronę i szczegółowo przestudiował, aż w końcu uznał, że jest zadowolony. Odłożył na bok jeden banknot i wrócił do niego po sprawdzeniu wszystkich. Powiedział: „Wybacz, Jagjit, ale ten jeden jest do wyrzucenia”. To była studolarówka. Mniej więcej milion szylingów.

– Nie, to niemożliwe. Mam go od Sunjaba Patela z Industrial Area, na pewno go znasz – mówił szybko, niecierpliwie.

– Tak, ale ja ci mówię, że jest nic niewarty. Spójrz tutaj – i porównali go z drugim, przenosząc głowy od banknotu do banknotu.

W końcu Peter podniósł fałszywkę i, ze swoim typowym uśmieszkiem, rozdarł ją na pół, przyglądając się twarzy Jagjita. Był zbyt wzburzony, żeby zaprotestować, jego wielkie brązowe oczy wpatrywały się w połówki banknotów, które wystawały z podniesionych dłoni Petera. Peter przytrzymał podarte kawałki nad koszem na śmieci i pozwolił im do niego spaść, a my wszyscy się temu przyglądaliśmy. „Musisz być ostrożny, każdy może cię tu oszukać”, powiedział Peter i wzruszył ramionami. Odwrócił się do swojego sejfu wciśniętego w kąt, wyciągnął ze środka płócienną torbę i opróżnił ją na stół. Jagjit przeliczył mnóstwo ugandyjskich banknotów, które wyglądały na zużyte. Był zbulwersowany; czy z powodu upokorzenia, czy raczej kłopotliwością tej sytuacji – nie potrafiłam stwierdzić. Spakował wszystko i rzucił się do wyjścia, kierując jedno ostatnie spojrzenie na podarty banknot, tak jakby chciał go wyciągnąć z kosza na śmieci i uciec. Biedak, pomyślałam, ale z drugiej strony zasłużył sobie po tym, jak zjechał mnie spojrzeniem i uznał, że się nie liczę.

Peter wolno pokręcił głową.

– Skurwysyn.

– Nie sądzę, że zdawał sobie z tego sprawę.

Peter sięgnął i wyjął połówki banknotów z kosza, poklepał je i ułożył koło siebie na stole.

– Peter!

Uśmiechnął się do siebie i spojrzał w sufit.

– A co jeśli dałbym go tobie?

– Co?! A co ja bym z nim zrobiła?

– Moja mała chrześcijanka Christine – roześmiał się.

***

Tym razem Peter zajmował się grupą mężczyzn, którzy ładowali towar na furgonetkę zaparkowaną na ulicy. Znów byłam zaskoczona, jak dziwnie zachowywał się w pracy: był surowy i kontrolujący, wydawał polecenia donośnym głosem, maszerując przy tym zamaszystym krokiem. Po jakimś czasie mnie zauważył.

– Co tu robisz? – przywitał mnie obcesowo i ze zniecierpliwieniem.

– Po prostu byłam w okolicy – czułam się jakoś okropnie.

– Jestem zajęty.

– Ale ja muszę… Muszę ci coś powiedzieć.

– Okej, okej, czekaj. 

Machnął na mnie, żebym poszła na zaplecze. Przyszedł po krótkiej chwili. Ale jakoś nie potrafiłam mu tego powiedzieć, więc poprosiłam go o kartkę i długopis, co wkurzyło go jeszcze bardziej. Napisałam: „Właśnie miałam aborcję”.

Peter sięgnął po kartkę, uśmiechając się ze zniecierpliwieniem; myślał pewnie, że prowadzę jakąś dziecięcą grę. Jego typowy uśmieszek na moment zastygł. Ślad czegoś, co wyglądało na gniew, przemknął po jego chłopięcej twarzy. Nie podniósł na mnie wzroku. Wziął ode mnie długopis, napisał coś i przesunął kartkę po stole. Widniało na niej: „Czy chcesz może trochę pieniędzy?”.

Przeczytałam to, rzuciłam na niego szybkie spojrzenie i odwróciłam się zawstydzona. Znów spojrzałam na tych pięć jego słówek. Pokręciłam głową, spuściłam twarz, żeby go nie widzieć, nie, nie chciałam żadnych pieniędzy. Nie miałam nic do powiedzenia, a on nie miał nic do dodania. Po lodowatej ciszy, przypominającą tę, która towarzyszyła nam w czasie naszego beznamiętnego uprawiania miłości, podniosłam się, żeby wyjść.

– Zadzwonię do ciebie, okej? – znów stał się uprzejmy.

– Okej – a ja znów stałam się potulna.

Kiedy wychodziłam, pracownicy Petera odsunęli się na boki, okazując mi ten sam nadmierny szacunek, z jakim traktują białych, ale odegrali to z kpiącą przesadą – w końcu byłam czarną kobietą. Jak zwykle zignorowałam ich, ale skuliłam się w sobie, kiedy Peter pocałował mnie w usta, robiąc to z obojętnością, przed nimi wszystkimi. Uciekłam na zewnątrz.

***

Jezdnia była zastygła i rozżarzona. Wypełniona ludźmi idącymi przez życie z jakimś celem, maszerującymi w górę i w dół, mającymi pełną kontrolę. Ale zdawało mi się, że wszyscy się ode mnie odsuwają. Czy wyglądałam dziwnie? Może miałam krew na sukience? Gorące zakurzone powietrze, wzniecone przez głośny ruch uliczny w godzinach szczytu, buzowało w mojej głowie.

Czy chciałam pieniędzy? Czego tak właściwie chciałam? Kąpieli z bąbelkami, ginów z tonikiem, seksu po gandzi, czystego, przewiewnego domu, w którym mogłam zapomnieć o palącym ulicznym kurzu, o szkole, o moim zbyt banalnym życiu, o beznadziejnej przyszłości? Kilku godzin z dala od siebie? Czy to było aż tak złe? Czy chciałam, żeby to właśnie on zatroszczył się o wszystkich ludzi? Starał się pomagać, tak mi się wydaje. Jestem pewna, że ci Afrykanie, których znał, wszyscy potrzebowali pieniędzy. Sześć miesięcy seksu, a on mnie spytał, czy chcę pieniędzy? Czego my od siebie chcieliśmy? No, na pewno nie dziecka, to oczywiste. Niczego tak zobowiązującego. Nasze dziecko. To jakiś żart. Odrzuciłam moje dziecko, tak jak i moje ciało, wyrzucając je na dno latryny, po której pełzają stada karaluchów.

Utorowałam sobie drogę przez zatłoczony parking dla taksówek i wsiadłam do matatu, gdzie natychmiast otoczyły mnie grube biodra, ciepłe ramiona i wilgotne oddechy, które, osłaniając mnie, dawały dziwne poczucie bezpieczeństwa. Stary silnik zaryczał przy starcie, zagłuszając głośny soukous płynący się z radia. Kierowca kilkakrotnie dodawał gazu, zmuszając pasażerów do gnania na przystanek, tak jakbyśmy za chwilę mieli odjechać, tylko po to, żebyśmy siedzieli przez kolejne piętnaście minut. Konduktor nawoływał o więcej, więcej ludzi, rozkazując nam, żebyśmy się poprzesuwali, ścisnęli, przecież wszyscy chcieliśmy wrócić do domu, prawda? Handlarze wpychali przez okna jakiś plastikowy chłam, podsuwając go aż pod nasze twarze, ich ślina lądowała nam na policzkach. Głos jednego z nich przebijał się przez hałas, błagając mnie nieustępliwie, żebym kupiła trochę gumy orbit dla dzieci czekających na mnie w domu. „Ciotuniu, pamiętaj o dzieciach, bądź miła dla dzieci!”.

W końcu odjechaliśmy, kołysząc się i telepiąc w górę i w dół za każdym razem, kiedy autobus nurkował do środka lub na zewnątrz jakiejś dziury, kiedy wymijaliśmy nadjeżdżające samochody, które pędziły tak szybko jak nasze życie. Zamknęłam oczy; chciałam, żeby hałas i upał i pot utonęły w najgłębszej nieświadomości mojego umysłu. Oślepiło nas słońce.



Doreen Baingana (ur. 1966) – ugandyjska pisarka i redaktorka. Ukończyła prawo na Makerere University i studia magisterskie w zakresie sztuk pięknych na University of Maryland. Wygrała Commonwealth Writers' Prize oraz Washington Independent Writers Fiction Prize, jest podwójną finalistką Caine Prize in African Writing. Publikowała w magazynach „African American Review”, „Callaloo”, „Chelsea”, „The Guardian” i wielu innych. Mieszka w Ugandzie.

Ada Smyk (ur. 1996) – reżyserka, kulturoznawczyni. Zrobiła film dokumentalny Kulisy (2020) wyprodukowany przez Studio Munka i Kika Studio, współfinansowany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej. Studiuje sztuki wyzwolone w Kolegium Artes Liberales i filologię francuską w Instytucie Romanistyki UW. Mieszka na warszawskim Powiślu.

Julia Smyk (ur. 2000) – graficzka. W 2019 współtworzyła gazetę Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi. W wolnych chwilach ogląda filmy i seriale. Wierna miłośniczka kina Davida Lyncha i Agnès Vardy. Swoje prace publikuje na Instagramie pod nazwą @collages.visages