Życie to jest coś bardziej złożonego, zwłaszcza życie kształtów ludzkich. Okrutna przygoda. Nie ma bardziej beznadziejnych. Wobec tej namiętności do kształtów doskonałych kokaina to tylko zabicie czasu dla zawiadowców stacji.
LOUIS-FERDINAND CÉLINE
Pierwszy kamień nie sięga celu. Przelatuje obok, toczy się głucho po ziemi, by po chwili zatrzymać się w miejscu, gdzie – jak zdaje się mówić przytłaczająca cisza – spędzi całą wieczność. Krew szumi w uszach, oddech jest krótki i przerywany. Drugi kamień obraca przez chwilę w palcach, patrząc na refleksy światła.
I
Jak przystało na inteligentnego człowieka, M. nie był w stanie uniknąć życia w rozdwojeniu, bowiem szybko, niejako równolegle z procesem socjalizacji, a potem dojrzewania, zdał sobie sprawę, że istnieją w nim takie obszary – zapuszczone, porosłe rdzawą trawą pustostany z wybitymi zębami okien i drzwi – których nigdy nie zechce objawić światu, no chyba że ten zdecyduje się na współudział w jego słodkiej zbrodni. Takie sojusze ze światem rzadko kiedy jednak mają miejsce w naturalnych warunkach, najczęściej stanowiąc domenę wojny i tego, co przyjęło się nazywać moralnym rozkładem.
Albo powiedzmy to inaczej:
Jak przystało na inteligentnego człowieka, nie był w stanie uniknąć życia w rozdwojeniu, bowiem szybko, niejako równolegle z procesem socjalizacji, a potem dojrzewania, zdał sobie sprawę, że istnieją w nim wysokie, a być może nawet najwyższe sfery uniesień, z których upadek grozi cokolwiek pretensjonalnym płaczem nad własną wrażliwością, sfery, których nigdy nie zechce objawić światu, no chyba że ten zdecyduje się na współudział w jego słodkiej zbrodni. Takie sojusze rzadko kiedy jednak mają miejsce w naturalnych okolicznościach, najczęściej stanowiąc domenę wojny i tego, co przyjęło się nazywać moralnym rozkładem.
On jednak, jak na ironię, nie łączy się nierozerwalnie z wojną – może objawić się w jakimkolwiek miejscu i czasie, oczywiście poprzedzony odpowiednimi czynnikami i przy sprzyjających warunkach. A tego rodzinie M. nigdy nie brakowało.
Przez te wszystkie lata spędzone na odkrywaniu w sobie pęknięcia, obmacywania jego krawędzi, przypominających rozbite, napuchłe wargi, wciąż i wciąż nawiedzał go obraz przodków przeżuwających tłuste bryły czarnoziemu nabrzmiałe białymi żyłkami korzeni, obraz, który wziął się w nim nie wiadomo skąd, i nie wiadomo czyje usta przesączyły go do jego mózgu przez delikatny, dziecięcy jeszcze płatek ucha. Wizja ta wciąż rosła, pęczniała w nim, niczym puchlina.
Były też kości. Najpierw dokładnie obgryzane przy niedzielnym stole – czy też jak raczej należałoby powiedzieć, iskane, gdyż początkowe szarpnięcia co większych płatów mięsa za pomocą gwałtownych, poziomych ruchów głowy przechodziły płynnie w ich lekkie, ale intensywne podgryzanie, następnie oczyszczone z najmniejszych skrawków mięsa, wyjałowione ze szpiku i wszelkiej esencji, lądowały na maleńkim talerzyku, gdzie piętrzyły się na sobie, jak martwe owady. Czekały aż do zakończenia obiadu, kiedy to z głuchym brzękiem zsuwano je do emaliowanej miski pokrytej odpryskami i wynoszono na zakurzone podwórko, gdzie rzucały się na nie psy, wyszarpując sobie z pysków skrawki mięsa nieopatrznie pozostawione na kościach przez domowników.
„Dlaczego by jednak z wojny nie uczynić stanu naturalnego? Rozciągnąć również na inne sfery jej rdzę, lepką niczym krew?” – myślał M., spoglądając na ciemne, oddające ciepło letniego dnia pola, które ciągnęły się aż po jeszcze ciemniejszą linię lasu. Za nią, jak mu się zdawało, powinien znajdować się ocean, lub przynajmniej coś równie nieskończonego, co, dysząc nieprzerwanie letnim powietrzem, wprawiało horyzont w lekkie drżenie.
Takie pytania mógł zadawać sobie jednak tylko do pewnego wieku, a ich zniknięcie, zastąpienie przez inne, bardziej o d p o w i e d n i e, można by uznać za cezurę dorosłości. Nie znaczy to jednak, że rozdwojenie z czasem zanikło, czy też zapadło w letarg podobny do tego, w który zapadają zwierzęta. Z biegiem lat z całą swoją kocią sprężystością i elektrycznością wysubtelniło się w formę znacznie bardziej doskonałą, o smukłych kształtach oraz postawie pełnej tego szczególnego rodzaju dostojeństwa, charakterystycznego dla ludzi przekonanych o swojej moralnej wyższości nad innymi.
Kilka dni po jego przyjeździe starsi wyprowadzili gospodarskiego psa w pole i za pomocą grubego łańcucha, którego jeden koniec przymocowany był do obroży wrosłej w parchatą skórę, przywiązali go do zardzewiałego metalowego kołka wbitego w ziemię, dokładnie w tym miejscu, gdzie w południe docierał cień najwyższych drzew w lesie.
Te głuche noce, które potem nastąpiły, pełne oczekiwania, rozedrganego niczym szkło w domku dróżnika, kiedy to miał ochraniać plony nabrzmiałego gorącem lata, stary pies znosił mężnie, z tą niezwykłą godnością, którą, nie wiedzieć czemu, jesteśmy bardziej skłonni przypisywać zwierzętom, niż ludziom.
Podobnie M. – dość szybko wyrobił sobie ostre i krytyczne zdanie o własnym gatunku, poniekąd zawdzięczając je wnikliwej obserwacji samego siebie i swoich poczynań, co jednak w najmniejszym nawet stopniu nie rzutowało negatywnie na jego własną samoocenę, a wręcz przeciwnie – to właśnie na ich podstawie nadawał sobie coraz to większą autonomię. Ten bowiem, kto z sadystyczną uwagą śledzi każdy swój krok, próbując wpisać go w obiektywne, racjonalne ramy, i jest w tym uczciwy wobec siebie samego jako jedynej, najwyższej instancji, odczuwa jednocześnie grzeszną satysfakcję i moralną ulgę, nawet jeśli jego czyny już dawno przekroczyły przyjęte granice.
Przez okna pokoju, w którym po raz pierwszy spał sam, bez towarzystwa babki czy matki, zwykle przyjeżdżających z nim na wakacje, widoczny był jedynie maleńki skrawek pola, który zdawał się drżeć lekko w ciemności, tak jak drży powietrze widziane nad ogniskiem, i kawałek ścieżki prowadzącej do niego, resztę bowiem zasłaniały pozostałości starego domu i rozsypująca się stodoła. Pomimo odległości zdawało mu się, że widzi, a wręcz czuje psa, dyszącego gorącym letnim powietrzem w głębokiej niszy pola, które urywało się gwałtownie ścianą drzew. (Za dnia widział to inaczej – pole zdawało się płynnie przechodzić w drżący na lekkim wietrze las). Śliska od potu pościel kleiła się do ciała i z każdą kolejną minutą bezsenności coraz częściej łapał się na myśli, by zawołać do pokoju kogoś, kto położyłby się obok niego, darując mu tym samym sen. Ten jednak przychodził dopiero o świcie, gdy na podwórku rozlegały się pierwsze dźwięki gospodarskiego życia. W tych, blaszanych i kanciastych dźwiękach nie było dla niego uspokojenia, które zwykle przynoszą rytuały, jednak to właśnie one zbliżały do siebie dwie nieprzystające części, pozwalając mu tym samym usnąć.
W świetle dnia, kiedy psa przyprowadzano z powrotem na podwórko i przypinano do budy, co M. obserwował z okna, był tym samym konającym w kurzu oraz słońcu zwierzęciem, co wieczór wcześniej. Jedynie jego wiecznie zaropiałe oczy wydawały się nieco inne, głębiej osadzone i pokryte bielmem, jak gdyby ciemność napierała na nie równomiernie kciukiem oraz palcem wskazującym. (Zanotował wtedy zdanie, a może wers przyszłego wiersza: W swoich oczach nosił pożary wszystkich widzianych nimi ognisk). Takie subtelne zmiany dostrzegał tylko on, co już dawno przestało go dziwić, ale na tym etapie nie budziło to w nim poczucia wyższości, a jedynie niepokój. Rzeczywistość dla tutejszych była szczelnie zakryta warstwą obojętności, oblekającą wszystko, co oddalało ich od głównego celu, czyli osławionego przeżycia. Po latach mniej lub bardziej metaforycznych wojen i plag stało się ono pustą, wydrążoną formą, nie pozbawioną jednak realnego wpływu na ich życie. Pielęgnowali ją w sobie i podtrzymywali za pomocą pracy, która na podświadomym poziomie łączyła ich z ziemią, jedyną rzeczniczką przeżycia i jego najwyższą instancją, podczas gdy on, przyjezdny, jak jakaś obca dla nich figura (z czego sam z czasem nauczył się czerpać szczególną satysfakcję), spędzał całe dni na piętrze w oczekiwaniu na powrót swoich rówieśników, dręczony przez przemożne pragnienie, by przy pomocy małego nożyka znalezionego w pokoju kuzyna rozpruć tę warstwę obojętności, a potem zerwać ją z wszechrzeczy gwałtownym ruchem, którym zrywa się białe płótna ze stojących na strychu mebli. Słysząc dudnienie kroków na schodach oraz głosy kuzynów, zasłonił okno firanką, po czym odwrócił się od niego gwałtownym ruchem, jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku.
W tym czasie pomiędzy nim a jego kuzynostwem nie zarysowała się jeszcze ta specyficzna obcość, która podzieli ich głęboko już za kilka lat i choć wprawdzie nie ma ona żadnych jasno określonych przyczyn, to jednak nie jest przez to mniej prawdziwa. Możliwe że jej źródło tkwiło właśnie w owej osławionej ziemi, choć przywykliśmy przecież uważać ją za anachronizm minionych wieków, w naszej błyskotliwej epoce dawno już przekroczony.
Z perspektywy czasu oczywiste wydawało mu się, że to właśnie wtedy, tamtego lata, pojawiły się pierwsze ciche zapowiedzi wyobcowania. Wstydliwe gesty stawały się coraz częstsze i mniej uzasadnione, a niestworzone historie, które opowiadali sobie nawzajem, zastępowały płaskie kłamstwa. Ten proces rozgrywał się gdzieś poza nimi, a także bez ich wiedzy, co dla postronnego obserwatora, gdyby taki się znalazł, mogłoby tylko potęgować nimb niewinności roztaczający się nad nimi. Nie zakończył się jednak wówczas, pozwalając trwać jeszcze chwilę ułudzie jedności oraz pełni.
Tego faktu nie można przypisać szczególnym cechom ich charakterów, a jedynie temu specyficznemu okresowi w życiu, kiedy to relacje rozgrywają się wyłącznie w teraźniejszości. Ponadto, jako dzieci od wczesnych lat nawykłe do pracy w polu oraz wszystkiego, co z nią związane, stanowili dla swojego krewnego z miasta jedyny łącznik z ziemią. Pozwalali mu oswajać ją w swoim towarzystwie, nie traktując jego ciągłego przesiadywania na piętrze wśród książek, czy jego długich samotnych spacerów wzdłuż ściany lasu, w czasie których zdawało się, że rozmawia sam ze sobą, jako czegoś nienaturalnego, czy wymykającego się przyjętemu tu porządkowi rzeczy.
Łączyło ich bowiem o wiele więcej niż tylko dziecięce zabawy, parodiujące dorosłe życie, a przez to kończące się zwykle tymi małymi okrucieństwami, które zdolne są sobie wyrządzać jedynie dzieci. Byli wspólnikami w zbrodni, ale nie własnej, a tej, którą każdego dnia, w takim miejscu jak to, pokazywała im w pełnej krasie natura. Zbrodnia, wpisana w dzienny rytm, traciła swoją ostrość, powszedniała i tylko ktoś z zewnątrz mógł na nowo wydobyć ją na powierzchnię.
Możliwe że błękitnookie kuzynostwo widziało znacznie więcej, niż M. – było to wielce prawdopodobne ze względu na miejsce, w jakim przyszło im dorastać, jednak nigdy nie dawali tego po sobie poznać, dawno z tymi zagadnieniami oswojeni, jak gdyby nie chcąc odbierać mu przyjemności zgłębiania natury, która tylko w tym wieku może zachwycać swoim chłodnym, połyskliwym jak metal okrucieństwem. Dla nich było ono swojskie oraz naturalne, więc jedynie obserwowanie jej razem z nim, nowym uczestnikiem makabrycznego spektaklu, pozwalało im ujrzeć ją z nowej, świeżej perspektywy.
Tamtego popołudnia, gdy speszony odwrócił się od okna, po czym opuścił ręce wzdłuż chudego, chłopięcego ciała, jak gdyby wyprężając się cały w gotowości, co zdarzało mu się zawsze w chwilach nerwowego napięcia, jednogłośnie postanowili na miejsce zabawy wybrać strych.
II
Stary dom po drugiej stronie podwórka był już prawie całkowicie opróżniony z nagromadzonych przez dziesiątki lat mebli oraz sprzętów, tak charakterystycznych dla wszelkiego rodzaju siedzib ludzkich. Płowiejąc w słońcu, czekał na ostateczną rozbiórkę, którą wyznaczono na koniec lata. Wszystkie pokoje dokładnie ogołocono, pozostawiając jedynie puste prostokąty po obrazach i strzępy gazet z czasów wojny, które powypadały na podłogę przy odsuwaniu starych, ciężkich szaf. Tylko na strychu – wyjątkowo jasnym oraz przestronnym w porównaniu do mrocznej, butwiejącej reszty domu, której boczne skrzydło atakowane było na dodatek przez rozrastający się gwałtownie półdziki ogród, z wlewającą się w okna hederą na czele – pozostało jeszcze kilka starych mebli. To właśnie on, w zupełnie naturalny sposób, stał się jednym z głównych miejsc ich zabaw, choć wszyscy, nawet błękitnookie rodzeństwo, wychowujące się przecież w cieniu domu oraz nawykłe do jego widoku, wkraczając w pustkę dolnego piętra, intuicyjnie wyczuwali w powietrzu gwałt na mieszkających w nim niegdyś pokoleniach, a także wspomnieniach o nich. Nie łagodził tego odczucia fakt, że większość starych mebli przeniesiono do nowego domu, a wręcz przeciwnie – bliskie sąsiedztwo starych przedmiotów umieszczonych w nowych dekoracjach tylko wyostrzało drapieżną pustkę.
Po pierwszej wizycie w starym domu, tuż przed snem, który tej nocy miał się okazać wyjątkowo niespokojny, M. zanotował tytuł nowego wiersza: Blizny w powietrzu. Nigdy go jednak nie dokończył, a piętnaście lat później, odnajdując wypłowiały zeszyt ze swoimi juweniliami w jednym z pudeł piętrzących się po przeprowadzce w przedpokoju, zdziwiony tym że go nie zniszczył, odczytał zapomniany tytuł, po czym skrzywił usta w grymasie zażenowania. W tym momencie z pokoju rozległ się ostry dźwięk telefonu, w każdej innej sytuacji nieprzyjazny i niechciany, ale teraz ratujący go od konieczności kontemplacji tego uczucia.
Zabawa na cmentarzysku, a tym bardziej na cmentarzysku własnej rodziny miała dla nich, jako dzieci, swój powab, uświadamiany sobie instynktownie wraz z pierwszym wdechem do płuc słodkiego, stęchłego powietrza. Zapach ten nasilał się z każdym krokiem stawianym na ciemnych schodach wiodących na strych, który stał się najjaśniejszym pomieszczeniem w całym domu. po odsłonięciu wysokich okien w przeciwległych krańcach pomieszczenia, wcześniej zastawionych stosami pudeł o niezidentyfikowanym przeznaczeniu i zawartości.
Choć nie mogli jeszcze wtedy wiedzieć, że, przesiadując na strychu, dołączają do starego oraz pełnego tradycji bractwa, które znane było niemal pod wszystkimi szerokościami i którego motyw powielany jest w różnych wytworach wyższej lub niższej kultury, wszyscy na swój prosty, dziecinny sposób przeżywali poetyckość tego miejsca. W przyszłości tylko u M. to uczucie miało rozwinąć się w to, co moglibyśmy nazwać talentem poetyckim, w rozwoju którego strych odegrał znaczącą rolę, podczas gdy wrażliwość rodzeństwa, pozornie podobna, skazana była na nieodżałowane stępienie na wczesnym etapie życia. Później, już jako dojrzały człowiek, wielokrotnie bawił się myślą o zamianie ról, świadomy tego, jak wiele w ich wypadku zależało do miejsca, w którym się urodzili oraz od tego, w cieniu jakich budynków i wspomnień wyrastali.
Kiedy przychodzili na strych, często nawiedzało ich uczucie, do którego nie przyznawali się przed sobą wzajemnie: że miejsce to zaaranżowano specjalnie dla nich, tak świetnie bowiem spełniało rolę, którą nadawali mu przy każdej wizycie. Stara kanapa, stół i kilka chwiejących się krzeseł, jakie ktoś z niewiadomych przyczyn postanowił oszczędzić i pozostawić na środku pomieszczenia. Wczesnym wieczorem letnie słońce tworzyło w tym miejscu krąg tego jedynego w swoim rodzaju światła, które jest jeszcze ciepłe, ale już powoli i nieubłaganie wymyka się z kurczowo zaciśniętych na nim dłoni. Wszystko to stanowiło centrum ich małego świata, punkt dowodzenia, bazę, a tamtego dnia pełniło nawet rolę swoistego theatrum anatomicum.
Trudno wyobrazić sobie przedstawienie bardziej prozaiczne, niż to, które stało się ich udziałem. Gdy wchodzili na strych, do ich wyostrzonych przytłaczającą atmosferą domu zmysłów szybko dotarło, że w tej tak dobrze znanej im przestrzeni, w której rozróżniali każdą rysę na ścianie i najmniejsze nawet nierówności drewnianej podłogi, zaszła jakaś fundamentalna zmiana. Gęste, duszne powietrze zamknięte w bryle strychu ukośnym, chropowatym sufitem, który obrywał się gwałtownie tak, że łatwo było uderzyć o niego głową, zostało jak gdyby zmącone i wytrącone ze swojego odwiecznego trwania. Przez chwilę zdawało im się, że w chmurach kurzu, rozświetlonych wpadającym przez okno światłem widzą linie tego zaburzenia, jego skomplikowaną, nieprzewidywalną siatkę, wznoszącą się przed nimi groźnie w powietrzu.
Stąpając ostrożnie i cicho za szarymi plamami na podłodze, które szybko okazały się maleńkimi piórami, udało im się zlokalizować źródło anomalii. Małe, jak gdyby wypłowiałe ptasie truchło leżało w miejscu, gdzie ukośny sufit spotykał się z podłogą, a jego nienaturalnie wyprężona pozycja zdawała się wskazywać, że zwierzę próbowało znaleźć w niej choćby najmniejszą szparę wiodącą na zewnątrz.
Nie wiedzieli, jak się tutaj dostał, gdyż strych był szczelnie odizolowany od reszty domu, a nawet zamykany na klucz który leżał zwykle za cegłą pod schodami i do którego dostęp mieli tylko oni oraz wspomnienia. Jednak nawet jeśli wejście do niego byłoby otwarte, trudno wyobrazić sobie, że miałby przebyć daleką drogą wiodącą od któregoś z zakurzonych okien czy rozpadających się drzwi aż do korytarza i schodów prowadzących na wyższe piętro, a potem na sam strych. Jedyne możliwe wejście, czyli dach, było natomiast najlepiej zachowaną częścią domu – bez dziur, a nawet szpar, przez które mogłoby przecisnąć się to małe stworzenie. Jednak jakimś sposobem dostało się do środka, by na strychu spędzić godziny, a może całe dni, szamocząc się i obijając skrzydłami o ściany, dopóki jego przerażone serce nie przestało bić
I teraz to samo stworzenie leżało przed nimi w całej swojej żałosnej okazałości. Żeby dokładnie je obejrzeć, a raczej to, co z niego zostało, musieli osunąć się na pokryte strupami kolana. Trwali tak przez chwilę w dziwnie nabożnej pozie, wdychając kurz, który był w tym miejscu najbardziej gęsty oraz gryzący. Nagle, jak gdyby nie wytrzymując mimowolnego napięcia, kuzyn wyciągnął scyzoryk i z rozmachem wbił jego maleńkie ostrze w odrzucone na bok, bezwładne skrzydło ptaka, po czym wstała z klęczek i przesunął całe jego ciało na środek strychu, gdzie, wzbijając chmurę pyłu, spoczęło w plamie słońca.
Po krótkiej pauzie, podczas której wszyscy zastygli na miejscach jak gdyby oczekiwali na kolejny ruch przeciwnika, kuzyn kilkoma szybkimi ruchami przejechał ostrzem po piersi zwierzęcia tak płynnie i delikatnie, jak gdyby nie ciął tkanki, a jedynie coś na niej subtelnie szkicował. Mimowolnie patrzyli na rozgrywającą się scenę i nie potrafili odwrócić wzroku, nie mówiąc już o wyrażeniu sprzeciwu. Gdyby ptak żył, widziałby ich szeroko otwarte oczy zawieszone nad ramieniem chłopca, oczy wyrażające mieszaninę strachu, obrzydzenia, ale też fascynacji i to właśnie one powinny wystraszyć go bardziej, niż zimny metal w piersi. Nie wiedzieli czemu towarzysz ich zabaw to robi i on również tego nie wiedział, co nie przeszkadzało mu jednak działać jak w transie, z miną pełną zaciętości, typową dla dzieci pochłoniętych jakimś zajęciem.
Patrząc na swojego kuzyna pochylonego nad małym kształtem, M. nie mógł pozbyć się wrażenia, że tym razem nie ma zamiaru ich wystraszyć, tak jak robił to wiele razy wcześniej, niejako z obowiązku starszych dzieci wobec młodszych, pokazując im tym samym swój wyższy poziom inicjacji, ale że szuka czegoś w leżącym przed nim ptasim truchle i zagłębia się w nim, w tym najbardziej elementarnym sensie, po to tylko, by z każdą kolejną warstwą ujawnić rozczarowującą pustkę w ciele martwego zwierzęcia.
W tym przedstawieniu, które zdawało się trwać wiele godzin, i od którego na ich twarzach wystąpiły czerwone plamy, a oddech stał się nieregularny i spazmatyczny, było coś z odrysowywania dłoni przez kalkę, czynności którą wielokrotnie wykonywali dla zabawy, coś bezmyślnego i bezwiednego, co miało jednocześnie swój szczególny sens, jak gdyby odrysowywana była sama natura oraz jej bezlitosne działanie. A może to właśnie ona prowadziła linię wokół dłoni?
III
Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że jakakolwiek granica została przekroczona. Brakowało im bowiem tej śmiałości, która w takich wypadkach osiągana jest łatwiej w pojedynkę niż w grupie. Mogli razem obserwować, czerpiąc z tego satysfakcję, ale przekroczenie wymagało od nich wytężonej i skierowanej do wewnątrz samotności, będącej wówczas jeszcze poza ich zasięgiem, dlatego też musieli zadowolić się tyle bezpiecznymi, co budzącymi rozdrażnienie półśrodkami.
W gruncie rzeczy śmierć, a właściwie jej ostatnia składowa, czyli truchło, rozczarowała ich i pozostawiła z tym dziwnym uczuciem, którego doświadczamy nie trafiając na stopień, i które jest tym silniejsze, im bardziej byliśmy przekonani o jego istnieniu.
Błękitnookie rodzeństwo, niemalże od razu po wyjściu ze starego domu i stanięciu na rozgrzanym, zakurzonym podwórku, włączyło się w zachodzące na nim procesy, jak gdyby płynnie przechodząc do porządku dziennego po tym, co przeżyli. Choć może raczej należałoby powiedzieć – po tym, co tak naprawdę nigdy nie miało miejsca, a jedynie, jak zdawało się z perspektywy lat, było symboliczną wariacją na temat dawno zburzonego domu oraz strzępów wspomnień, w które zaplątał się szary ptak.
W nim natomiast, człowieku miasta, z jego wyjątkową pozycją i zewnętrzną perspektywą, która nie opuszczała go zresztą przez całe życie, nawet w najintymniejszych chwilach, zaczęły kiełkować myśli o zupełnie innym charakterze, przyjmujące formę nie wyrzutów sumienia, a raczej wyzwań rzucanych samemu sobie. Póki co jednak nie nadawał tym myślom realnego kształtu, zawsze bowiem wydawało mu się to ich zbędnym obnażeniem, czy też wręcz odarciem z tajemnicy. Bawił się nimi, obracał je w umyśle, patrząc na ciemne, metaliczne błyski, tylko po to, by za chwilę znowu rzucić się z krzykiem w otaczającą go ze wszystkich stron naturę, którą nagle, ku własnemu zaskoczeniu, zaczął cenić, jak gdyby dopiero po jej symbolicznym odrysowywaniu, ujrzał ją w pełnej, nieskalanej niczym okazałości.
Nie była to jednak natura rozumiana tak, jak rozumieliby ją tutejsi, gdyby potrafili choć na chwilę wyjść poza dekoracje tworzące ich życie i stojąc w pełnej zadumy pozie, która u niego wydawała im się zawsze pretensjonalnie mieszczańska, przyjrzeć się jej z pełną uwagą, na jaką zasługiwała. Oczywiście nie mogli tego zrobić, podobnie jak on nie mógł wejść pomiędzy ich dekoracje, czy raczej opuścić się w nie delikatnie, jak przy zsuwaniu się ze skały, nie potrafił bowiem zapomnieć o istnieniu tego, co na zewnątrz; tego, co sprawiało, że stał w dwóch miejscach jednocześnie, nie będąc tak naprawdę w żadnym z nich, zawsze pomiędzy, zawsze rozdwojony.
Wyczuwał jednak, że w jakiś przedziwny sposób to, co zewnętrzne, ta jego prywatna wieża, pokój na poddaszu, strych, czy też może zewnętrze, jak często nazywał tę przecież nie mniej namacalną od innych część rzeczywistości, połączone jest cienką, prawie że niewidoczną więzią z naturą, której metaliczny blask przeświecał spomiędzy dekoracji, czasem tak intensywnie, że mimo swojego chłodu, zdawał się podpalać ich papierowe, wiotkie brzegi.
W ich spalaniu tkwiłaby zapewne ta sama opieszałość – myślał – co w papierowych stateczkach, które nabożnie nosili z domu w głąb lasu, żeby położyć je delikatnie na powierzchni strumienia, a potem podpalić szybkim ruchem, zanim zostaną porwane przez wodę. To właśnie przez kontrast z jej wartkim prądem żarłoczny płomień zdawał się pochłaniać papierowe maszty w zwolnionym tempie, spotęgowanym jeszcze swoim odbiciem w wodzie, jakby umyślnie pozwalając im, stojącym z rozdziawionymi ustami na brzegu, lub stawiającym kilka niepewnych kroków w ślad za płonącą pochodnią, nasycić się tym widowiskiem i zamknąć je głęboko w sobie.
Ale światło przygasało nagle, jak gdyby zapadając się w sobie i bezdźwięcznie implodowało do własnego wnętrza, zostawiając po sobie jedynie wąską smużkę dymu, która rozpaczliwie próbowała wznieść się coraz wyżej, klatka po klatce i zwężała się coraz bardziej aż do swojego całkowitego, nieodwołalnego zniknięcia. Budzili się wtedy jak z transu i oto stawał przed nimi on – ogromny, rozłożysty las, z jakiego wychodziły nocą zwierzęta, by zakradać się na gospodarskie pole. Las, który odbijał się w oczach starego psa, gdy przyprowadzano go z powrotem na zakurzone podwórko, po czym przypinano zardzewiałym łańcuchem do budy.
Nie bali się go jednak, gdyż to kolejne z tych ważnych dla nich, symbolicznych miejsc – które odkrywali tego lata bardziej w sobie samych niż na zewnątrz – pomimo swojej wielkości (a może właśnie przez nią) wydawało im się bardziej ograniczone niż strych w starym domu, z jego urywającym się nagle sufitem i zakurzoną podłogą.
Maleńka, drewniana kapliczka, za którą las zdawał się gęstnieć w harmonii z siłą dziecięcej sugestii, stanowiła niepisaną granicę. Zgodnie z zaleceniem starszych nie powinni nigdy jej przekraczać, i choć już wówczas zdawali sobie sprawę z umowności takiego zakazu, to coś w pokrytych łuszczącą się farbą figurkach świętych, kazało im zatrzymywać się w tym miejscu, za każdym razem, gdy niesieni zabawą przesuwali się przez las, zupełnie go nie dostrzegając.
Podczas gdy błękitnookie rodzeństwo przystawało i modliło się żarliwie, on patrzył nierozumiejącym, nieobecnym wzrokiem na ten ludzki wytwór, który tak nienaturalnie wyglądał pośród bujnych oraz pełnych soku drzew, tkwiących nabrzmiałymi korzeniami w czarnym, wilgotnym gruncie.
Bardzo szybko zdał sobie sprawę, że lęk, który podnosił w nim głowę w takich momentach, po czym zaczynał węszyć w panice niczym zwierzę szukające drogi ucieczki, związany był nie z tym, co znajdowało się za umowną granicą, ale właśnie z niepozornym i grubo ciosanym przedmiotem, który ją wyznaczał, równocześnie oskarżając ich samym swoim istnieniem o próbę przekroczenia.
Mimo to las wciąż mamił i przyciągał M., każąc mu chować się pod jego kopułą nie tylko razem z kuzynostwem, ale również w pojedynkę. W ten sposób stał się jego drugą – zaraz po pokoju na poddaszu, który mu przydzielono – samotnią, gdzie spędzał czas w oczekiwaniu na powrót rówieśników. O jego spacerach do lasu nie wiedział nikt, gdyż jedyna pozostająca razem z nim w domu osoba, jego prababka, już dawno utraciła kontakt ze światem zewnętrznym, systematycznie pożerana w swoim obwieszonym świętymi obrazami pokoju przez ziemię wrosłą w jej spracowane dłonie.
IV
W dzień, gdy starsi mieli przyjechać po niego z miasta, M. obudził się wcześniej niż zwykle i wpatrując się uporczywie w sufit, czekał, aż na dole umilkną odgłosy porannej krzątaniny, po czym zostanie w domu sam, tak jak miało to już miejsce tyle razy wcześniej. Ku swojemu zdziwieniu, spoglądając przez okno pokoju na podwórko, nie dostrzegł przy budzie starego psa. Coś musiało się wydarzyć, skoro starsi opuścili dom w pośpiechu, zapominając o jego przyprowadzeniu, lub celowo odłożyli je na potem, budząc w nim niepokój tą nieoczekiwaną wyrwą w codziennej rutynie i wywołując przyspieszone bicie serca.
Po śniadaniu, zjedzonym bez zbytniego apetytu w pustej kuchni, wziął pod pachę stary koc, którym przykrywał się w nocy, po czym przecinając na ukos zakurzone podwórko, ruszył w stronę furtki wiodącej na tyły gospodarstwa. W tym miejscu zaczynały się przylegające ciasno do budynków, rozgrzane już o tej porze dnia, pola. Coś kazało mu zatrzymać się w pół drogi żeby spojrzeć na stary dom, który zdawał się wisieć ponuro nad podwórkiem, na jego zapuszczone, porosłe rdzawą trawą wnętrzności, przeświecające przez wybite zęby okien oraz drzwi.
Choć wiedział, że ona również ma w zwyczaju bawić się w starym domu, jej szybkie mignięcie w jednym z okien zaskoczyło go i wytrąciło z równowagi. Mimowolnie zadrżał na całym ciele, ale opanował się, po czym ruszył zdecydowanie w stronę budynku, najpierw szybkim krokiem, a potem biegiem, którego nie przerwał nawet w środku, kiedy to wpadał z jednego pustego pomieszczenia do drugiego, wpijając się palcami w obszarpane framugi drzwi.
W końcu odnalazł ją skuloną i odwróconą do ściany, w najmniejszym z domowych pomieszczeń, którego dawne przeznaczenie pozostawało dla niego tajemnicą, podczas gdy dla niej bez żadnych wątpliwości stało się królestwem, do którego znosiła różne przedmioty, najczęściej pochodzące z nowego domu, jak gdyby zwracając staremu budynkowi za ich pomocą utraconą cześć oraz wspomnienia, zaklęte w tak niepozornych rzeczach, jak agrafki, spodki od filiżanek, czy złamane klucze, które jakimś cudem ocalały z pogromu.
Ostrożnie dotknął jej ramienia i poczuł jak cała drży. Podobnie jak przy każdej próbie nawiązania kontaktu, do których w trakcie jego pobytu doszło kilkakrotnie, do głowy przyszło mu, że jest podobna do niezgrabnego, wielkiego ptaka, ale tym razem pojawiło się jeszcze coś innego, obce uczucie związane z jej skórą, po której oczekiwałoby się chropowatości, czy też innego defektu, a która teraz wydała mu się nadzwyczaj delikatna w dotyku. Uczucie to było tak dojmujące, że wywołało w nim irracjonalną falę czułości oraz chęć, by przylgnąć do jej ramienia policzkiem. Zamiast tego skarcił się jednak w myśli, po czym wyprostował gwałtownie.
Była od nich wszystkich znacznie starsza, prawie że dorosła, ze wszystkimi tego fizycznym konsekwencjami, które jaskrawo kontrastowały ze stanem jej umysłu, w rzeczywistości bowiem pozostawała całkowicie zależna od ludzi i lekarstw. (I w tym również było coś ptasiego, myślał często, obserwując ukradkiem, jak matka przygotowuje dla niej leki w porze posiłków, układając je w równe, różnokolorowe rzędy na białym obrusie, a ona zaczyna zjadać je jeden po drugim, używając do tego jedynie ust). W chwilach chorobowych ataków przypadała do matczynej dłoni z łkaniem, które wstrząsało gwałtownie jej dużymi piersiami. Kiedy starsi wyjeżdżali w pole, znikała gdzieś na długie godziny, najczęściej gromadząc różne niepotrzebne przedmioty, których zastosowanie zdawała się dostrzegać tylko ona, i nikt, nawet jej błękitnookie rodzeństwo znające tutaj każdy zakamarek, nie potrafiłby jej wówczas odnaleźć, tak bardzo zapadała się w samą siebie.
Była pod tym względem podobna do niego i to właśnie ten fakt, to dziwne, nieoczekiwane podobieństwo, które budziło w nim lekkie poczucie wstydu, uznawał za źródło swojej fascynacji jej osobą, z tą różnicą, że w przeciwieństwie do niego nie potrafiła inaczej wyrazić i opisać swojego spadania w poziomą przepaść niż poprzez milczenie oraz nieobecność, podczas gdy on właśnie tamtego lata uczył się, całkowicie instynktownie, wyrażać je tymi specjalnymi zestawieniami słów, które niektórzy zwykli nazywać poezją.
Powoli odwróciła się w jego stronę, szurając po drewnianej podłodze butami za dużymi o kilka rozmiarów, po czym wyprostowała się z drżeniem. Dopiero po chwili M. zdał sobie sprawę, że dziewczyna trzyma w rękach coś szarego, co ku jego zdumieniu okazało się żywe i z całych sił starało wydostać się na wolność. Jej uścisk był jednak bezlitosny i ciasno oplatał stworzenie, a przy tym sprawiał wrażenie całkowicie bezwiednego i niezamierzonego, jak gdyby złapała go mimochodem, po czym od razu zapomniała o jego istnieniu. Spojrzała ze zdziwieniem na trzymanego w ręku ptaka, który do złudzenia przypominał tego znalezionego przez nich na strychu, a potem powoli przesunęła swój pusty, nieobecny wzrok na niego, zaczepiając przy okazji o wszystkie zgromadzone przez nią w pokoju przedmioty. Trwali tak przez chwilę, wpatrzeni w siebie, aż jej bursztynowe, piękne oczy nie zmieniły nagle swojego wyrazu, jak gdyby uchwyciły wreszcie jakiś fragment rzeczywistości i zacisnęły się na nim z całych sił. Czoło dziewczyny zmarszczyło się, a cała twarz napięła w nienaturalnym grymasie. „Ona wie – pomyślał z przerażeniem – ona o wszystkim wie”.
Piętnaście lat później, kiedy w pustym, pozbawionym mebli pokoju będzie odbierał telefon powiadamiający go o tragicznym wypadku, nieoczekiwanie ogarnie go silne poczucie ulgi. Jej źródło będzie dla niego niewidoczne, ukryte za zasłoną czegoś niezrozumiałego oraz mglistego, co zaraz ustąpi miejsca wyrzutom sumienia związanym z jego nieadekwatną, jak mu się będzie zdawało, reakcją. To właśnie z jej powodu ogarnie go dojmujący smutek, nie mający jednak nic wspólnego z otrzymaną wiadomością, a którego źródłem będzie jedynie on sam.
Ona wie. Spojrzał na nią raz jeszcze, jak gdyby mimochodem, choć przecież stali naprzeciwko siebie, po czym, nie napotykając jej dzikiego jeszcze przed chwilą wzroku, a jedynie ten zwierzęcy wyraz zamyślenia, który tak często gościł na jej twarzy i który tak go fascynował, a zarazem odpychał, odwrócił się, po czym ze spokojem wyszedł ze starego domu, kierując swoje niespieszne kroki w stronę furtki. Dzień był w rozkwicie.
V
„Dlaczego by jednak z wojny nie uczynić stanu naturalnego? Rozciągnąć również na inne sfery jej rdzę, lepką niczym krew?” – myślał spoglądając na ciemne, oddające ciepło letniego dnia pola, które ciągnęły się aż po jeszcze ciemniejszą linię lasu, za którą, jak mu się zdawało, powinien znajdować się ocean, lub przynajmniej coś równie nieskończonego, co, dysząc nieprzerwanie letnim powietrzem, wprawiało horyzont w lekkie drżenie.
Jego pierwszy kamień nie sięga celu. Przelatuje obok, toczy się głucho po ziemi, by po chwili zatrzymać się w miejscu, gdzie – jak zdaje się mówić przytłaczająca cisza – spędzi całą wieczność. Krew szumi w uszach, oddech jest krótki i przerywany, jak przy szlochu lub przy gwałtownym przystępie rozkoszy. Drugi kamień parzy mu palce, jego ciepło oraz ciężar zaskakują go, jednak nie daje się im rozkojarzyć. Mimo roztrzęsienia jest skupiony, i zdecydowany jak rzadko kiedy. Bierze zamach i rzuca tak mocno, że o mało co nie pada na twarz, chwiejąc się przez chwilę na palcach w tę i z powrotem. Wreszcie łapie równowagę. Łańcuch zaczyna niespokojnie brzęczeć. Rzuca raz, drugi, trzeci. Odpowiadają mu trzy głuche dźwięki. Ma wrażenie, że zaraz zemdleje lub zaleje się krwią. Łańcuch podnosi się i opada raz po raz. Kamienie kończą się szybko, więc rzuca bryłami ziemi, pustą plastikową butelką, która wychynęła nagle spod czarnoziemu, rwie maleńkie kłącza, ciska nimi, już nie patrząc, czy dosięgają celu, rozgląda się niespokojnie za czymś, czym jeszcze mógłby rzucić, jednak po chwili zdaje sobie sprawę, że to już zbędne. Podnosi się z czarnych od ziemi kolan i zaczyna iść przed siebie, po drodze podnosząc ciężki koc. Na granicy świadomości rejestruje, że chce mu się pić. Gardło pali żywym ogniem, jak gdyby ktoś wlał do niego rozgrzane złoto. Jeden, drugi, trzeci krok. Cała wieczność. Pół wieczności. Już. Coś czarnego. Czarne przesłania dzień, pada na ziemię. Pod czarnym – skulony kształt. Krew uderza i on uderza. Upada na kształt całym ciężarem. Ciche minuty szamotania. Znowu wieczność. Pół wieczności. I nic. Sapanie, skomlenie, pisk spod czarnego. Mija jedna, druga minuta.
Rozpaczliwie drapanie o ziemię. Stęka. Kto? Idiotyczna myśl o grabiach, haha. Słońce w zenicie. Wieczność. Pół wieczności. Odliczanie. Raz, dwa, trzy. Gwałtowne szarpnięcie. I zapach. Ten obrzydliwy zapach. Jeszcze. Wytrzymać. Mocno. Tak. Całym ciężarem. Wbić w ziemię. Czerwone słońce. Pot na czole. Na kocu, na ziemi. Jeszcze. Odliczanie. Wieczność. Tak to wygląda. Raz, dwa, trzy. Wpada w drżenie. Kto? Rusza się, wciąż. Dociśnij. Raz, dwa, trzy. Jeszcze. Może uderzyć? Uderza. Ból. Kolana, kolanami, tak. Opór. Skomlenie. Nie. Nie to. Z daleka. Sierść. Płatami. Raz. dwa. trzy, raz dwa trzy. Uderz, uderza. Iiiii… Czarne w czarnej krwi. Krótki oddech. Całym ciałem, naprzeć. Napiłbym się. Oko. Drżenie. Drżenie. Raz, dwa trzy, trzy dwa raz. Już. Już. Sam. Cisza, cicho, on…on…
I nagle powietrze pęka jak kawałek rozgrzanej blachy. Wszystko drga przez krótką chwilę i migocze, aż staje się jednym błyskiem, jednym światłem. Przez mgnienie, kiedy zsunęła się z niego czerwona zasłona i nie zdążyła jeszcze opaść druga, zdawało mu się, że ziemia wyciąga do niego ręce. W półomdleniu nie był jednak w stanie stwierdzić, czy po to, by zacisnąć się na jego kostkach i porwać go w dół, czy po to, by pociągnąć go za sobą na rozgrzaną, pachnącą trawę. Ocean w nim i na zewnątrz dyszał miarowo.
Od strony domu rozległo się wołanie na obiad.