– To jest główny magazyn – mówi Piotr. 

Jego ręka zatacza wielki okrąg, jakby zamierzał przepłynąć kraulem ocean tekstyliów, który nas otacza. Pomieszczenie nigdzie się nie kończy, pod sufitem rzędami hałasują świetlówki. W jeden dzień nauczyłam się rozpoznawać głos Piotra, wyciągać go jak nitkę spod maski na twarzy, nauczyłam się nie gubić z oczu jego krzywego kroku. Im bardziej usiłuję w wyobraźni wyłuskać mu ciało spod drelichów, tym bardziej zmienia się w kałużę falujących niebieskich marszczeń. Jedyny szczegół, do którego mogę go przykleić, to ten lekko skaleczony chód, nadmiarowy przechył ciała, kiedy dotyka ziemi. 

– Ciężarówki przyjeżdżają dwa razy w tygodniu. Parkują tyłem do rampy, wtedy trzeba worki i paczki przenieść z naczepy na halę. 

Szacuję w myślach własne możliwości, udźwig. Czy kilogram ciuchów waży mniej, czy więcej niż kilogram żelaza? 

– Można sobie pomóc. Wózkiem – mówi, a ja robię minę, jakbym nigdy i wcale nie pomyślała o tym, że mogę czegoś nie unieść. Piotr wskazuje na aluminiowe stelaże na kółkach, które stoją w rzędzie pod ścianą. Uśmiecha się, poznaję, bo w kącikach oczu wzbiera mu skóra. – Potem trzeba towar wyjąć z tego, w czym był transportowany. Jak w worku, to z worka, rozumiesz…

– Rozumiem. – Co się robi z lekką urazą, jeśli akurat nie ma się do dyspozycji twarzy? – Wyjąć i co? 

– Kurwa, zęby tym sobie umyć. Jak to co? Przebrać. 

Piotr rusza z miejsca i przemieszcza się po hali niespodziewanie szybko.

– Rzeczy obsrane, śmierdzące, zgniłe trzeba wstępnie oczyścić, a potem wrzucić do pojemnika z dezynfekcją. – Wskazuje na stojące w kącie kadzie. – O tam. Uzdatniamy je. Mniej więcej. – Zerka, sprawdza, czy nadążam. – Wyrzucamy tylko w ostatecznych przypadkach.

– Ostatecznych, czyli właściwie jakich?

– Takich, że rzeczy pod gównem już wcale nie ma.

– Aha.

Przypominam sobie, jak moja przyjaciółka grzebała pęsetą w brzuchu ukochanego psa. Ktoś trzymał przerażone, szarpiące się zwierzę za nogi, a ona, czerwona na twarzy, z drążącą dolną wargą, była przekonana, że ratuje swojemu przyjacielowi życie, wydzierając mu kawałek mięsa, kawałek ciała oblepiony skórą, na której najprawdopodobniej nie usiadł nigdy żaden kleszcz, na której zagnieździł się tylko mały pieprzyk. Ktoś to nawet powiedział na głos: „Nie rób tego, to pieprzyk”, ale ona była nie do zatrzymania, ratowała życie wspaniałemu zwierzęciu, nic jej nie mogło przeszkodzić, nawet własny zawał, nawet dygotanie ręki z pęsetą, kiedy grzebała nią w dziurze po przebarwieniu, szukając nieistniejących fragmentów nieistniejącego owada, które mogły zostać w istniejącej już wtedy ranie.

– Dobra, jak nie ma.

– Resztę trzeba podzielić na kategorie. Tu masz na przykład bieliznę. 

Zatrzymuje się, jakby coś w nim zaciągnęło nagle ręczny, za sobą ma górę, całą z bawełny, staników, slipów, koronki, syntetycznego jedwabiu i podkoszulków na ramiączkach – jętki, ich martwe, wątłe błonki. W stercie – na niej i pod nią – uwijają się ludzie, kilku albo kilkoro, wszyscy w niebieskim umundurowaniu uzupełnionym o rękawice.

– Skąd się to wszystko bierze?

Piotr kieruje wzrok w moją stronę, jakby chciał mi się uważnie przyjrzeć. Przychodzi mi do głowy, że chyba też chciałabym zacząć kuleć, skrócić sobie nogę lub rękę, żeby dać się rozpoznać.

– Nie wiem. Z lewej, z prawej, z każdej strony.

– Pytam bardziej o to, czy z kraju jakiegoś konkretnego…

– Aaa – chyba udaje zdziwienie, ale nie wiem na pewno. – Z każdego.

– Z przodu, tam, gdzie jest wejście do sklepu, wisi napis, że to wszystko z Londynu…

– A ty tak wierzysz we wszystko, co jest napisane, tak? – śmieje się. Przyduszony maską dźwięk, jakby chciał sobie wypłukać gardło. – Muszę to sobie zapamiętać na przyszłość. I Londyn to chyba nie kraj, co nie?

– No co ty nie powiesz…

Piotr zerka na mnie, jego oczy wyrażają znużenie, prawie słyszę, jak mówi: „Gdybym się tylko trochę wysilił, zmiótłbym cię jak stertę nitek, ciesz się, że akurat jest niskie ciśnienie, pogoda nie taka, ciesz się, że nie mam ochoty na figle”. 

– Piotr – mówię nagle zupełnie łagodnie – ale to wszystko przecież musi skądś się brać. Nigdy nie chciałeś wiedzieć skąd?

Piotr wzrusza ramionami, głos mu mięknie.

– Czasem coś można poznać. Po rejestracjach ciężarówek albo po kieszeniach.

Podchodzi do sterty dżinsów. Zanurza w niej rękę, po łokieć, potem aż do ramienia, materiał rozstępuje się przed ciałem, przez chwilę hałda wygląda, jakby musiała go wciągnąć, jak błoto, ruchome piachy. Ale nie, nie teraz. Piotr wyciąga za nogawkę jakąś szarą parę, sądząc po rozmiarze raczej damską, wyciąga i zaczyna przetrząsać kieszenie, wywraca je na lewą stronę, spodnie wyglądają nagle, jakby w prądach powietrza falowały im białe flaki, a on z najmniejszej kieszeni wyciąga wreszcie prezerwatywę w rozpaczliwie pomiętym, kiedyś srebrnym opakowaniu. 

– Spójrz – mówi. – Nie masz takiej w kieszeni?



Barbara Klicka – autorka książek z wierszami, powieści Zdrój i poematu scenicznego Elementarz. Laureatka Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius i Nagrody Literackiej Gdynia.

Mikita Rasolka (ur. 1993) – projektant i ilustrator z Białorusi. Mieszka we Wrocławiu, ukończył ASP im. E. Gepperta. Zajmuje się projektowaniem graficznym, ilustracją prasową oraz książkową.