Kwerenda

Pieśń krwawiącego gardła
Z wnętrza śmierci płynąca, pieśń życia (wiem dobrze, miły bracie,
Gdyby nie dar pieśni, umarłbyś niezawodnie).

WALT WHITMAN, Kiedy bzy ostatnie kwitły na dziedzińcu[1]


Mój dom sekunda: w niej świata początek.
Śpiewaj! Na perłę popielatych wód

CZESŁAW MIŁOSZ, Na śpiew ptaka nad brzegami Potomaku


My black face fades, 
hiding inside the black granite.

YUSEF KOMUNYAKAA, Facing It[2]

1.

Marmur, metal, dymne szkło, beton wlany w ziemię, w piwnicach tony papieru – sarkofag wiedzy, wiedza władza, prześwietne archiwizacje, boskie technologie. Druki, dokumenty, pismo, zapis. Kwerenda, na którą docieram po miesiącach planowania, wyżęty przez bramki, elektronikę, rewizje osobiste, biometrycznie zdjęty, skatalogowany. Następują godziny zbliżania się, w rękawiczkach – do kart, pierwszych wydań. Skrawki, karty dzienników, kruchy papier pokryty jego nieczytelnym pismem. Szczątki. Whitman nie pisał. Otwierał się na materialne efuzje, katalogował strzępy na żywca, zwierzęta, ludzi, skorupki żyjątek przerobionych na miazgę, żeby pomieścić je w fantasmagorii życia, które miało być silniejsze niż śmierć. W szpitalach Wojny Secesyjnej spisywał żołnierzy, którymi się opiekował. „Matko”, pisał, „jestem tu dla nich, pocieszam jak mogę, dotykają mnie, wierzą we mnie”. Katalogi żywej materii, fantasmagoria życia, przy stosach amputowanych kończyn. „Matko, rozdaję im owoce, piszę dla nich listy, zostawiam papeterię”. Po kryjomu zdejmuję rękawiczki i dotykam kart pokrytych niespójnymi fragmentami, pojedynczymi słowami, bo kto tej książki dotyka, ten dotyka człowieka, „Moje notatniki są pełne wspomnień o żołnierzach bitew, ale brakuje przestrzeni, bym je wszystkie wymienił”.

2.

Aż musiałem wyjść, wyszedłem i natychmiast vista monumentów – Kongres, dalej szpica Waszyngtona, w tej samej osi z wody i trawy, ziemi i nieba, które w ten sposób wchodzą do projektu (inny monumentalizm, o jakim wschodnim satrapiom się nie śniło). W dali Mauzoleum Lincolna. Tam mnie ciągnie. Upał morderczy, globalna fala upałów. Wchodzę w to, boso, po trawie, żadnych śladów po mnie, pod sykomorami, obok stawów, syk upalnego powietrza, nade mną samoloty lądujące na Dulles, obok pomniki, sceny wojen, utrwalone w brązie postacie, konie, działa. Kopuła Kongresu, dalej obelisk Waszyngtona, turyści. Później gigantyczny Lincoln ze swojego Mauzoleum spogląda na Kongres, posępny, kamienny. Lincoln, którego Whitman wielbił, któremu napisał przepiękną elegię. A teraz głowa kamienia włada. Patrzy na świat, w przyszłość, w przeszłość, nieważne – czas jest projektem architektonicznym. Sarkofag włada, aktywne archiwum. Temu śpiewałeś, Walterze? Przysiadłem na schodach. Ostatnie łyki z plastikowej butelki.

3.

Kilkadziesiąt metrów i kolejny pomnik – czarne granitowe lustro z tysiącami nazwisk wyrasta z trawy. Wietnam. Imiona wyryte w polerowanym granicie. Widzę się w tym lustrze, nałożony na litery ryte w granitowych panelach. Nade mną huk samolotów. Wielki naród wyrosły z traw czyta się w czarnym granicie. Nie śpiewam – czytam nazwiska, jestem w trybie kwerendy. „Jestem kamieniem. Jestem ciałem. / Moje zamglone odbicie wpatruje się we mnie”.

4.

Niedaleko płynie Potomak. Nie słyszę śpiewu ptaka. Słyszę huk samolotów, pola wszystkich bitew. Zaczynam to czuć – wszystkie bitwy świata – i staram się iść do domu. Mieszkam w Georgetown, ale nie wiem, gdzie mieszkam. Pieszo, śladu po mnie nie będzie. W tym upale, pieszo do Georgetown, to zakrawa na szaleństwo. Miesza mi się w głowie. Śladu po mnie nie będzie, żadnego posta na fejsie z tego nie zrobię, nic nie wkleję, nie da się. W ogóle nie wiem, jak mi się to sklei, jak nam się będzie układać, słyszę tylko huk maszyn na niebie, widzę czyste oczy kamiennego olbrzyma. „Po cóż mi iść w te ciemne sale”. Sarkofag się ciągnie, mieni materiałem. Ja, nieczysta pochodna granitu i węgla, będę je plamił, dotykał pism, kart, wymacywał słowa, po cichu czytał. Żadnego śpiewu. Będę mówił z każdej napotkanej krypty. Mój dom – wieczność.

Taki jakby niezauważony, znikąd.

Dzień. Taki jakby niezauważony, znikąd, zwyczajny, ale przyspieszył. Uczyłem Dickinson, o śmierci, później Hucka Finna, o wolności. Zawsze tak samo się podpalam. Te same sceny od lat, a ja jak dziecko. Ale w domu wzięło mnie porządne zmęczenie. Kapeć przed telewizorem byłem. I osunąłem się pod koce. Ale nie spałem dobrze. Śnił mi się koniec – kolonii letnich, lasów, torfów, zajęć z literatury, wierszy. Koniec zapisków, plików, kalendarzyków. Jakiś wielki koniec chyba. Że już jakoś słabo tak, że się nie będzie chciało. Wydobyłem się z tego po godzinie, był jasny wieczór, zaparzyłem mocnej herbaty, miałem ostre poczucie winy. Tośka przyszła i coś nawijała, ale ledwo ją słyszę. Jedna myśl, z końca snu – że na jutro powinienem przeczytać wypracowania studentów, i że one leżą na biurku w robocie, bo oczywiście zapomniałem je spakować do torby. I w tym momencie Tośka mówi, chodź ze mną na rower, a ja od razu dobra, dawaj, pojedziemy na Filologiczny, poczekasz chwilkę, ja tylko skoczę i coś zabiorę z biurka. To była taka iskierka, myśl, że jeszcze nie wszystko stracone, nie wszystko się skończyło, będzie wieczór jeszcze późniejszy, zaawansowany, ale nie będzie końca, a ja będę sobie spokojnie siedział i sprawdzał te teksty. Może fajkę zapalę, chociaż szkodzi i rak dziąseł. One będą słabe – rozlatujące się i zetlałe myśli studenckie – ale będzie sens w tej czynności, może coś mi się uda zreperować, zszyć tu i ówdzie, i już nie będę się czuł winny (cały czas Nietzsche mi się wtrąca, mówiąc, że to słabość charakteru). I pojechaliśmy. Był wonny wieczór, bzy, kasztanowce, jabłonie na naszych przedmieściach. Widziałem ulicę w takiej długiej perspektywie, asfalt prawie fioletowy, światła samochodów jak klejnoty w mistycznej koronie. Wcześniej widziałem tę ulicę w jakimś innym miejscu i czasie. Wrocław 2017, z labiryntem metalowych mostów? Boca Raton 2008, w balsamach Florydy? Śmignęliśmy przez tory siedemnastki, nielegalnie, później pod tym wiaduktem dla kolejki podmiejskiej – komunikat na pustym peronie, żeby z dala od torów, zostawiliśmy daleko za sobą. Szalony pęd przez ogródki działkowe, pobrużdżone dróżki, nielegalne przejścia przez tory tramwajowe, już Filologia, winda, papiery na biurku (są, dobrze, bo nie byłem pewien, czy będą) i za chwilę lecimy z powrotem. Kiedy przenosiliśmy rowery przez torowisko, zobaczyłem trakcję, jakieś boczne torowisko, którego chyba wcześniej nie było, szyny i podkłady, jakbym je widział w innym życiu. A w domu radość, że teraz to dopiero będzie – sprawdzanie przez pół nocy, pośród wszystkich innych zaległości i przeładunków dnia. Ale kiedy usiadłem przy biurku, kliknąłem na jakiś wywiad z Sosnowskim, o formach życia, o tym, co żywe. Przypomniał mi się nawet stary wiersz jednego poety łódzkiego (który ponoć zawsze pisał coś studentom za pieniądze, handlował marychą, a kiedyś – po moim pierwszym wieczorze poetyckim – bił się dłonią w łysą czaszkę zamiast klaskać, co mogło oznaczać pukanie się w głowę, ale później się zaprzyjaźniliśmy, graliśmy trochę w szachy, a potem kompletnie mi zniknął), wiersz o tym, że ci, którzy żyli naprawdę, wyjdą kiedyś wszyscy i się zobaczą. Wtedy Tośka weszła do mnie, już w piżamce, i powiedziała: nieźle cię odstawiłam na tamtej górce. A ja do niej, że chyba w snach. I już prawie nie wróciłem do tych wypracowań, ale nie, jednak musiałem (cicho, Nietzsche, spokojnie, raz w życiu wyluzuj się, ostatni człowieku), i zacząłem zszywać te ich zetlałe myśli, przez całą noc reperować (po pierwsze: nie szkodzić). Ale gdzieś obok, na bocznym torze, cały czas się kłóciłem z tym, co Sosnowski powiedział w tamtym wywiadzie o życiu.

Pragotron

Nocą na naszej ulicy pracuje pragotron. Skrzynka na ścianie domu, w niej obrotowe paletki z czarnego plastiku. Namalowane na nich żółtą farbą geometryczne ciapki układają się w znaczki. Niegdyś modny mechanizm informacyjny w dworcowych halach, poczekalniach. Podobno w Łodzi działa już dziś tylko jeden pragotron – na dworcu Łódź Kaliska, tak pisali w gazetach (to miałoby sens, bo Łódź Kaliska, dawniej główny dworzec miasta, jest opustoszałym skansenem). Ale na naszej podmiejskiej ulicy mamy swój zegar paletowy, o którym nie wiedzą w mediach. Nasz własny ośrodek informacyjny – polimerowe listewki mielą ciemność skrzynki na ścianie budyneczku firmy „Janosik” (ulica nazywa się Janosika, więc w przypływie fantazji właściciel nazwał fabryczkę maszyn szwalniczych „Janosik”) i pokazują godzinę i datę, a nawet temperaturę. Firma powstała pod koniec lat osiemdziesiątych. Wyobrażam sobie furorę, jaką pragotron robił na samym początku. Z firmowej fasady biła informacyjna łuna: godzina, data, temperatura. (Na początku w „Janosiku” pracowały stębnówki, szlufkarki, overlocki, dziurkarki. Ich szum komponował się z klekotaniem zegara. Później maszyny szwalnicze zniknęły, pojawiła się wypożyczalnia weselnych mercedesów. Teraz są tylko opony. Branże się zmieniają, ale zapotrzebowanie na ważne informacje pozostaje i grzechotliwa skrzynka wciąż zdobi budynek firmowy).

Dzień zagłusza pracę pragotronu (nazwa pochodzi, zdaje się, od czeskiego producenta), ale po zmroku klaśnięcia paletek niosą się świetnie. Słyszę je teraz, kiedy piszę, łapię sam rytm, bez treści, już bez niczego, bo co mi zostaje, po niedawnym odkryciu. Czarna skrzynia pracuje, niestrudzony mechanizm podaje przełożenia, klekoce sobie w ciemności, poklaskuje za kępą kasztanowców i choć jego plaśnięcia w świetle dnia niosą jakże niezbędne dane, to teraz, nocą, praca jest samoistna. Praca właściwa, głęboka informacja, która kładzie podwaliny pod nadejście dnia. Nieraz kiedy przechodzę obok niego, podążając szlakiem codziennych sprawunków, wiem, że w nim osadza się noc, jak na bombce choinkowej, na której oszronione drzewa skrzą się mistycznym światłem w wiecznej ciemności, nawet w biały dzień.

Rzecz w tym, że po latach mielenia coś się w plastikowych klapkach poplątało, pojawiły się ubytki, tu i ówdzie pościerała żółta farba, regularny wcześniej geometryczny kształt, niegdyś składnik ósemki bądź jedynki, stracił wyrazistość i teraz pragotron bardziej szyfruje, niż informuje. Kląskania chodzą jak dawniej, ufnie i regularnie, że można sobie do nich tętno zmierzyć, ale odczyt podany jest w jakimś nowym języku – numeryczne symbole zaczynają przypominać znaki tajemniczego alfabetu. Temperatury wchłonęły daty, a godziny i minuty poplątały się z numerami miesięcy. Jednak pragotron obstaje przy swoim. (Czy czas nie jest formą temperatury? Czy obie wielkości nie pochodzą z tego samego źródła?). Jeśli ktoś chce wrócić z tego wymiaru do banału codzienności, marudzić o błędach w zapisie, pewnie sobie poradzi: dopowie brakującą informację, odkręci dziwny alfabet. Jednak nocą nikt nie zaprząta sobie głowy niepotrzebnym przekładem. Pragotron działa, a jego nieprzerwana praca daje astronomiczny wgląd. Plastikowe listewki obracają się. Niezbędne przełożenia, podawane w czasie rzeczywistym. Mielenie trwa. (Niektórzy twierdzą, że da się w nim słyszeć warkot stębnówki lub stukot diesla, że w ogóle wszystko wraca). Liczy się praca, ona – tak myślimy – nas ubezpiecza. Galaktyki uciekają, ale ślą znaczące fale swoich katastrof.

Jednak pewnego wieczoru coś mnie tknęło i poszedłem na krótki spacer, by przyjrzeć się ponownie symbolom w paletkach. Ze zdumieniem stwierdziłem, że nie jestem już w stanie wyczytać z nich nic. Wcześniej dało się odcyfrować szczątkowy zapis, rozpoznać inskrypcję, jakiś kosmiczny hieroglif lub choćby jego widmo, lecz teraz wzorki przestały się układać w cokolwiek. Były plackami farby na smoliście czarnym plastiku. Zostało grzechotanie w ciemności. Na razie nikomu nie mówię.


[1] Przeł. Andrzej Szuba. Napisany w 1865 roku wiersz jest elegią dla Abrahama Lincolna.
[2] Wiersz Yusefa Komunyaki powstał w 2001 roku. To zapis obcowania z Vietnam Veterans Memorial, pomnikiem żołnierzy amerykańskich, którzy polegli lub zaginęli w Wietnamie. Pomnik, znajdujący się niedaleko Mauzoleum Lincolna w Waszyngtonie, jest załamaną ścianą wkopaną w nasyp ziemny, złożoną z wypolerowanych paneli czarnego granitu, na których wyryto nazwiska żołnierzy.



Kacper Bartczak – poeta, tłumacz poezji, krytyk. Autor monografii o Johnie Ashberym (2006) oraz tomu esejów krytycznych Świat nie scalony (2009), za który otrzymał nagrodę „Literatury na Świecie”. Jego tomik Wiersze organiczne (2015) był nominowany do nagród Silesius i Gdynia. W 2013 roku ukazał się tomik wierszy Petera Gizziego w jego przekładzie (współpraca z Andrzejem Sosnowskim), zatytułowany Imitacja życia i inne wiersze. W 2017 roku opublikował tom Pokarm suweren. W 2018 roku ukazał się zbiór przełożonych przez niego utworów Rae Armantrout, Ciemna materia, a rok później – zbiór wierszy Naworadiowa. Ostatnio opublikował tom esejów Materia i autokreacja: dociekania w poetyce wielościowej (2019) i tom wierszy Widoki wymazy (2021).