Od tłumacza

Wybaczcie mi, że napisałem długą powieść, ale nie miałem czasu napisać krótkiej. Tak mógłby powiedzieć autor powieści zatytułowanej Letters, czyli „listy”, ale także „litery” albo „literatura”. Pierwszy list otwierający Letters – napisany przez Lady Amherst do Johna Bartha – zawiera uprzejmą prośbę o wyrażenie zgody na przyjęcie doktoratu honoris causa przez powieściopisarza, który autorkę listu wymyślił i opisał. Co prawda zrobił to w jednej ze swoich poprzednich książek, ale nic nie szkodzi – jeśli komuś nie podoba się świat przedstawiony w jakiejś powieści, to ma pełne prawo poszukać sobie innego. Postscriptum do wspomnianego listu jest tak długie, że zmieścił się w nim nawet cytat z Pascala o listach obszernych i zwięzłych, który sparafrazowałem w pierwszym zdaniu niniejszego słowa od tłumacza. 

Kłopoty to moja specjalność – tak mógłby powiedzieć właściwie każdy tłumacz, a więc także tłumacz powieści Johna Bartha opatrzonej wieloznacznym tytułem Letters. Już to jedno słowo sprawi, że tłumacz pogrąży się w niewesołych rozmyślaniach nad odpowiednim polskim równoważnikiem. Jeśli bowiem wybierze on „litery”, to bardzo ładnie ustawi się względem kombinatoryki Bartha, który układa literki w nazwach rozdziałów tak, jakby tworzył krzyżówki hetmańskie dla hardkorowych łamaczy głów. Na plus tłumacz zapisze sobie też to, że polski tytuł Litery może skojarzyć się czytelnikom ze współczesnymi potyczkami między literkami a pikselami. Potyczki te mają miejsce na dzikich polach komunikacji społecznej – uczestnicy na naszych oczach i uszach wahają się między słowem a obrazem, literą a pikselem, zdaniem a ikoną. Litery, listy i literatura pozwalają na porozumienie językowe. Piksele, ikony oraz obrazy należą do komunikacji wizualnej, do republiki ikonek, a nie słów. Zamiast „kocha, lubi, szanuje”, powtarzamy dzisiaj „lajkuje, hejtuje albo banuje”. Innymi słowy, mini-ikonki już wkradły się w łaski blogującej ludzkości i nigdy nie zasypiają.

Ostatecznie jednak tłumacz odrzuci zapewne poziom mikroskopowy, na którym widzimy poszczególne „litery”, oraz makroskopowy, na którym widzimy „literaturę” jako taką, ograniczy się zaś do umiarkowanych klimatów i stanów średnich, czyli poziomu, na którym mamy do czynienia z „listami”. Nie należy bowiem tracić z oczu i uszu przebogatych skojarzeń z literaturą epistolograficzną. W długim postscriptum listu do Johna Bartha Lady Amherst odwołuje się do swojej imienniczki, Madame de Staël, skądinąd znanej z działalności literacko-epistolograficznej (a także politycznej, towarzyskiej, seksualnej i dyplomatycznej). Dziś pamiętamy ją raczej za to, co napisała o uczuciach, niż za plotki o dworach, na których bywała. Czyli pozostajemy w sferze literackiej. Literackość literatki zobowiązuje. Opatrując przekład tytułem Listy, tłumacz wskazuje czytelnikom, że w pierwszym rzędzie chodzi o to, co bohaterowie wcześniejszych powieści Bartha piszą do swojego twórcy, a także o korespondencję, którą sami wymieniają między sobą.

Ale czy listy można jeszcze traktować poważnie, brać na serio jako żywą formę porozumiewania się – za pomocą słowa przelanego na papier i przekazanego w butelce lub kopercie, na ekranie albo na wydrukowanej stronie – z zamierzonym albo wymarzonym odbiorcą? Przecież od połowy dwudziestego stulecia, od narodzin komputera z ducha bomby atomowej, do chwili obecnej, czyli połowy dwudziestego pierwszego roku wieku dwudziestego pierwszego, listy z przytupem wyszły z mody. Najpierw przeniosły się z papieru na ekran i przybrały nazwę e-maili, czyli pocztówek elektronicznych. Wówczas jeszcze naśladowały listy pisane po to, by włożyć je do kopert i nakleić na kopertach znaczki, a potem wrzucić do skrzynki pocztowej. Skrzynek było jednak coraz mniej na ulicach, a coraz więcej w chmurach. Naśladownictwo literatury słabło (choć sama literatura nadal rozwija się w najlepsze, mimo że o najlepszość toczą się bardzo podstawowe, bardzo zasadnicze, bardzo metafizyczne spory). Nie dało się już zaczynać od „w pierwszych słowach mego listu niech będzie pochwalony…”, jak to robili badani przez Floriana Znanieckiego i Williama I. Thomasa podhalańscy emigranci w Chicago. E-maile dość prędko ustąpiły miejsca SMS-om, bo łatwiej nosić telefon w kieszeni niż stawiać komputer na stole (kieszeni jest więcej, można je nosić przy sobie, zajmują mniej miejsca niż stoły). SMS-y też okazały się zanadto gawędziarskie i gadatliwe, musiały więc ustąpić zwięzłemu szczebiotaniu, czyli tweetom. Tweety też nie są wieczne – ikonki z powodzeniem nadają się do tego, by przekazać światu, że jesteśmy szczęśliwi lub nie, żywi lub nie, zaszczepieni lub nie, zakażeni lub nie, zadłużeni lub nie, i tak dalej. Dalej? Żadne dalej: na pytanie o to, czy tłumaczymy listy czy litery odpowiemy zatem listownie.

„Listy”. Niech będzie. Teraz trzeba tylko znaleźć wydawcę. Skoro Mark Z. Danielewski znalazł go w Polsce dla swojego Domu z liści, a w USA – dla wielotomowej powieści The Familiar, to dla Johna Bartha, pisarza już chyba mało awangardowego z punktu widzenia dzisiejszych ekscentrycznych eksperymentów pisarskich, też powinno znaleźć się miejsce na stronach albo na ekranach, na półkach albo w chmurach.

Haarlem, Holandia, 31 maja 2021
Sławomir Magala          

N: Lady Amherst do Autora. Szósty etap jej
romansu. Starcie pod Scajaquadą

Motel Kissing Bridge
(nieopodal) Buffalo, New York
9 sierpnia 1969

Ach, Johnie,

nawet powieściopisarz Nabokov nie wymyślił dla swej Lolity tak pompatycznego katalogu moteli jak te, w których kładłam się ostatnio z Ambrożym, albo jak te, które zarezerwowałam na przyszłe noce – stara nimfa i jej młody rozpustnik! Nie mówiąc już o Scajaquadzie, o której wolałabym zapomnieć; czy uwierzysz, że natknęłam się (niekoniecznie w tej kolejności), na „Lorda Amhersta”, „Dwór kolonialny”, „Regencję”, „Arsenał Windsoru”, „Podróże Guliwera”, „Most Pocałunków” i „Alejkę pamięci”? A wszystkie (poza „Windsorem” w Toronto) położóne na stosunkowo krótkim odcinku między wodospadem Niagara a Buffalo – na początku przyszłego tygodnia dystans ten wydłużymy o Toronto i Stratford — więc może niektóre znasz. Oby Twe noce w nich były tak samo przyjemne, jak moje!

O ile w kręceniu nastąpiła bowiem przerwa (mamy je wznowić 15 sierpnia po drugiej stronie rzeki w Fort Erie), o tyle dramat bolesnego romansu Germaine Pitt z Ambrożym Menschem zbliża się najwyraźniej do punktu kulminacyjnego. Łatwiej mi się tym rozkoszować, niż to opisać, aczkolwiek niewątpliwie łatwiej mnie stan ów opisywać, niż komukolwiek rozkoszować się nim poza nami. Przypominasz sobie zapewne, że jesteśmy już na szóstym etapie naszego związku, a zaczął się on według mnie gdzieś między pełnią księżyca w zeszły poniedziałek a sobotnim starciem pod Scajaquadą. Zastanawiałam się, jacy też będziemy, jeśli faktycznie znów dojdziemy do siebie – no cóż, radzimy sobie doskonale i to nie tylko w porównaniu z szaleństwem ostatnich kilku miesięcy. Pierwszy tydzień sierpnia przypominał mi nawet pod paroma względami nasz dziewiczy miesiąc, marzec, wyjąwszy okoliczność, że A. swoim zachowaniem bardziej przypomina teraz dżentelmena, a mniej – podstarzałego nastolatka.

Ostatni mój list pozostawił znękanych kochanków w wigilię bitwy pod Conjockety, albo nad potokiem Scajaquada, 2 sierpnia 1814 roku. (Mówiąc ściślej, skończyłam na pewnym niesmacznym przypuszczeniu – ale mniejsza z tym! Wciąż uważam, że owego piątkowego wieczoru 1 sierpnia zostałam znienacka usidlona i co najmniej seksualnie nadużyta przez „André Castine’a”. Rozumiemy cudzysłowy – my, którzy nigdy, nigdy nie zrozumiemy tego zajścia! Jeżeli nie brzmię tu jak kobieta, która przed tygodniem została mniej lub bardziej napadnięta cieleśnie i całkowicie sponiewierana duchowo, to tylko dlatego, że wiek i doświadczenie najwyraźniej nauczyły mnie, jak godzić się na coś nie do przyjęcia, i że – oprócz powyższego urazu – siedem ostatnich dni było istnym balsamem dla mojej obolałej psychiki. Nie wspomnę już o tym różanym ogrodzie!).

Niewiele wiadomo o szczegółach i wyniku potyczki z 1814 roku – był to napad, a nie bitwa, w przerwie między ważniejszymi starciami pod Chippewa, Lundy’s Lane i Fort Erie. Niektóre brytyjskie i kanadyjskie oddziały przeprawiły się z wybrzeża Ontario, by zaatakować obozy wojsk Stanów Zjednoczonych nad potokiem Scajaquada, które służyły jako bazy wypadowe i zaopatrzeniowe dla ofensyw przeciwko Kanadzie. Zarówno atakujący, jak i obrońcy ponieśli straty: zniszczono niektóre zapasy Jankesów; napastnicy wycofali się zgodnie z planem.

Nasza „rekonstrukcja” w zeszłą sobotę wieczorem była równie niejasna i nierozstrzygnięta, ale – śmiem twierdzić – bardziej złożona. Opierając się tylko na powyższych wzmiankach historycznych, Ambroży i Reg Prinz wysmażyli scenariusz, który niczym freudowskie „marzenie senne” miał jednocześnie wtórować echem tak odmiennym wydarzeniom, jak drobna potyczka wojenna, wypadek ze stojakiem na mikrofony z Long Wharf w Cambridge z dziewiętnastego lipca, trwające działania wojenne między Autorem i Reżyserem, no i ta dziwna wszechobecna sprawa, którą nazywają Porą Godową albo Lotem Godowym – wnoszę, że chodzi, przynajmniej częściowo, o skomplikowane relacje seksualne Prinza/Bei/Ambrożego/Germaine, a nad nami wszystkimi unosi się ten napalony maniak J. Bray.

Do tego (mam na myśli ową pajęczynę seksualną) doszła jeszcze nowa nitka. Wbrew temu, co zdradził mi bezimienny informator w bezimiennym miejscu, w noc, której nie wymienię, wygląda na to, że młoda Meropa Bernstein nie jest związana z „Monsieur Casteene”, przynajmniej nie na tyle, by porzuciła myśl o zbliżeniu się do Rega Prinza pod hasłami krzewienia Rewolucji w Liczących się Mediach. Nasz Reżyser jak zwykle ani nie zniechęcał, ani nie zachęcał, lecz natychmiast włączył ten wątek do fabuły. Możesz sobie wyobrazić, że Bea Golden nie była zachwycona – nie trzeba geniusza, by się domyślić, że jest nie tylko zazdrosna o nową rywalkę (własną eks-pasierbicę!), ale i przestraszona, jako że Ambroży najwyraźniej „uganiał się” za nią wyłącznie według scenariusza od czasu interludium na „Baratarii”, którego Prinz chyba jeszcze jej całkiem nie wybaczył (mimo że to on je wyreżyserował). Wynika z tego, że obecnie chętnie zawrze sojusz z Reżyserem przeciw Autorowi w naszym starciu pod Scajaquadą, prawda? Za jednym zamachem wkradnie się ponownie w łaski Prinza, weźmie górę nad rywalką i obroni się przed jedynym obecnym prześladowcą na serio, tym lubieżnym wariatem z Lily Dale.

Rozumiesz wszystko? Według projektu naszego Autora powtórka miała przebiegać następująco: Park Narodowy Delaware posłużyłby zarówno jako miejsce bitwy (którym był w istocie), jak i park miejski w Cambridge, którym zdecydowanie nie jest. Pawilon parkowy – jako kwatera dowództwa amerykańskiego oraz jako Oryginalny Pływający Teatr II. Bea, w czerwono-biało-niebieskiej szacie, przedstawiałaby, powiedzmy, Kolumbię przed pawilonem, udzielającą Reżyserowi wywiadu w stylu wczesnych kronik filmowych na temat postawy Amerykanów w wojnie 1812 roku. Ja sama miałam zadebiutować w filmie (nie liczymy podstępnego i/lub nielegalnego materiału nakręconego przez Prinza) jako Brytania, z którą jednocześnie przeprowadzano by wywiad na ten sam temat, gdy na wynajętej łodzi przeprawia się przez potok Scajaquada tuż przed starciem. Wywiad miał oczywiście przeprowadzać Autor, który starannie spisywałby moje okrągłe zdania gęsim piórem, by je opublikować w londyńskiej prasie. Na pokładzie helikoptera zjawia się (gdy wchodzimy z A. do pawilonu) Medium Przyszłości – w postaci J. B. Braya jako dziennikarza stacji telewizyjnej! – który ucieka z dwiema osobami chętnymi, by udzielić wywiadów, a rozegranie starcia pod Scajaquadą pozostawia nie Brytanii i Stanom Zjednoczonym, lecz Autorowi i Reżyserowi. Broń i wynik ad libitum, nie licząc konieczności uwzględnienia słynnego epizodu ze stojakiem do mikrofonu.

Tyle, jeśli chodzi o scenariusz. Sprzeciwiłam się Ambrożemu, mówiąc, że ani Bea, ani ja nie jesteśmy specjalnie chętne do latania helikopterem z Jerome’em Brayem na pokładzie. Odparł, że jego zdaniem Bea uczyni wszystko, o co ją w tej chwili Reżyser poprosi, a co do mnie, to kazał mi podążać za własnym instynktem, jak tylko włączą kamery (taki był Zamysł). A Merry Bernstein? Ambroży nie był pewien, ale zdawało mu się, że ma się pojawić na początku epizodu jako wcielenie jego córeczki przypominające dziecię-kwiat (nie udało im się kupić w Buffalo koszulki z napisem: „Maryland, raj krabów”, ale znaleźli inną, z napisem: „Buffalo, raj kochanków”) oraz zakończyć go rewolucyjnym przemówieniem, wygłoszonym w stylu Godarda prosto do kamery, gdy helikopter odlatuje, a Przestarzałe Media mozolą się same.

Czy ostrzeżono ją jednak, Meropę B., że jej prześladowca Bray też weźmie w tym udział? Cóż, Ambroży miał nadzieję, że tak, ale to już należało do Prinza, to za nim latała. On sam zbyt był zajęty domyślaniem się, co Reżyser trzyma w zanadrzu na atak ad-lib, by się zajmować takimi uprzejmościami – nie chciał znów oberwać. Jeżeli o mnie idzie, to miałam się trzymać z daleka, gdy wezmą się za łby z Prinzem: on sam miał kilka asów w rękawie, na wypadek gdyby sprawy przybrały zły obrót, i pod żadnym pozorem nie chciał narażać naszego ledwo-możliwego Wiesz Czego.

Zaczęliśmy wieczorem. Park jaśniał światłami, jupiterami, pełno w nim przenośnych prądnic i gapiów z Buffalo, których Prinz jak zwykle nie odpycha, lecz często filmuje. Ruch na autostradzie Scajaquada wnosi swój wkład do ścieżki dźwiękowej i efektów świetlnych. Gdzieś nad głowami hałasuje helikopter. Nie udaje mi się niestety wysłuchać wynurzeń Bei Golden o celach polityki amerykańskiej podczas drugiej wojny o niepodległość, jesteśmy z A. zajęci w naszej łodzi po drugiej stronie stawu. Sama też nie mam szans, żeby się wymądrzać (zastanawiałam się nad tą sprawą i doszłam do wniosku, że zmęczenie było decydującą cechą polityki brytyjskiej w trakcie rokowań w Gandawie, a podobny los może spotkać tych waszych Amerykanów w Wietnamie – mieliśmy większą ochotę na cofkę niż na to, na czym, jak zapewnialiśmy, nam zależało). Scenariusz wymagał, by nasza przeprawa przez jezioro w Parku Delaware była nakręcona w migotliwym stylu niemych filmów, nasz dialog miał się zaś ukazać w formie napisów – lecz nikogo przy nas nie było.

Nasze peruki, obcisłe stroje i krynoliny, gęsie pióra i brytyjskie flagi rozśmieszają gapiów, dopóki Ambroży nie mruczy pod nosem, że Prinz znów jest górą, i nie wyprowadza nas z ciemności ku oświetlonemu pawilonowi, gdzie wylądował już helikopter stacji telewizyjnej. Mieszkańcy Buffalo rzucają się do innych łodzi i płyną naszym śladem. Prinzowi przepada dobre ujęcie – stanowimy już niezłą flotyllę gotową do inwazji! Niemrawo wymachuję swoją brytyjską flagą, kusi mnie wręcz, by zaintonować Panuj, Brytanio, panuj nad falami mimo głośników w pawilonie, skąd dochodzą ciche tony Kolumbii, perły oceanu. Ambroży wtóruje mi, całkiem nieźle mu idzie – wzruszam się.

Na „nigdy nie będziemy niewolnikami” (co ładnie pasuje do słów „wol-niii i dzieee-lni”, które dobiegają z głośników) docieramy do przystani i natychmiast zalewa nas światło – jeszcze jeden punkt dla R.P., który nadzorował nasze postępy i teraz kręci cenne ujęcie zaskoczonych autorów zaskoczenia. W kombinezonie i czapeczce obróconej daszkiem do tyłu, dzierżąc w ręku jakiś relikt z muzeum Kodaka, uśmiecha się zza wysięgnika kamery. Obok skrzywiona Bea, która w swej draperii o barwach narodowych bardziej przypomina hipiskę z Chenango Street niż Wolność. Między nami widać Meropę Bernstein z wyrazem zaskoczenia na twarzy, obowiązkowe błękitne dżinsy najwyraźniej zarzuciła na rzecz skórzanych miodowych spodni i wspomnianej już koszulki z napisem, w utapirowanych włosach ma diadem (dlaczego?), a do tego skrzydła, John – doczepiła sobie te same Dzwoneczkowe wyrostki, które uprzednio zdobiły ramiona Bei, nim wypadła z łask. Z pewnością dlatego Bea marszczy brew. Skrzydła!

Wychodzimy na ląd, niektórzy z nas czują się dosyć głupio. Muzyka ustaje. Ćmy entuzjastycznie popełniają samobójstwo w siatkach jupiterów. Autor mruży oczy, osłania je, wzrokiem szuka w stojaków na kamery i mikrofony. Prinz zwraca się do Bei i pyta zdumiewająco wyraźnym, mocnym i ironicznym głosem: „Co sądzisz o aferze senatora Randolpha?”. Nie tylko Kolumbia, ale i my jesteśmy zarówno zaskoczeni pytaniem, jak i jego formą. Nadstawiam uszu, oczekując na odpowiedź; prędko wymyślam sobie własną opinię o antyfederalistycznej partii rozłamowej niezależnego Wirgińczyka, decyduję się go poprzeć, jako że nie ukrywa on swojej anglofilii… ale znów nie udaje mi się znaleźć w centrum uwagi.

Merry Bernstein przyćmiewa nas wszystkich okrzykiem szczerego strachu. Jupitery kierują się na nią – i kamery też: ubrana jak ofiara King Konga (ale ten diadem, te skrzydła!), spogląda z przystani w ciemność z wyrazem twarzy, który zdradza przerażenie i niedowierzanie. Znów krzyczy… Mniejszy punktowiec idzie za jej wzrokiem i snopem światła przeczesuje balkon pawilonu, ukazując rusztowania, dźwiękowców, machających gapiów, dopóki nie natrafia na Jerome’a Bonapartego Braya. Stoi on za poręczą balkonu, utrzymuje równowagę nie wiadomo jak; nie ma skrzydeł, ale jego słynna peleryna jest rozpostarta niczym skóra latającej wiewiórki między rozcapierzonymi rękoma i nogami. Uśmiecha się, hm, głupkowato. Wykrzykuje jakieś imię (nie „Merry”, brzmi to jak „Morgana”); łapie się za krocze; skacze w pustkę; i trzepotliwym, dziwnie spowolnionym lotem (Prinz musiał go jakoś podwiesić) spada na biednego Dzwoneczka.

Dosłownie – na nią. Merry pada na wznak. Skrzydła pękają z trzaskiem, peleryna Braya całkowicie okrywa ich oboje i wygląda, jakby albo się pod nią zmagali, albo – podrygiwali jak pod kocem. Dziewczyna piszczy i piszczy.

Prinz i Bea znajdują się najbliżej, ale stoją na wózkach. Ambroży i ja mamy najbliżej, pędzimy, by odciągnąć Braya. Wbrew naszym obawom nie jest to zbyt trudne – jest bardzo lekki, albo też wciąż jeszcze unosi się częściowo na kablu, którego nie dostrzegam.

Podnosimy go sapiącego, mruczącego, mlaskającego, śliniącego się: nie ma znaków Drakuli na gardle Meropy, ale spodnie w okolicy jej bioder są poplamione czymś, co przypomina smar samochodowy. Gramoli się, pojękując niczym na wpół zgnieciony motyl. Choć Bray jest lekki, trudno go chwycić, może ze względu na śliski materiał peleryny. Jedwabiście wysuwa się z moich rąk. Ambroży jeszcze trzyma go dość mocno, ale gdy ja próbuję chwycić jeszcze raz, dostrzegam Beę Golden, która zbliża się złowieszczo na wózku kamery, jakby chciała powtórzyć numer ze stojakiem na mikrofony!

Zatrzymuję ją. W roku 1814 Kolumbia może i była już nową Perłą Oceanu, ale Brytania wciąż jeszcze mu szefowała. Rzuciłyśmy się na siebie na tym wózku, potem na samym molo, niczym para przekupek, przy czym ona traciła oddech na obraźliwe i nieprzyzwoite wyzwiska, a ja załatwiałam porachunki nie tylko za czwartego lipca, ale i za to wszystko, co z jej powodu wycierpiałam od Ambrożego w ostatnich tygodniach. Nieuczciwe, to jasne; paradoksalne – też prawda (skoro właśnie o Ambrożego walczyłam!), a mimo to poczułam wspaniałą przyjemność. Łapie mnie za włosy – ha ha, toż to peruka Brytanii! Ona za to ma solidny kok upięty z najprawdziwszych włosów, za które skutecznie chwytam. Moje krynoliny i fiszbinowe gorsety to elegancka zbroja przeciw jej paznokciom – jeśli nawet zedrze jedną halkę, pod spodem jest następna. Bea jest za to owinięta tylko w jedną szatę i chociaż pod koniec starcia ta wciąż powiewa (bardziej nawet niż na wstępie, jako że połowę z niej zdarłam), to niewątpliwie potrzeba nowej Mary Pickersgill, by przyszyć gwiazdy do pasków.

Wszystko to naturalnie przed kamerami i przy radosnych wiwatach gapiów. Nie tylko na cześć Flagi Amerykańskiej – w tłumie musi być paru Kanadyjczyków – choć przyznaję, że brawa, które rozległy się po najbardziej efektownym z moich ciosów mogły równie dobrze dotyczyć cycków B.G., co wyczynu, który je obnażył. Mój Autor śpieszy mi z „odsieczą”, i to właśnie wtedy, gdy jestem w doskonałej pozycji, by zedrzeć resztę barw z Kolumbii. „Gówno!”, krzyczę, gdy mnie upomina, że w moim stanie nie powinnam się nadwerężać – ale jak koniec, to koniec. Wychodzimy poza krąg światła, ja ze wzrokiem wciąż utkwionym w przegrupowującą się Kolumbię. Tymczasem Merry B. wpadła w najprawdziwszą histerię i uciekła w ramiona Reżysera – a przynajmniej na pomost z kamerą, gdzie on powściągliwie ją pociesza, a ona miota przekleństwa i czyści spodnie. Bray jakoś dostał się z powrotem na balkon i piskliwym głosem miota przekleństwa pod adresem nas wszystkich, zwłaszcza Ambrożego, który – jak złowieszczo odgraża się Bray – jeszcze za to zapłaci. Tłum odprowadza go oklaskami do czekającego helikoptera, a ten rączo wznosi się w powietrze – do Lily Dale? (Od tego czasu już go nie widzieliśmy).

Obolała Bea dopiero teraz dostrzega, co dzieje się na pomoście z kamerą, i okręciwszy sobie donice podartą flagą amerykańską, zabiera się do pochwycenia biednego Dzwoneczka w swoje szpony. Ta ostatnia oczyściła już spodnie, zawrzała gniewem i ku mojemu zadowoleniu obrzuca ją tymi samymi wyzwiskami, jakie wcześniej spadły na mnie: skurwiałe stare pudło, et cetera. Reżyser ledwo je rozdziela. Brytania i zmęczona Literatura oddalają się ramię w ramię, dość zadowolone z siebie i niezbyt poszkodowane, a także niesłychanie rozbawione. W tej rekonstrukcji czerwone kubraki może i nie wygrały potyczki pod Scajaquadą, ale Braciszek Jonatan z pewnością wyszedł z niej w nieco gorszym stanie.

Ponieważ miałam doświadczenie w tego rodzaju sytuacjach, odczuwałam pewną sympatię wobec Bei – o czym już wspominałam – zwłaszcza w dniu następnym, kiedy to doszły nas słuchy, że kręcenie rozpocznie się dopiero w przyszły piątek w Fort Erie. Nasz Reżyser najwyraźniej wycofał się z Dzwoneczkiem do Nowego Jorku, a pani Golden, wielce rozgoryczona, na Farmę Rehabilitacyjną, ale nie wiemy, czy piętnastego sierpnia dołączy do ekipy, czy też nie.

Ja martwię się zaś o J. Braya, którego patologiczne zagrywki traktuję poważnie – histeria Merry Bernstein jest, moim zdaniem, całkiem na miejscu – ale Ambroży wzrusza tylko ramionami i z rozbawieniem zastanawia się, jaka będzie reakcja Braya po powrocie do Lily Dale, kiedy już odkryje, że i Marsha (jak wynika z tego, co mówi Joe Morgan) go porzuciła. Po wyjeździe Prinza wszystkim wypłacono jakieś gaże; z niewiadomych przyczyn Ambrożemu przypadło bardzo hojne honorarium (nawet to wydawało mi się złą wróżbą). Zdecydowaliśmy się na krótkie wakacje do piętnastego, na granicy koło Niagary, i tak oto znaleźliśmy się w motelu „Most Pocałunków”, wśród niewysokich pagórków, w typowo narciarskim kurorcie, który pustoszeje w sierpniu – idealny dla kochanków.

Tyle kroniki (dobrzy ludzie z Buffalo zachodzą w głowę nad Sensem Tego Wszystkiego, tak jak ja, ale oni przynajmniej uznali, że rzecz jest równie rozrywkowa jak pop-art w galerii Albright-Knox). Teraz nowiny. Jak chyba wiesz, moja miesiączka spóźnia się już niemal dwa tygodnie. Jestem pewna, zupełnie pewna, że to w moim wieku nic nie znaczy. Mam pięćdziesiąt lat, John, pięćdziesiąt, pięćdziesiąt! Nie, nie śmiem żywić nadziei…

A muszę przyznać, że teraz uznałabym to za nadzieję, nie za obietnicę goryczy. Nie kochaliśmy się z Ambrożym od poranka zeszłej soboty aż do dziś. Ale ubiegły tydzień był przeciwieństwem miłosnego postu – przypominał raczej nasz cnotliwy maj, a jeszcze bardziej pierwsze zaloty. Zgadzamy się, że szanse są nikłe, ale on jest chodzącą łagodnością i – zwłaszcza od czasu bitwy pod Conjockety – pozostaje pełen Ad-mi-ra-cji dla mojego ówczesnego zachowania. Admiracji, jak się zdaje, dla mojej przeszłości i charakteru w ogóle, a ja jestem na tyle próżna albo na tyle skrzywdzona przez upokarzające przeżycia minionego sezonu, że znajduję ukojenie w jego zachowaniu i odczuwam je jako terapeutyczne. Bez przerwy dziękuje mi za to, że zniosłam i zaspokoiłam jego natarczywe żądze w moim biurze i gdzie indziej, jego wybuchowość i sentymentalizm, jego późniejszą programową abstynencję i jeszcze bardziej programowe zapładnianie, jego zachcianki – odzieżowe i inne, obraźliwe zachowanie na uroczystości zakończenia roku akademickiego w Marshyhope, jego skoki w bok i inne nieprzyjemności. Ładny katalog! Oświadcza, że wszystko to stanowiło oczyszczanie przez powtarzanie (tej odmiany katharsis Arystoteles nic wymienia) różnorakich niedojrzałości i historycznych kaców, które od dawna wisiały nad nim niczym klątwa. Oświadcza, że moja miłość i wytrwałość zdjęły zeń zaklęcie i uwolniły go, toteż obecnie jest w stanie kochać mnie prawdziwie i jak należy za to, kim jestem, byłam, będę – bez względu na to, jak się sprawy mają z moim łonem, aczkolwiek nic by lepiej nic ukoronowało jego Ad-mi-ra-cji niż Ge-ne-ra-cja. Jednym z powodów, dla których tu jesteśmy (tj. dla których wybieramy się do Toronto i do Stratford i, jeśli nam się uda, do Castines Hundred), jest zwiedzenie paru intymnych zakątków mojej biografii osobistej. Kiedy tylko skończymy kręcenie i mój stan się wyjaśni, prędzej czy później – i kiedy jego matka skończy umierać, a bratu postawią konkretną diagnozę – ma nadzieję odwiedzić ze mną Coppet, Capri, Londyn, Lugano, Paryż, Genewę, czyli miejsca, w których mnie przeleciano.

Mówię mu, że raczej nie podzielam jego upodobania do rekonstrukcji. Dlaczego nie Tobago, Maui, Tahiti – krajobrazy nietknięte, może nie przez Historię, ale przynajmniej przez parę naszych historyjek?

Jak sobie tylko życzę. Ale chyba nie będę miała nic przeciwko dobrej kolacji w Toronto ani wieczornemu przedstawieniu w teatrze nad wodospadem?

Jasne, że nie! I jasne, że nie miałam nic przeciwko tygodniowi czułych numerków w zachodniej części stanu Nowy Jork, którą przemierzamy naszym malutkim samochodem, od pięknego pasa winorośli w dół ku Twoim stronom (omijając jednak szerokim lukiem Lily Dale i nie zawracając sobie głowy zawracaniem komukolwiek głowy w Chautauqua), do miejsca, gdzie komandor Perry dokonał swoich wiekopomnych czynów pod Presque Isle, aż po łowiska Indian Tuscarora i wodospad Niagara.

To ostatnie to rewizyta u nas samych, że tak powiem, i to o wiele przyjemniejsza niż poprzednia. Jak zapewne wiesz, amerykański kurek został w pełni odkręcony i choć jeszcze nie dorównuje kanadyjskiemu, przynajmniej zainspirował mego kochanka i ukochanego (słodko jest móc używać obu tych określeń bez ironii, John – nareszcie!), który puścił na wodę – w butelce po szampanie Moët et Chandon – coś, co uznał za ostatnią odpowiedź na słynną wiadomość od Szczerze Oddanej(ego), nadesłaną na anonimowej kartce w 1940 roku. Gest ten (nie czytałam listu, ale z przyjemnością wysłuchałam jego komentarza o pozbyciu się kolejnego nawyku) najwyraźniej odkręcił i jego własny kurek: z zapałem kochamy się właśnie – ze wzajemnością, jak sądzę – w „Moście Pocałunków”.

Oto, moim zdaniem, właściwe słowo. Był to tydzień nie tyle uniżonych i wylewnych przeprosin, obietnic, komplementów, co łatwej wzajemności: dwoje doświadczonych dorosłych odnawiało (wiesz, co mam na myśli) wzajemną miłość, która rozkołysała się i ruszyła, że tak powiem, z kopyta.

Podoba mi się to! I gdyby trwała (modlę się o to), a to trwanie sprawiło (co prawdopodobne), że niniejsze cotygodniowe komunikaty staną się dla mnie równie zbędne jak butelkowane listy dla Ambrożego – no cóż, znajdziemy się u kresu naszej historii, Ty i ja, i to by było na tyle.

Ale jeszcze do tego nie doszliśmy. Siedem dni to nie kwartał. Jeszcze nie skończyłeś z (Ambrożynową)

Germaine

PS Przeczytawszy ten list, zauważyłam, że nie wiadomo dlaczego pominęłam – już miałam powiedzieć: pewien szczegół, ale nawet wówczas wydawał mi się kluczowym elementem i punktem kulminacyjnym potyczki z ubiegłej soboty, a być może i całego romansu z Panem Ambrożym Menschem. Po bitwie, kiedy wróciliśmy na wynajętej łódce, on i ja, z powrotem do „Kanady”, nasz bohater wciągnął wiosła na środku stawu i pocałował mnie. A konkretnie, kiedy tak zatrzymaliśmy się, smagani wiatrem pod gwiazdami (wczesnopopołudniowe deszcze przyniosły wyraźne ochłodzenie), poprosił mnie, żebym spojrzała mu prosto w oczy, ujął moją twarz w dłonie, oświadczył, że mnie kocha, i pocałował w usta. To wszystko. Romantyczne, co? Już słyszę, jak pytacie. Faktycznie, no i co z tego? Ale jako Brytania oświadczam, że wzruszyłam się po jajniki tą otwartooką oskulacją, która łagodziła wszystkie dotychczasowe nieporozumienia, po raz pierwszy naprawdę nas ze sobą połączyła, przypieczętowała jakiś pakt, zapoczątkowała ten szósty, błogi Etap.

PPS: Oksymoron! Nadchodzą obecnie szokujące wieści (z telewizji w „Moście Pocałunków”) o „rytualnym” mordzie na Sharon Tate i jej towarzystwie w willi Romana Polańskiego. Myślę o naszym narwanym Reżyserze, o moim kochanym Autorze, o ostatnich słowach tego wariata Braya rzuconych z poręczy balkonu… Niechaj Zeus ma nas w swojej opiece!

[…]

V: Lady Amherst do Autora. Rozterki w Zamku Menschów

23 sierpnia 1969

Drogi J.,

Vanitas vanitatum, itd. Nasza „wzajemność” dzięki Bogu trwa. Idyllę znad Niagary już zmyła w siną dal powódź wypadków na froncie domowym, na który wróciliśmy. Kiedy huragan „Camille” siekł deszczem południowe stany (które dodatkowo nawodnił jeszcze huragan „Debbie”), naszą troskę o Beę Golden i Marshę Blank, Jerome’a Braya i Rega Prinza, najpierw podtopił los matki Ambrożego, a potem – los jego brata.

Piszę te słowa w poczekalni Szpitala Miejskiego Dorchester, która ostatnio jest naszym domem, gdy jesteśmy poza domem. Cała nasza czwórka (są z nami Magda i Angie) oczekuje na ostateczne wyniki badań laboratoryjnych i diagnozę Petera. Przyjęto go tutaj w środę. Z jednej strony żałujemy, żeśmy nie mogli go umieścić w Szpitalu Klinicznym Johnsa Hopkinsa, ale z drugiej strony czujemy ulgę, że jest – wreszcie i przynajmniej – w szpitalu. Wiadomości, na jakie oczekujemy, nie mogą być dobre. Możemy tylko mieć nadzieję, że nie będą najgorsze. Fakt, że Peter w ogóle tu trafił, oznacza, jak się domyślasz, że…

Z żalu rwie mi się wątek. Przylecieliśmy z powrotem w ubiegłą sobotę i pojechaliśmy prosto do Menschhausu, gdzie nas poinformowano, że Menschowa mère leży nieprzytomna tuż obok w szpitalu, i gdzie zastaliśmy Petera unieruchomionego w fotelu, z takim bólem w obu nogach, że nie mógł wstać (zawsze odmawiał środków silniejszych niż aspiryna). Angela była tak przestraszona, że dopiero totem rodzinny i ukojenie z dzieciństwa – słynna pisanka z Oberammergau – powstrzymały ją od wyskoczenia przez okno Latarni; a Magda smutna, smutna, smutna.

Najpierw mnie objęła, w oczach miała pytanie (Nie, dalej brak miesiączki. Owszem, są inne oznaki). Zapłakana i zasmucona, zrobiła nam herbaty i opowiedziała o rodzinnych kryzysach – dzień wcześniej Andrea straciła przytomność i zapewne jej nie odzyska. Spodziewają się jej śmierci lada godzina. Jako że Zamek Menschów znajduje się po drugiej stronie ulicy, pielęgniarki zgodziły się powiadomić ją natychmiast, gdyby zaczęła się agonia. Stan Petera, i tak już kiepski, pogarszał się w alarmującym tempie: najpierw lekko utykał na lewą nogę, potem utykał mocniej i odczuwał bóle w biodrach i kolanach, a potem stracił władzę w obu nogach – wszystko to w ciągu jednego miesiąca. Sam Peter dobrodusznie stękał, że ma „arturetyzm”, a jego nieogolona twarz tężała z bólu. Ale czy zwykły artretyzm czyniłby tak szybkie postępy, i to u mężczyzny, który nie skończył jeszcze czterdziestu pięciu lat? Cierpiał też na bóle kręgosłupa, tępy ból głowy, a nawet (jak się wydawało Magdzie, smutnej i zapłakanej) na przytępienie słuchu. Mimo to trzymał się swojego postanowienia, by „poczekać na Mamę”.

W dzień św. Heleny (zeszły poniedziałek, 18 sierpnia), gdy huragan „Camille” szalał nad Missisipi, zmarła Andrea King Mensch. Tak się złożyło, że byliśmy przy tym wszyscy z wyjątkiem Petera i Angeli: zawołano nas przed południem, gdy odzyskała przytomność i zdawała się wracać do życia. Andrea oczywiście wyglądała jak postać z obrazów Edwarda Muncha, śmiertelnie chora na raka, wycieńczona, pokurczona i trupio blada, niemal bez włosów, z odleżynami, wydzielała odór martwicy. Była cała w kroplówkach i rurkach z powietrzem (jedne wchodziły, a drugie wychodziły) – wyglądała jak biedny Jeffrey w 1965 roku, było mi jednocześnie niedobrze i pękało mi serce.

Faktycznie zaczęła się poruszać: trzeba ją było uspokoić, bo zachodziła obawa, że zerwie kroplówki, które i tak należało już dawno litościwie odłączyć. Kiedy zaczęła nieprzytomnie opowiadać o Napoleonie i „Kingach z Beverly” (rodzina jej przodków z sąsiedniego hrabstwa, ich nazwisko pożyczył sobie nasz przyjaciel jako nom de plume), Ambroży zauważył, że mamy właśnie, o ironio, dzień św. Heleny. Zamilkł, gdy matka – która chyba w ogóle nas nie poznała –  zaczęła już przytomniej rozprawiać o zmarłych szwagrach Karlu i Konradzie (imiona noszą po nich bliźnięta Magdy, z pisownią przystosowaną do angielszczyzny). Mówiła przede wszystkim o krótkim, szalonym napadzie zazdrości u jej śp. męża, Hektora, który podejrzewał ją o spłodzenie Ambrożego z Karlem, „choć widać od razu, że to Peter jest wykapanym Karlem”. Słuchaliśmy w napięciu: czyżby tajemnica łoża małżeńskiego miała wyjść na jaw na łożu śmierci, niczym w wiktoriańskiej powieści? Ale głos ją zawiódł. Ambroży ujął ją za rękę (Magda od początku trzymała za drugą) i zawołał do niej „Karl”. Matka uśmiechnęła się, zamknęła oczy i wypowiedziała ostatnie słowa: „Karl to dopiero był ogier”.

Jej ciało potrzebowało jeszcze trzech godzin, by dokończyć nieapetycznego dzieła umierania, czego już nie przerywała dalszym komentarzem. Tak więc – choć wszystkie poszlaki wskazują na rodzinne cudzołóstwo – ta drobna kwestia, jak i a fortiori kwestia ojcostwa Ambrożego, pozostają otwarte, być może na zawsze.

Pochowaliśmy ją w środę na rodzinnej działce, bogatej w sztukę funeralną Thomasa i Wilhelma Menschów. Peter przyjechał na pogrzeb na wózku inwalidzkim i razem z Ambrożym pokazywali mi dzieła czerpiące z głębokiego gotyku, które płodził ich dziadek, oraz barokowe fantazje wuja, którego nigdy nie poznali – te okazały się dosyć zaskakujące. Obejrzałam też pozbawiony rzeźb nagrobek rzeźbiarza, który jednoręki Hektor Mensch obsesyjnie i bezskutecznie starał się wykuć, by sprostać oczekiwaniom tamtego. (Myśląc wciąż o św. Helenie, Ambroży zauważył, że nagrobek Napoleona na wyspie nosi napis: „Tu spoczywa”, gdyż francuscy służący cesarza upierali się, by wykuć samo imię: „Napoleon”, angielscy strażnicy byli zaś równi nieugięci, obstając przy tym, by napis brzmiał: „Napoleon Bonaparte”). Ponieważ Menschowie przynajmniej od trzech pokoleń są sceptycznymi agnostykami, pogrzeb Andrei był nie dłuższy niż epitafium, a Peter, poddając się naszym wspólnym naleganiom, z cmentarza pojechał prosto do szpitala, jeszcze szybciej, niż jego matka przyjechała w odwrotnym kierunku.

I tam też pozostaje, wraz z nami czekając na wyniki „testów”. Tymczasem Ambroży, który nie na próżno ukończył Uniwersytet Johnsa Hopkinsa, wypracował swoją własną symptomatologię i w zaufaniu powiedział mi, że podejrzewa raka kości wynikłego z choroby Pageta. Ta ostatnia to chroniczna choroba układu kostnego o nieznanej etiologii, dotykająca może trzech procent osób powyżej czterdziestego roku życia. Jest często bezobjawowa i sprawia, że zdrowa kość ulega rozpuszczeniu, a zamiast niej wytwarzana jest słabsza, „pagetowska” tkanka kostna, co może prowadzić do kalectwa (pałąkowate nogi, powiększone kości policzkowe), utykania, patologicznych uszkodzeń obciążanych kości i różnych innych objawów, na które uskarżał się Peter. To tak jakby (ponure porównanie Ambrożego) złodzieje systematycznie wykradali dobry kamień z fundamentów budynku, a kradzież maskowali pośpieszną wylewką: po pewnym czasie budynek zacznie osiadać, pękać, a niekiedy może się nawet zawalić. Pośród komplikacji, do jakich prowadzi choroba Pageta (szczęściem tylko w nielicznych przypadkach), jest i rak kości.

Nic więcej na ten temat mój kochanek nie chciał powiedzieć, aczkolwiek zważywszy na skłonności rodzinne, jestem pewna, że to doskonały onkolog amator. Musimy zaczekać, orzekł, aż zmierzą poziom fosfatazy zasadowej w osoczu Petera i sczytają zdjęcia rentgenowskie, co ma nastąpić po południu albo wieczorem.

Czekaliśmy więc à trois (plus Angela) w dziwacznej i smutnej harmonii w Zamku Menschów, aby być jak najbliżej Petera, uspokajać Angelę i pomagać Magdzie – która wszakże i nas podtrzymuje na duchu. Jak mogłam kiedykolwiek odczuwać wobec tej kobiety wulgarne uczucie zazdrości? Jestem teraz pełna podziwu dla jej spokojnej siły, stoicyzmu pozbawionego bezduszności, a zarazem czuję się tak bezpiecznie w związku z Ambrożym, że chyba niewiele by mnie obeszło, gdyby…

Ale nie muszę chyba mówić, że zbieżność naszych trosk z etapami naszych Etapów, by tak rzec, doprowadziła do cnotliwego trzeciego tygodnia naszej „wzajemności”. Cała trójka trzyma się za ręce, wzajemnie się pocieszając, wpatrzona w camera obscura permanentnie nastawioną na miejscowy szpital, zawalone falochrony, rzekę pełną najróżniejszych łodzi rozrywkowych. Angie wiecznie z nami, wpatrzona w swoją pisankę. Nie byłabym zaskoczona, gdyby nasz Tydzień Abstynencji uległ przedłużeniu.

W dalszej perspektywie, jak się domyślam, czeka nas jakiś „mężowski” czwarty tydzień, i zapewne „tyrański” tydzień piąty, po którym nastąpić musi szczytowanie Szczytowania, a potem kto wie jakie dénouement. Nie miejsce to na tego rodzaju spekulacje albo na myśl, że już za tydzień będzie następna pełnia (Księżyc Jesiotra!), że księżyc zacznie chudnąć, a ja albo dostanę jednak mimo wszystko miesiączkę, albo się dowiem, że wbrew wszystkiemu i bez względu na to, co się stanie, jestem w ciąży, ciąży, ciąży.

A poza naszą Latarnią, poza niewinnym trzymaniem się za ręce? No cóż, domyślamy się, że reżyser i ekipa kręcąca Kadry (!) nie czekali, aż skończy się nasze grobowe interludium. Niedługo po nas wrócili do Marylandu i kręcą się po „Baratarii” oraz Waszyngtonie, przygotowując scenografię i wybierając lokalizacje dla najważniejszych scen filmu: Spalenia Waszyngtonu i Bombardowania Baltimore. Jutro mija sto pięćdziesiąta piąta rocznica pierwszego z tych wydarzeń – a ponieważ ekipa jakoś wchłonęła i przetrawiła upodobanie Jakuba Hornera do rocznic, spodziewamy się, że kręcenie zacznie się jutro. W roli głównej Merry Bernstein, jak nam się zdaje (w roli Dolley Madison?), ale spór między Autorem a Reżyserem nie będzie już raczej podejmowany na nowo, chyba że obsadzono kogoś nowego w roli Autora. Coś nam się zdaje, że Bruce i jego towarzysz (Brice? Mam na myśli Audio i Video, no wiesz: T-Duma i T-Dee) są obecnie p.o. scenarzystami, regentami Regenta.

Nasza ciekawość spraw związanych z filmem ze zrozumiałych względów znacznie zmalała. Ambroży nadal figuruje na liście płac ekipy filmowej (dzięki Bogu), ale niczego się odeń nie wymaga poza jutrzejszą obecnością na planie, jeśli okoliczności na to pozwolą. Jeszcze dziś wieczór dowiemy się, czy kręcimy na wyspie Bloodsworth, czy w Bladensburgu. Jutro się zastanowimy, czy jechać. Może zabierzemy ze sobą Magdę i Angie, żeby się trochę przewietrzyły, jeśli wiadomości, na które czekamy, nie sprawią, że myśl o przewietrzeniu się wywietrzeje nam z głów.

Poza tym Ambroży, częściowo dla przewietrzenia własnej psychiki, gorączkowo pogrążył się właśnie w nowym przedsięwzięciu, kiedy tylko wylądowaliśmy z powrotem w Latarni. (Gdzież się podziewa ta gładka proza o Perseuszu? Na wieki obrócona w kamień przez Meduzę – a szkoda, bo wierzyłam, że uwiecznił nas w tym utworze, siebie i mnie, wyniósł jak trzeba pod gwiaździste niebo sztuki. Co więcej, jestem już przekonana, że przedstawił nas prawdziwie). Coś, co z początku było tylko żartem, i to nie najlepszym, stało się może nie tyle obsesją, ile najpoważniejszym literackim przedsięwzięciem Ambrożego. Nie zdziwiłabym się (więc i Ty się nie zdziw), gdyby zażądał do swych celów kopii niniejszych cotygodniowych listów (według moich obliczeń to już dwudziesta druga sobota z rzędu!).

Miesiąc temu na samą myśl o tym, że mógłby te listy czytać, poczułabym oburzenie – nie mówiąc już o wykorzystaniu ich… Teraz… wydaje mi się, że nic a nic mi to nie przeszkadza. W końcu listy te opowiadają całkiem piękną historyjkę, prawda? Może brak tu napięcia i dramatyzmu, ale przynajmniej doprowadzam główne postaci do grobowo spokojnego błogostanu, jaki obecnie przeżywamy.

Tak, chyba pozwalam – Tobie, któryś nigdy, poza pierwszym razem, nie raczył mi odpowiedzieć – na udostępnienie tych listów Ambrożemu, gdyby faktycznie zwrócił się do Ciebie z taką prośbą. Oczywiście, jeśli otrzymałeś listy od drugiego do dwudziestego drugiego (niniejszym kończę mój sześciomiesięczny okres abnegacji) i jeśli przypadkiem ich nie wyrzuciłeś, tych listów od

Germaine

PS (7.00 wieczorem) Znamy wyniki badań laboratoryjnych i prześwietleń. Najgorsze amatorskie przewidywania A. potwierdziły się co do najokropniejszego szczegółu. Choroba Pageta, na tyle zaawansowana, że objęła kości miednicy, kości udowe, dolne partie kręgosłupa oraz kość skroniową. Przerażajaco wysoki poziom fosfatazy. Mocne rentgenowskie dowody wieloośrodkowego kostniakomięsaka: zmiany w prawej dystalnej kości udowej i lewej kości piszczelowej, przerzuty do co najmniej jednego płuca. Lekarz nie chciał się wypowiadać na temat rokowań, ale Ambroży tego nie potrzebował. Rokowania są naprawdę złe, nawet przy intensywnym naświetlaniu i wyjątkowo inwazyjnej operacji usunięcia komórek rakowych, tzn. przy licznych amputacjach. Najprawdopodobniej czeka go kilka koszmarnych miesięcy.

O biedny Peter! Biedna Magda! Biedna ludzkość przeżarta rakiem!

Extract from LETTERS by John Barth. Copyright © John Barth, used by permission of The Wylie Agency (UK) Limited.



John Simmons Barth (ur. 1930) – amerykański powieściopisarz, który zadebiutował Pływającą operą (1957) i Końcem drogi (1958), powieściami realistycznymi o egzystencjalistycznych rozterkach. Jego pozycję ugruntowały dwa utwory: ironiczna powieść historyczna Bakunowy faktor (1960) oraz Giles Goat-Boy (1966), czyli dzieje zbawiciela zachodniego kampusu łączącego w sobie rysy wszystkich superbohaterów mitologii i religii świata, którego matką była sztuczna inteligencja, bo urodził go superkomputer. Krytycy cytowali jego esej Literatura wyczerpania (1967) o epoce skrajności teologicznych i technologicznych. W 1973 rotrzymał National Book Award w kategorii Powieść (po nim laureatami zostali Pynchon i Singer, poprzedziła go Flannery O’Connor). Wymieniano go również wśród kandydatów do literackiej Nagrody Nobla. W 1979 opublikował Listy. Następną powieść, Sabbatical, z 1982 roku, uznano za wydumaną, solipsystyczną (dziś powiedziano by: autystyczną) i w złym guście. Barth zareagował esejem Literature of Replenishment (1984), twierdząc, że wyczerpały się nie tyle literatura czy język, ile pewna estetyka elitarnego modernizmu (ery Pounda i Joyce’a), a pisarze postmodernistyczni próbują sobie z tym poradzić. On sam radził sobie, pisząc powieści, opowiadania, nowele i eseje. W ostatnich esejach wyżej stawia Italo Calvino i Gabriela Garcię Marqueza niż autorów literatury eksperymentalnej. Wykładał na uniwersytecie stanowym Pennsylvanii w Filadelfii, na nowojorskim uniwersytecie stanowym w Buffalo i na uniwersytecie Johnsa Hopkinsa w Baltimore. Mieszka z drugą żoną nad zatoką Chesapeake.

Sławomir Magala (ur. 1950) – studiował anglistykę i doktoryzował się z filozofii w Poznaniu, habilitował z socjologii kultury we Frankfurcie nad Menem i Łodzi, a nauczał zarządzania międzykulturowego w Rotterdamie, Krakowie i Warszawie (a czasem także w Singapurze, Windhoeku, Kairze i Czangszy). Tłumaczył Bartha i Whiteheada, Mailera i Sontag, Bocheńskiego i Ritzera. Napisał książki o Simmlu, teatrze studenckim jako elemencie kontrkultury, estetyce i socjologii fotografii oraz o „Walce klas w bezklasowej Polsce”. Jego najnowsza książka to The Third Enlightenment (or Globalizing Meritocracies) (2021). Uważa, ze swoboda jednostki w kształtowaniu własnego losu rozwija się szybciej niż pajęczyny mediów społecznościowych. Ożenił się, ma syna i córkę oraz wnuki.