(fragment powieści Rozszczepienie światła)
Pierwszy autodonos opublikował w nocy z 27 na 28 października, a więc wtedy, gdy w Europie zmienia się czas z letniego na zimowy. W pokoju panował chłód, a na podłodze przy biurku księżyc utworzył ledwie widoczną plamę światła.
Sen nie przychodził już od kilku złych godzin i Feliks, przewracając się z boku na bok w śliskiej od potu pościeli, rozmyślał z bezsenną intensywnością o wydarzeniach ostatnich dni, a w szczególności o swoim występie. Pozbawiony zwykłych, dziennych bodźców, które mogłyby rozproszyć jego uwagę, w ciszy nocy był wystawiony na skomasowany atak pytań i wątpliwości. Co kilka minut sięgał po telefon leżący na szafce przy łóżku, by sprawdzić, czy w sieciach społecznościowych nie pojawiły się nowe komentarze albo przynajmniej lajki. Świetlisty prostokąt raz po raz rozbłyskiwał w mroku, jednak internet, zamknięty w jego ramach, wciąż uparcie milczał.
Wreszcie Feliks przewrócił się na plecy i ciężko oddychając, zaczął wpatrywać się w sufit. Nawet w ciemności z łatwością mógł dostrzec siatkę pęknięć na białej powierzchni. Zdawało mu się, że czarne linie tworzą mapę rzek, która pokrywa bliżej nieznaną, skalistą planetę. Ich spokojny, zmierzający w niewiadomą, nurt zaczął powoli kołysać go do snu. Nagle, kiedy oczy Feliksa pokryła już senna mgiełka, telefon na szafce zabuczał przeciągle.
Poderwał się z miejsca i trzęsącymi się dłońmi sięgnął po urządzenie. W świetlistym prostokącie pojawiła się czerwona ikonka-zwiastun czyjejś aktywności na jego profilu. Pod wpływem jaskrawego światła Feliks jęknął z bólu i zmrużył oczy, ale już po kilku sekundach udało mu się odczytać powiadomienie: ANDŻELIKA MOSIĄDZ ZAPRASZA CIĘ DO DOŁĄCZENIA DO GRUPY„POZYTYWNIE ZAKRĘCENI – DOBRA STRONA INTERNETU”.
Z rezygnacją opadł na poduszki. Położył telefon przy boku i znów zapatrzył się w sufit. Tym razem czarne linie uparcie nie chciały stać się rzekami. Miał przed sobą spękany sufit w małym, ascetycznie urządzonym pokoju, który już od kilku miesięcy wynajmował za niebotyczne – jak na jego finansowe możliwości – pieniądze. Resztę starego i urządzonego całkowicie bez gustu mieszkania zamieszkiwali podobni do niego – jak przyjęło się mówić – „młodzi ludzie”. Sam Feliks odnosił się sceptycznie do tego określenia, gdyż większość rzekomo młodych ludzi, których znał, bardziej przypominała przebranych w jaskrawe ubrania starców niż prawdziwie młode, ludzkie istoty. Wiara w przyszłość, chęć życia oraz młodzieńcza witalność były im niemal zupełnie obce.
Część z jego współlokatorów uczyła się w uniwersytetach, część pracowała, a część zajmowała się niezupełnie wiadomo czym. Feliks zaliczał się właśnie do tej ostatniej grupy, jednak wkrótce – w jego mniemaniu – miało się to zmienić. Rok temu z hukiem wyprowadził się z rodzinnego domu, jednak wciąż pozostawał na utrzymaniu swoich dziadków, którzy każdego miesiąca wysyłali mu kwotę pieniędzy umożliwiającą przeżycie, pomimo jego stanowczej odmowy podjęcia studiów.
Nadzieję na zmianę widział w swoim wczorajszym występie, nie pierwszym w jego krótkiej karierze komika, ale o wyjątkowej randze, gdyż wśród publiczności znalazły się ważne postacie ze środowiska. Event odbył się w kultowym dla stand-uperów klubie o nazwie Pingwin, mieszczącym się w jednej z piwnic miejskiej starówki. Program wieczoru składał się w większości z występów młodych, nieopierzonych komików, którzy w ramach wynagrodzenia otrzymali jedno piwo na barze.
Feliks swoją nagrodę odebrał jeszcze przed występem. Z zimnym kuflem w dłoni przemierzył niewielką, gęstą od papierosowego dymu, salę i usiadł w przeciwległym do sceny kącie. Pod stołem wyłuskał na dłoń trzy tabletki tramadolu, dwa xanaxy, oraz jedną tabletkę witaminy C – w mieście szalała grypa – i wprawnym ruchem wrzucił je wszystkie do ust. Duszkiem wypił swoje piwo, po czym, wycierając brodę z piany, ruszył za kulisy.
Zgodnie z jego oczekiwaniami event okazał się klasycznym festiwalem żenady. Większość z występujących nowicjuszy traciła rezon już po kilku nieśmiesznych żartach, na które publiczność Pingwina reagowała albo lodowatą ciszą, albo szyderczymi okrzykami. Z pobladłymi twarzami brnęli dalej w przygotowane naprędce skecze, aż w końcu nie wytrzymywali napięcia i odprowadzani gwizdami schodzili na tyły sceny. Tam czekała na nich kolejka drwiących uśmieszków, których właściciele wkrótce sami mieli doświadczyć poniżenia. Niektórzy z występujących próbowali wchodzić w interakcje z najaktywniej komentującymi widzami, starali się ich poniży
w błyskotliwy sposób lub obrócić całą sytuację w siermiężny żart, jednak w większości wypadków kończyło się to na dość konwencjonalnej wymianie inwektyw, spośród których „spierdalaj” było najlżejszym słowem.
Stojący za kulisami Feliks z sekundy na sekundę czuł coraz większe zażenowanie oglądanym widowiskiem. Wrodzona i nieco patologiczna empatia zmuszała go do współodczuwania z występującymi. Za każdym razem, gdy od strony publiczności leciała kolejna bomba szyderstw, wymierzona w skulonego na scenie nieszczęśnika, Feliks miał wrażenie, że jej odłamki uderzają również w niego.
Równocześnie spożyte wcześniej substancje rozpoczęły swój tryumfalny pochód przez jego organizm. Oddech wyraźnie zwolnił, ręce przestały drżeć, a od strony żołądka zaczęła się rozchodzić po całym ciele fala błogiego ciepła. Po kilku minutach żyły i tętnice Feliksa, a tuż po nich mózg, wypełniły się słodką, wonną melasą. Uczucie było tak dojmujące, że musiał podeprzeć się ściany. Ta jednak okazała się kawałkiem kurtyny i Feliks wpadł w nią z niemym okrzykiem. Stojący przed nim stand-uper pomógł mu wyplątać się z purpurowej, kiczowato zdobionej tkaniny i gdy Rozemberk znów stanął na nogach, rzucił niby mimochodem:
– Następnym razem proponuję coś bardziej ożywczego.
Feliksa przeszedł dreszcz. Nie pierwszy raz poczuł niepokój na myśl, że wszystkie jego poczynania, nawet te najbardziej intymne i skryte, obserwowane są przez innych ludzi. Bardziej niż zagrożenia ciągłą obserwacją, które jego umysł szybko odrzucał jako całkowicie absurdalne, bał się tego, że podobne paranoiczne myśli, prześladujące go od wczesnego dzieciństwa, mogą znamionować zbliżające się nieuchronnie szaleństwo. Tego oślizgłego strachu, który rozpełzał się po nim od strony żołądka, nie były w stanie zatrzymać nawet najsilniejsze leki.
Na pryszczatej twarzy stand-upera błąkał się kpiący uśmieszek, ale Feliks, powoli dochodząc do siebie, z satysfakcją zauważył, że kącik jego ust porusza się w nerwowym tiku. Zamiast odpowiedzieć, dotknął palcem swoich ust i znacząco się uśmiechnął do pryszczatego. Chłopak, na oko dwudziestoparoletni, jak i zresztą większość zgromadzonych za kulisami nowicjuszy – wyjątek stanowiło zaledwie kilku podstarzałych mężczyzn, jawnie przeżywających kryzys wieku średniego, co widać było po ich nad wyraz młodzieżowych outfitach – odwrócił się gwałtownie i cały się napiął w oczekiwaniu na zakończenie trwającego występu.
Przez ten czas melasa zdążyła już wystarczająco okrzepnąć w żyłach Feliksa, i kiedy pryszczaty wyszedł na scenę, poczuł że także on jest gotowy do występu.
Pryszczaty zaczął całkiem nieźle. Przedstawił się jako świeżo upieczony pracownik międzynarodowej korporacji, która „każdego dnia, wspólnym wysiłkiem woli jej pracowników, rozproszonych po 48 krajach i posługujących się 32 językami, zmienia jutro na lepsze”. (Feliksa, z uwagą słuchającego występu, zastanawiało dlaczego mowa jest o „lepszym jutrze”, a nie „lepszym dzisiaj”). Następnie, w kilku całkiem zgrabnych scenkach, symulujących rozmowy w firmowej kuchni, wyśmiał marzenia swojego pokolenia o „pracy życia”. W podobnych żartach nie było nic oryginalnego, stand-upowa scena w ich kraju już dawno zdążyła przemielić ten temat i wypluć go w formie serii kilku elegancko wydanych płyt DVD, które nosiły zbiorczy tytuł: „ASAP i nietrzymanie stolca”. Jednak z jakiegoś powodu publiczność rżała ze śmiechu niemal po każdym zdaniu wypowiadanym przez pryszczatego. Feliks, wyglądając ukradkiem zza kurtyny, patrzył na kilku znanych stand-uperów siedzących w pierwszym rzędzie i z przerażeniem skonstatował, że również oni parskają raz po raz śmiechem. Sama gra aktorska pryszczatego niczym się nie wyróżniała, dlatego doszedł do wniosku, że żywa reakcja publiczności musi wiązać się z odczuwaną przez wszystkich na sali “wspólnotą doświadczeń”. Znaczyłoby to, że ze społeczeństwem nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać po zapoznaniu z szeregiem socjologicznych prac oraz przynajmniej jednym programem telewizji publicznej – wspólnota ludzka wciąż jeszcze była zdolna do odczuwania pewnego rodzaju solidarności, niekoniecznie związanej ze wspólnym wrogiem.
Wówczas Rozemberk nie mógł jeszcze wiedzieć, że w przyszłości pryszczaty stanie się jednym z jego największych i najbardziej znienawidzonych konkurentów w drodze na szczyt stand-upowego Parnasu. Tomasz Brzozowski, bo tak nazywał się pryszczaty, miał za kilka lat zdobyć dużą popularność dzięki skeczom o tej samej, co podczas pierwszego występu, korporacyjnej tematyce. Wraz z kolejnymi awansami w firmowych strukturach, rozłożonymi na przestrzeni lat, Brzozowski wzbogacał swoje numery o nowe, zawodowe doświadczenia, w gruncie rzeczy opowiadając wciąż o tym samym. Ta powtarzalność w doskonały sposób oddawała przeciętność jego życia, od czasu do czasu urozmaicanego wycieczkami do Tajlandii, Ameryki Południowej, albo Australii, czyli miejsc religijno–turystycznego kultu, którego praktykowanie w Europie Środkowej stanowi wyznacznik osiągnięcia wyższego statusu społecznego w ramach jednej i tej samej klasy średniej. Tego typu zjawisko, a więc całkowite zlanie się artysty z jego sztuką – nawet na poziomie przeciętności – zdarza się dziś bardzo rzadko. W świetle tych faktów Brzozowski był skazany na zdobycie sławy. Jedyną przeszkodą na jego artystycznej drodze mógł okazać się młodzieńczy trądzik, który uparcie nie chciał znikać wraz z kolejnymi awansami, a wręcz przeciwnie – pokrywał twarz komika coraz gęściej i gęściej. Wkrótce jednak Brzozowski uporał się i z tym problemem dzięki nowoczesnym zabiegom oraz grubej warstwie pudru nakładanego przed każdym występem. Świat rozrywki stał przed nim otworem.
Na koniec swojego debiutanckiego występu, Pryszczaty-Brzozowski obraził w niewybrednych słowach matki kilku znanych stand-uperów, co należało do klasycznego repertuaru scenicznych numerów w tym środowisku, po czym zszedł ze sceny, odprowadzany, jako pierwszy tego wieczoru, głośnymi oklaskami.
W tym czasie Feliks znów zdążył popaść w lekki letarg, jednak własne nazwisko, usłyszane ze sceny, natychmiast go rozbudziło.
Podstarzały, ciotowaty konferansjer, który niewątpliwie na co dzień pracował jako drag queen w pobliskim klubie „Pancerz”, zapowiedział go następującymi słowami:
– Ten obraził wasze matki, a ten z pewnością obrazi waszych ojców! Powitajcie go brawami! Filip Rozenberg!
Odetchnął głęboko – na tyle, na ile pozwalał mu spowolniony przez leki układ oddechowy – po czym wyszedł na scenę raźnym, wesołym krokiem. Zawahał się, czy poprawić prowadzącego – być może ten celowo przekręcił jego nazwisko. Koniec końców był to wieczór stand-upu, a nie wieczór poetycki. (Niegdyś, kiedy jeszcze Pingwin był Schronem odbywały się tam liczne wydarzenia literackie). Zanim zdążył podjąć decyzję, konferansjer usunął się ze sceny tanecznym krokiem. Początkowe oklaski zaczęły powoli przygasać. Został sam na sam z publicznością.
W zadymionej, wypełnionej po brzegi sali zapanowała przenikliwa cisza. Feliks nie wiedział, co zrobić z rozdygotanymi na nowo dłońmi, więc szybko schował je za plecami niczym speszony uczniak. Stał zupełnie nieruchomo, wpatrując się w różowy neon nad barem. Przedstawiał nasterydowanego pingwina z drewnianą fajką w ustach.
Wiedział, że na sali znajduje się wielu jego znajomych, ale celowo nie szukał ich wzrokiem. Usilnie starał się też nie patrzeć na pierwszy rząd, a szczególnie na dwóch chudych trzydziestolatków w fioletowych rurkach – słynnych braci bliźniaków, znanych jako „Apostołowie polewu”. Choć nazwa ta wydawała się wybitnie kretyńska, stanowiła w branży prawdziwą markę, a sami bliźniacy mieli ogromne wzięcie. Wystarczy powiedzieć, że zostali prowadzącymi w jednej z telewizji śniadaniowych.
Cisza przeciągała się się coraz dłużej i Feliks nagle zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak rozpocząć swój występ. Początkowa pewność siebie opuściła go całkowicie. Wszystkie ćwiczone, wyuczone na pamięć numery, zniknęły zmiecione przez wszechwładną pustkę, która sparaliżowała nie tylko jego umysł, ale też i ciało. Słowa odeszły, pozostawiając po sobie jedynie niewyraźny, semantyczny posmak. Stał więc niemy, wmurowany w podłogę, czując, jak z jego karku ścieka strużka potu i wędruje po plecach prosto w dół, aby w końcu zatrzymać się na brzegu bokserek.
Na sali, tu i ówdzie, rozległy się pojedyncze, nerwowe chichoty. Przez krótką chwilę publiczność myślała, że przedłużające się milczenie stanowi element występu Feliksa. Kiedy jednak minęły dwie, trzy, a potem pięć minut, stało się jasne, że coś jest tu nie tak. Do chichotów dołączyły głośne krzyki i gwizdy. Ktoś przeciągle beknął, ktoś za pomocą dłoni i pachy symulował puszczanie bąków. Jeden ze stand-uperów stojących za kulisami przejętym szeptem mówił coś do Feliksa.
Dźwięki te ledwie docierały do jego świadomości. Miał wrażenie, że znalazł się nagle pod lodowatą wodą, szczelnie oddzielony od świata zewnętrznego. Mimo to, świat ten uparcie posyłał w jego stronę niewyraźne, niezrozumiałe sygnały. Rozemberk czekał, aż coś się wydarzy, aż coś wyrwie go z przeraźliwego stuporu, zanim woda szczelnie wypełni mu płuca. Nic takiego jednak nie następowało. Gwar w sali wzmógł się jeszcze bardziej, publiczność jawnie chciała pozbyć się otępiałego niedokomika ze sceny, a za kulisami raz po raz wybuchały salwy szyderczego śmiechu.
Czuł, jak jego ciało z sekundy na sekundę coraz bardziej pokrywa się zimnym, śmierdzącym potem. Znalazł się na granicy omdlenia. Nagle kątem oka zauważył jakiś ruch. Konferansjer podszedł na środek sceny i tłustą dłonią chwycił go za łokieć.
– No już dobrze, wystarczy – szepnął cicho. – To jeszcze nie koniec świata.
Rozemberk, wiedziony nagłym i nie zupełnie zrozumiałym dla siebie odruchem, wyrwał łokieć i drugą ręką pchnął konferansjera w pierś. Ten pisnął jak mała dziewczynka, zatoczył się i z hukiem upadł na deski sceny. Publiczność gwałtownie poderwała się z miejsc. Rozległy się głośne krzyki. Ktoś rzucił na scenę pusty kubek po kawie ze Starbucksa.
Feliks patrzył na przerażonego konferansjera, który z wysiłkiem czołgał się w stronę kulis. Potem spojrzał na publikę i wiedział, że to już. Szybkim ruchem chwycił umieszczony na stojaku mikrofon. Znów zaczął normalnie oddychać, a zamglone oczy wreszcie złapały ostrość. Miał przed sobą rozjuszony, spanikowany tłum, jednak niespodziewanie Rozemberka wypełnił utracony wcześniej spokój i zdecydowanie. Z szyderczym uśmiechem na ustach przyłożył mikrofon do ust i zaczął mówi.
„CZŁOWIEK TEN TFU ODZNACZA SIĘ SZCZEGÓLNEGO RODZAJU ZEPSUCIEM MORALNYM TFU I JAKO TAKI NIE POWINIEN TFU ZOSTAĆ DOPUSZCZONY DO PUBLICZNYCH TFU WYSTĄPIEŃ” – tak zakończył swój pierwszy komentarz, po czym kliknął przycisk „opublikuj”. Po chwili zastanowienia napisał jeszcze jeden, tym razem nie bezpośrednio związany z nim samym: „TEGO TYPU WIDOWISKA TO NIC INNEGO JAK DZIKIE FESTIWALE DIABŁA. ROZDAJE SIĘ NA NICH NARKOTYKI I NAMAWIA 12 LATKI DO ABORCJI”. Podpisał się jako „zaniepokojona_mama” i ponownie kliknął „opublikuj”.
Po zamieszczeniu jeszcze kilku komentarzy zamknął laptop, wstał znad biurka i położył się na łóżku. Onanizował się przez chwilę bez przekonania, po czym, osiągnąwszy pożądany rezultat, przewrócił się na bok. Sen wciąż nie nadchodził.
„Zbyt wygładzony język. Za mało mięsa, błędów ortograficznych i cebulactwa” – myślał wpatrzony w kwadrat okna, który pod wpływem wstającego słońca nabierał liliowego odcienia – „To nie zadziała, nie zwróci niczyjej uwagi. Trzeba pisać bardziej emocjonalnie, rozjuszyć ludzi”.
Od kilku bezsennych godzin gorączkowo rozmyślał nad tym, w jaki sposób może wypromować siebie jako stand-upera. Odrzucił już pomysł z klasyczną„szeptanką”, a więc pozytywnymi komentarzami w tematycznych, internetowych dyskusjach. Przyjaciel Feliksa, Wiktor, który od ponad roku zajmował się podszywaniem pod zwykłych użytkowników internetu – jego ulubioną postacią był zatroskany ojciec, chcący zadbać o intelektualny rozwój swoich dzieci – i publikowaniem w ich imieniu pochwalnych komentarzy na temat śmieciowych książek, stanowczo odradził mu ten pomysł. Jego zdaniem ten rodzaj marketingu nie zadziała zarówno w przypadku stand-upu, jak i w ogóle żadnych wystąpień publicznych. Tutaj strzałem w dziesiątkę mogłyby się okazać portale plotkarskie, gdzie kilka artykułów o nagłówkach w rodzaju „BIJE TŁUŚCIOCHA PO CZYM PODBIJA PUBLIKĘ” zrobiłoby większy rumor niż setki komentarzy na wymarłych forach internetowych. (Tych ostatnich Wiktor był kolekcjonerem – na swoim komputerze posiadał plik z pokaźną listą for-cmentarzysk, z których najstarsze powstały w 1998 roku, a więc na samym początku istnienia internetu w ich kraju). Póki co Feliks, ze swoim niskim marketingowym budżetem, nie miał dostępu do tego typu stron. Pozostawała mu więc chałupnicza działalność internetowego trolla.
Pod koniec ich rozmowy telefonicznej, Wiktor obiecał, że zastanowi się, jak pomóc koledze. Choć rozmawiali zaledwie kilka godzin wcześniej, Feliks raz po raz sprawdzał na telefonie, czy nie otrzymał od niego nowej wiadomości dotyczącej planu marketingowego. Nie znajdując jej, natychmiast zaczynał szukać w sieciach społecznościowych komentarzy na temat wczorajszego występu. Na fanpejdżu baru Pingwinopublikowano trzy nagrania najlepszych występów – jego, Brzozowskiego oraz młodego stand-upera, który podbił publiczność swoją wadą wymowy. Zdaniem Feliksa jego skecze były naprawdę ciekawe, jednak widzowie skupili się tylko i wyłącznie na sposobie ich przedstawiania, a ten – musiał to przyznać – był naprawdę komiczny. Młody komik zszedł ze sceny przekonany, że to właśnie przygotowany przez niego program rozśmieszył publiczność. Nikt nie wyprowadził go z błędu.
Póki co najwięcej komentarzy i lajków zebrał Brzozowski, Feliks natomiast zajmował drugie miejsce. Pod nagraniem z jego występu znajdowało się kilka komentarzy w rodzaju „ŚWIR”,„PSYCHO”,„WARIAT” plus czerwone, emotikonowe serduszka. Budziły w nim mieszane uczucia, ale po pewnym czasie udało mu się przekonać samego siebie, że najważniejsze jest społeczne zainteresowanie, a nie sposób jego wyrażania.
Sam Feliks ze swojego występu zapamiętał niewiele – silne emocje w połączeniu z lekami pocięły obrazy tamtego wieczoru na trudne do rozpoznania skrawki. Był jednak przekonany, że publiczność klaskała i to nawet głośno. Pamiętał też, że po zejściu ze sceny kilka osób klepnęło go po ramieniu, ktoś żywiołowo mu gratulował, ktoś inny wychwalał w entuzjastycznych słowach.
Wszystkie te niewyraźne i niespójne obrazy łączył jeden element – ostre, sceniczne światło. Feliksowi zdawało się, że to właśnie do tego światła, a nie publiczności, zwracał się podczas swojego występu. To jemu opowiadał przygotowane żarty. Dla niego przebijał swoim głosem gęstą, narkotyczną mgłę. A na koniec to właśnie temu światłu się pokłonił i zszedł ze sceny.
Więcej informacji o występie dostarczyły mu wiadomości od znajomych obecnych tamtego wieczoru w klubie. Większość z nich zaczynała się od pretensji, że ulotnił się, nie powiedziawszy nawet „cześć”. Była to prawda – wybiegł z Pingwina niemal od razu po zejściu ze sceny. Gnany niezrozumiałymi, gwałtownymi uczuciami ruszył na długi spacer po dziwnie wyludnionych tej nocy, uliczkach Starego Miasta. Spacerował jak w transie przez kilka godzin, aż w końcu przemarznięte do bólu dłonie dały mu znać, że pora wracać do domu.
Poza pretensjami znajomi pisali też o „najdziwniejszym stand-upie, jaki kiedykolwiek widzieli” i o niesamowitym talencie Feliksa do „grania neurotycznych, niestabilnych emocjonalnie postaci”. (Przy tym ostatnim komentarzu dostał gwałtownego ataku chichotu). Opinie były w większości entuzjastyczne, ale to nie wystarczało Rozemberkowi. Pragnął uznania przede wszystkim ze strony rzesz obcych, nieznanych mu bliżej, ludzi. To właśnie na nich czekał, zamknięty w swoim małym pokoju, którego okna wychodziły na stary plac przy kościele.
Pomysł Feliksa na autopromocję był bardzo prosty, a wręcz prostacki – wykorzystać klimat internetowej wojny domowej, która panowała w ich kraju od kilku lat, a w ostatnim czasie nabierała szczególnej ostrości – nie tylko zresztą w świecie wirtualnym – i przedstawić siebie jako radykalnego przedstawiciela jednej z walczących stron. Sam Feliks, dość ambiwalentny politycznie, nie wiedział, do której z nich przynależy, jednak doskonale rozumiał, że dla potrzeb promocji musi zacząć pozycjonować siebie jako liberalno-lewicowo-hipsterskiego japiszona z dużego ośrodka miejskiego, krytykującego patologicznie konserwatywną część społeczeństwa. W takim imidżu nie było nic oryginalnego – większość stand-uperów od lat promowała siebie właśnie w ten sposób, ale Feliks doskonale rozumiał, że jest to idealny wizerunek do rozpoczęcia kariery. Póki co jego własny, oryginalny styl, za jaki wkrótce miał zostać okrzyknięty „jurodiwym stand-upu”, dopiero się krystalizował.
Jedynym słabym punktem tej taktyki był fakt, że miał za sobą zaledwie jeden występ, co prawda o skandalicznym początku, ale pozbawiony ostrych społecznych komentarzy, czy też chociażby parodii znanych postaci życia publicznego. O tych niedostatkach dowiedział się z szybkiego przeglądu nagrania, na którym zataczał się po scenie z obłąkańczym uśmiechem i wygłaszał absurdalne monologi. Nie obejrzał całego występu, zbyt przejęty każdym swoim gestem i słowem, a jedynie szybko przeskrolował filmik do końca, by usłyszeć ogłuszające oklaski publiczności.
Dźwięk dziesiątek dłoni bijących brawo podziałał na niego niezwykle kojąco. Miał wrażenie, że oklaski rozbrzmiewają prosto w jego piersi, skąd po ciele rozchodzą się błogie fale ciepła, dużo silniejsze, niż te wywoływane przez leki. Po napisaniu jeszcze kilku komentarzy Feliks położył się dołóżka i zaczął zasypiać, kołysany do snu zapętlonym dźwiękiem oklasków. Przez okno napływało do środka pokoju zimne, październikowe światło.