Wiosna rozpadała nam się w palcach razem ze słońcem, bratkami i święcącym błotem, którego mama kazała mi za wszelką cenę unikać. Denerwowała się, bo zbaczałem z chodnika w kałuże i półbuciki miałem brudne, pokryte mokrą ziemią, szlaką i trawą. Pociągnęła mnie za rękaw kurtki, aż poczułem jej twarde paznokcie. „Robisz mi na złość, nie kochasz wcale”, cedziła przez zęby. Uważnie obserwowałem ulicę: miałem wrażenie, że wszyscy nam się przypatrują, choć nie widziałem na podwórkach prawie nikogo; tylko kury, gęsi i kaczki odrabiały lekcje zadane im przez gospodarzy, kręcąc się i wodząc wzrokiem za wielkim, pomarańczowym słońcem, które to siadało na liściach, to ślizgało się po konarach drzew, to błogosławiło światłem wodne krążki w denkach wiaderek na paszę. Mama nie lubiła zwierząt i każdą kurę nazywała „drobiem”. Wzdrygała się na widok ptaków chodzących samopas, nie rozumiała, jak można pozwolić na taki burdel. Mnie to nie obchodziło, ba – podobało mi się zaufanie pokładane w zwierzętach, pewność, że wrócą, że nie odlecą do ciepłych krajów. Każdego dnia bałem się, że nasze koty nas zostawią, że pewnego razu po prostu znikną na zawsze. „Niech sobie znikną, nikt nie będzie po nich płakał”, mówiła mama, wiedząc, że się zaraz rozbeczę. Lubiła robić mi na złość i może dlatego sądziła, że zbaczam z chodnika w błoto, by się zemścić. A kto wie, może właśnie o to chodziło, o zemstę, zemstę poprzez błoto, brudną, błotną zemstę na mamie, która wielbiła porządek, czyste paznokcie i śnieżnobiałą komeżkę pachnącą kościelnym kadzidłem i proszkiem do prania.

Pod kościołem mama powiedziała, żebym poszedł do zakrystii i się przebrał. Nie chciałem iść, ale musiałem. Wokół wściekle pachniało kwiatami, które proboszczowi nasadziła gospodyni: fiołkiem, niecierpkiem i werbeną. Mama szeptała pod nosem te kwietne imiona i zapamiętywała je, by rozejrzeć się za nimi w sobotę na rynku. Zazdrościła proboszczowi – ale nie grzesznie, tylko trochę. Poleciła mi, żebym został ministrantem kilka miesięcy po komunii. „Ministranta Bóg wysłucha”, powiedziała mi, nie dodając, o co mam się modlić. Lubiła chodzić do kościoła i właściwie codzienne mnie do niego zaciągała. Zaczął się maj, wszystko kwitło i słońce właziło na chmury, by przekoziołkować na drugą stronę nieba, a mama chowała się przed słońcem w ciemnym, zimnym kościele, który pachniał kamieniami, wilgocią i starą farbą.

Wszedłem do zakrystii i od razu ksiądz złapał mnie wzrokiem. Siedział na krześle naprzeciwko ciężkich drzwi i gapił się przed siebie posępnie i ciężko. Wyglądał jak stare psisko, które chowa się przed upałem w cieniu i nawet nie umie podnieść łba. „Szczęść Boże!”, mruknąłem. Nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się ospale. Nikogo poza nami tu nie było – pozostali ministranci nie przychodzili do kościoła w tygodniu, mieli ciekawsze rzeczy do roboty. Zostawiłem torbę na podłodze i otworzyłem szafę; musiałem podać proboszczowi komżę i ornat. Bałem się, że zrobię coś źle, że on będzie się niecierpliwił albo zatnie usta, że wyrwie mi z rąk to świecące wdzianko i wciśnie sobie przez głowę bez słowa, a potem na litanii będzie tupał. Ubrałem go w końcu i sięgnąłem do torby, wyciągnąłem komżę i zarzuciłem na siebie niedbale. Zostało trochę czasu, mama zawsze wychodziła do kościoła wcześniej, niemal godzinę przed nabożeństwem wrzeszczała na mnie, że się spóźnimy. Gapiłem się w drzwi, modląc się do Jezusa, by przyprowadził na litanię innego ministranta, chociaż połowę ministranta, odrobinkę ministranta, abym nie musiał służyć sam. Jednak nikt się nie zjawił, wybiła godzina, proboszcz westchnął i wyszedł przed ołtarz. Stare babska poderwały się z siedzeń, a potem uklękły, zaczęły walić się w oklapłe piersi i zawodzić litanię: na początku nudną („o pani nasza, orędowniczko nasza”), potem ciekawą („wieżo z kości słoniowej”), a na końcu bardzo dziwną („baranku boży, który gładzisz grzechy świata”). Ja nie śpiewałem, macałem wzrokiem twarde figury pozbawione pleców. Ustawione nad ołtarzem, nachylały się ku święcącej glacy proboszcza, który pluł drobinkami błyszczącej śliny na modlitewnik rozłożony jak owadzie odnóża. Te figury – Maryja, Józef, Katarzyna i przede wszystkim święty Dominik Savio – wywoływały we mnie dziwne drżenie; były podobne do lalek, martwe i twarde, świdrowały niewidzącym wzrokiem przestrzeń, która pęczniała od kadzidła i drobinek światła. Przez chwilę miałem wrażenie, że Dominik Savio uśmiechnął się do mnie, że podniósł ku mnie dłoń obleczoną w różaniec i machnął wesoło, a potem zrobił minę, wypchnął językiem wnętrze policzka, że Maryja zauważyła to i trzepnęła Dominika kamienną ręką po kamiennym łbie („kamienny łbie!”, syknęła), bo nie lubiła, kiedy ktoś zakłócał litanię. Dominik uśmiechnął się i zaczął litanię małpować, kazał mi odczytywać słowa ze swoich kamiennych ust: „Matko skałkowa”, „Matko nie-dziewicza”, „Matko wstawiona”, „Matko rozpięta”, „Furtko niebieska”, powtarzał. Ja, zupełnie nieświadomie, za nim. I po chwili złapałem się za usta, które bluźniły tuż pod uchem proboszcza. Odwróciłem się ku ludziom, pewien, że ktoś musiał zrozumieć, co mówiłem, ale stare babska wciąż siedziały w ławkach, z nosami w książeczkach, usiłując coś tam dojrzeć w środku, sunęły wzrokiem po litanii i zawodziły „Królowo nasza, Królowo Polski!”. Jedna mamusia pośród nich nie była całkowicie stara, a one patrzyły na nią podejrzliwie.

Po litanii ściągnąłem komeżkę, zmiąłem i wcisnąłem do torebki – nie składałem, gniotłem, by mama następnego dnia wydarła się na mnie, że psu z gardła wyciągnięta. Gniotłem ze złości, choć nie wiedziałem, skąd się ta złość u mnie wzięła. A proboszcz zdjął przez głowę sutannę, przez chwilę widziałem jego tłuste, owłosione plecy, z czarnymi kosmykami podobnymi do kręcących się robaczków. Westchnął i na pewno chciał coś powiedzieć – że znowu się gapię – ale na szczęście zadzwonił mu telefon i machnął na mnie ręką. Miałem szczęście, nie musiałem gasić świec! Niebieskie światło mignęło w ciemnościach zakrystii jak statek kosmiczny, który wchodzi na orbitę, palce proboszcza próbowały przesunąć w prawo, odebrać, ale ślizgały się od potu i ekran nie odpowiadał, twardy i niedostępny jak sam Pan Bóg. Przepraszam za to podniosłe porównanie, to przez kościelną atmosferę.

Mama obraziła się na mnie, że musiała czekać, narażona na potępieńcze spojrzenia bab. Poszła przed siebie i nawet nie spytała, czy idę za nią. Przez chwilę chciałem zostać, usiąść na ławce i płakać, aż przyjdą po mnie te stare babska, wezmą do siebie do domu i nakarmią sernikiem, coca-colą, może nawet piwskiem, a potem każą iść do świń, przerzucić gnój albo nakarmić kaczki. Jednak zmieniłem zdanie, pociekłem za mamą, wrzeszcząc „Mamo, mamo!”; wiedziałem skądś, że te stare babska prędko zaczęłyby patrzeć na mnie z ukosa, dostrzegłyby moją dziwność i kanciastość. Złapałem mamę za dłoń, ale ona wciąż szła, wyrwała mi tę dłoń, wiedziałem teraz, że wszyscy się na nas gapią, z okien, podwórek, może nawet studzienek i hydrantów, sąsiedzi, mrówki, dżdżownice i kamienny Dominik Savio, który umie widzieć przez kamienne ściany, chciałem powiedzieć: „Stój! Stój! Przestań mnie odpychać!”, ale bałem się, więc po prostu biegłem przy mamie i powtarzałem: „Przepraszam, mamusiu, przepraszam cię”, aż ona w końcu się zatrzymała.

Zamiast iść prosto do domu, skręciliśmy w polną drogę. Słońce wisiało nisko nad polami i zalewało trawę pomarańczową poświatą; zdawało mi się, że wszystko zaraz zajmie się ogniem, nasze buty i twarze, chaszcze pokrzyw i kaczeńce, które rosły przy rowach z wodą, ale nie zwracałem na to uwagi, bo ona tak mocno się smuciła, i miała taką zaciętą minę, zatrzaśniętą jak wieko studni. Zatrzymaliśmy się nad rowem i mama wskazała palcem strużkę, która prawie wyschła. Choć przecież dobrze wiedziałem, co robiło słońce – wielkie, balonowe słońce, które chowało się za chmurami i szczypało niebo.

Mama męczyła się w upalne dni, leżała na kanapie i wodziła wzrokiem za drobinkami kurzu, które kręciły się w powietrzu, ale nie miała siły sprzątać. Wszystko było gnuśne, spocone, miękkie i suche; wodą ze szlaucha polewałem naszą Tosię, przytroczoną łańcuchem do budy, a ona szczekała radośnie. Chciałem puścić tę naszą sukę, ale nie pozwalali mi, codziennie musiałem znosić, że płakała, prosząc o chociaż chwilkę wolności. Kończyło się to często tak, że siedziałem przed budą po kilka godzin, patrząc na nią, macając ją po suchym nosie, oblewając wodą i czesząc pod włos, towarzyszył temu przykry zapach mokrej sierści. Tosia była tak naprawdę straszliwie brzydka, mała, krępa, rudawa, miała ropę pod oczami i pokręcone uszka, nikt oprócz mnie jej nie współczuł, a kiedy prosiłem tatę, dziadka albo babcię o pomoc w odpięciu łańcucha, to zbywali mnie, mówili, że Tosi na łańcuchu dobrze, bo mogłaby sobie pobiec, kto wie, przejechałby ją samochód albo ktoś przetrąciłby jej kark widłami, albo wróciłaby ze szczeniakami w brzuchu, brudna, zhańbiona, jak menda, franca, po prostu kurwa. Szedłem powiedzieć to mamie, że Tosia cierpi, ale mama wzruszała ramionami. „Zainteresuj się matką, nie psem”, mówiła i wracała do oglądania serialu. Chciałem coś powiedzieć, nie powiedziałem, tylko gapiłem się w odbiornik, który nadawał, że na Podlasiu szaleje trąba powietrzna, porywa ludziom dachy i łamie drzewa jak zapałki albo nawet kredki; te drzewa unoszą się w powietrzu jak podłużne drewniane ptaki, kręcą się w środku trąby i spadają na ludzi, auta i ulice, ciężkie i bezwładne – niczym porzucone boskie zabawki. Kamera śledziła twarze płaczących ludzi, pokiereszowane zupełnie jak mury ich domów, teraz otwartych na spojrzenia dronów, które dziennikarze i strażacy puszczali nad zniszczoną wsią.

Trąba nas oszczędziła, to zasługa mamy i jej litanii. A mnie cierpła skóra na kolanach, skręcało mnie i nosiło od śpiewania tego samego, ale musiałem wytrzymać. Na łące chłopaki grali w nogę. Jeden z nich rzucił mi prześmiewcze spojrzenie, ale nie piłkę. Miał koszulkę z napisem „Mbappe”; był wysoki, wychudzony, głowę miał wystrzyżoną na ołówek, nogi i ręce długie i giętkie, nieco pajęcze. Obserwowałem go przez ramię, bo z piłką robił, co chciał, a reszta tylko oglądała poliestrowy napis na jego plecach, „Mbappe” i „Mbappe”, nie wiedziałem, co znaczy to „Mbappe”, to słowo wydawało mi się nieznośne, rytmiczne i dźwięczne jak uderzenia plemiennego tam-tama, podobne w swoim cudzoziemskim zaśpiewie do słowa „Savio”.

Odwracałem głowę od chłopców, co kopali piłkę mimo krowich placków. Czułem się – z tą mamą u boku i komeżką w ręku – niczym książęce dziecko, choć miałem w domu podobną biedę co oni. Ale obiecałem sobie, że któregoś razu ucieknę z domu, to znaczy po prostu pójdę na pola, zniknę i dołączę do chłopaków. A potem może poproszę mamę, żebyśmy poszukali w mieście koszulki z napisem „Mbappe”. Jeśli nie w sklepie sportowym, to może chociaż w którymś z lumpeksów, może akurat się trafi, może będę miał szczęście. I może ona sobie pomyśli, że to nie żadna piłkarska koszulka, ale taka normalna, koszulka bo koszulka, taka do chodzenia, dla dziecka bo dla dziecka.

Już zaraz dotarliśmy do nas na podwórko. Usiedliśmy na ławce pod brzozami. Bardzo chciało mi się spać, wymęczyła mnie ta podróż z mamą, choć przecież nic takiego nie robiliśmy. Mamie też się oczy zamykały, zrobiło się zimno, zerwał się wiatr i słońce zaszło nad horyzontem, wpadło w ziemię jak w kompot. Nim się spostrzegłem, mama siedziała oparta o ławkę, z głową odchyloną do tyłu, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, po prostu ululana.

No i nie wiedziałem, co robić. Nie chciałem mamy budzić. Obudziła się o szóstej, zaczęła kroić chleb, smarować masłem, potem dżemem, odstawiła kanapki pod przykrycie, by nie usiadły na nich wstrętne muszyska, potem poleciała do łazienki, założyła majtki, stanik, bluzkę i spodnie (nie chciała rozbierać się przy tacie), umalowała się trochę, uczesała i wyszła, i zamiast coś przekąsić, wlała w siebie kubek gorzkiej kawy, która zdążyła trochę ostygnąć (bo mama wstawiła wodę i zalała kawę na samym początku), i skrzywiła się, bo wie, że kawa na czczo może doprowadzić do wrzodów na żołądku, ale nie przestała pić, piła i piła, chcąc żołądkowi zrobić na złość. Potem głaskała mnie po głowie, a ja udawałem, że śpię, choć nie spałem, odkąd zaczęła się szykować, tylko drżałem, czy nic się nie stanie, czy nie pokłóci się z tatą albo coś. W ciemności, po drugiej stronie pokoju, on się ubierał – pokraczna, zwalista, ciemna postać. Jakieś potworne zwierzę, które sięga po kobietę, ściska ją, łamie jej kości, zamienia ją w papierek po chipsach, wyrzuca do kosza. W szarości świtu obserwowałem cienie pnące się po jego ciele: owłosione pośladki, uda, łydki, szerokie plecy i tłuste fragmenty ciała układające się na kościach w sposób właściwy dla górskich skarp. Ciało podobne do ciała proboszcza.

Współczułem mamie, więc zostawiłem ją w spokoju. Niech sobie chwilkę pośpi! Postanowiłem pobawić się lalką, którą schowałem w stodole, na posłaniu kociąt. Trafiła tam z ziemi, w co oczywiście nikt nie chciał mi uwierzyć. „Jak to z ziemi! Plastikowe lalki nie rodzą się w ziemi, debilu!”, powiedziała mi Klaudia, koleżanka, z którą podzieliłem się sekretem po szkole. Jednak taka była prawda – lalka urosła w ziemi. Jak to się stało? Pewnego razu na wiosnę, choć może działo się to w ostatnie dni zimy albo nawet w poprzednie lato, ziarno plastiku upaść musiało w pobliżu kurnika. Może babcia, niosąc kurom ziarno, znalazła w wiaderku coś dziwnego? I pomacawszy to, wyrzuciła ze wstrętem? A ono upadło na żyzną ziemię, zupełnie jak w przypowieści Jezusa, i rozkwitło? Albo może tata coś robił na podwórku, w garażu miał przecież warsztat, więc może odpakował coś z folii, folię rzucił i nie zauważył, że skraweczek, maleńki skraweczek, oderwał się i poleciał, a potem opadł na ziemię, którą niebawem zapłodnił? Na wiosnę urosła lalka. Z początku podobna do marchwi, wystawiała nieśmiało łebek na powierzchnię, w końcu stała się całkowicie normalna, oczywiście zupełnie naga, obleczona w ziemię i trawę, twarda i plastikowa, z rozwianą, poliestrową czupryną. Wkrótce zrozumiałem, że mam w rękach istotę całkowicie ludzką, o którą trzeba odpowiednio zadbać, dlatego też porwałem kilka liści, powiązałem łodyżkami i zrobiłem lalce kombinezon. Niezbyt trwały, od razu się porwał. Następne ubranko wykonałem ze szmatki, a następne – z kawałka worka do ziemniaków. Jednak ani strój z liści, ani ze szmatki, ani z worka nie podobał się lalce. Stała przede mną, oparta o śliwkę, pokazywała swoje niezadowolenie. „Przebrałeś mnie za wieśniarę!”, „Przebrałeś mnie za Ewę!”, zdawała się warczeć. Zrozumiałem, że mam przed sobą prawdziwą damę, nie żadną chłopkę albo służkę, tylko prawdziwą plastikową arystokratkę. Znalazłem dla lalki sznur z koralików, a ze świątecznego obrusa wyciąłem aksamitny kwadrat. Nie była bardzo szczęśliwa, ale przestała się dąsać.

Nie mógłbym się tą lalką bawić tak, jak bawiłem się zawsze zabawkami: figurkami zwierząt albo dinozaurów. Bo przecież ona sama mogła o sobie decydować – i rzeczywiście to robiła. Kazała mi zabierać się do szkoły w plecaku, kłaść między książkami a kanapką, którą – trzeba przyznać – opiekowała się, dbała o nią, by się nie zgniotła. Na lekcjach musiałem otwierać plecak, by lalka mogła słuchać (chłonęła wiedzę), albo kłaść ją na książkach, by sobie pooglądała klasę. Bałem się, że ktoś zwróci na nią uwagę i będą się ze mnie śmiać. Raz kazała mi zabrać się do kościoła. Jak ksiądz sobie poszedł, musiałem iść przed ołtarz, wyjąć ją z torby i pokazać jej świątynię. Bardzo się podekscytowała; oglądała wnętrze z zapartym tchem (nie miała tchu), wodziła wzrokiem po figurach (miała nieruchome źrenice). Wyglądała jak ktoś, kto całe życie był samotny i wreszcie odnalazł swoich pobratymców, stworzenia podobne do siebie. Kazała się podsadzić do świętego Dominika Savio, chciała z nim porozmawiać, albo chociaż dotknąć jego kamiennej sukienki, i muszę przyznać, byłem skłonny jej pomóc, ale otworzyły się wtedy drzwi zakrystii i zobaczyłem stareńkiego, siwego kościelnego, który zabierał się do sprzątania kościółka. Schowałem lalkę pod koszulką („Spociłeś się!”, warknęła), i udawałem, że się modlę. Kościelny machnął na mnie ręką („No idź, idź sobie!”), więc poszedłem i dopiero na zakręcie wyciągnąłem lalkę zza paska.

Jakoś wtedy, idąc z lalką w torbie, z lalką przykrytą komeżką, lalką, która zaciągnęła mnie do kościoła i kazała w nim siedzieć, mimo że się bardzo wstydziłem i chciałem uciec, pomyślałem sobie dziwną rzecz – że lalka to mama, a mama to lalka. Znienawidziłem lalkę i pokochałem ją. Szczelnie zacisnąłem torbę z komeżką. Może udusi się między fałdami sukna? Ale kiedy zajrzałem do środka, wpatrywała się we mnie kpiąco. „Przecież ona nie musi oddychać”, przypomniałem sobie.

A teraz nie leżała tam, gdzie powinna, w stodole, na posłaniu kociąt. Zniknęła. Uciekła! Zacząłem motać się po stodole, zaglądałem wszędzie, pod bele siana, pod taczkę, pod ciągnik, pod stare śmieci, rupiecie, oponę, papiery, styropian… Ale nie, lalki nie znalazłem. A przecież musiałem ją znaleźć, ponieważ – może teraz dopiero to poczułem – była taka sama jak mama, która siedziała na ławce, z głową odchyloną, z liśćmi brzozowymi w otwartych ustach, na linii między istnieniem a nieistnieniem, życiem a śmiercią. Gdzie się podziała? Może – teraz przyszło mi to do głowy jak drgnienie liścia, szelest folii – uciekła ze świętym Dominikiem Savio? Może on za nami, za mną i za mamą, przylazł tu z kościoła, wkradł się do stodoły i przekonał lalkę, by z nim odeszła w krainę ni to kamienia, ni to plastiku?

Przebiegłem przez stodołę i wyszedłem wrotami, znalazłem się na podwórku, a więc miałem przed sobą domek babci i dziadka, oborę i nasz dom. Tosia zaczęła szczekać z radości, że wróciłem, próbowała zerwać się z łańcucha. Babcia siedziała na schodku z cementu i cięła drewno na opał, ściskała małą siekierkę i waliła w szczapę za szczapą, a one rozpadały się na drobniutkie wici. Na obrzeżach pieńka zostało troszkę krwi, która zaschła od niedzieli, kiedy babcia zabiła kurę. Podbiegłem do niej, chciałem zagadnąć o lalkę. Jednak wstydziłem się. Babcia wzięła drewno i weszła do domku. Poszedłem za nią. Mieli jedną izbę, dwa łóżka, materace wypchane sianem i ciężkie pościele, śmierdziało tam u nich myszami, kurzem i pleśnią. Dziadek umierał z bladą, widmową głową opartą na poduszce. Musiał mieć ciepło – pod kaflowym piecem buchał ogień.

Wziąłem szczapę i nachyliłem się nad rozżarzoną paszczą. Zauważyłem zwęglone resztki lalki. Nic nie mogłem zrobić. Kiedy spróbowałem sięgnąć po plastikową rączkę, niknącą teraz w popiele, babcia trzasnęła mnie po łapie. Miała twardą, zaciętą minę. Lalkę pożerał ogień, plastik zamieniał się w nic, gryzący zapach wlókł się wzdłuż nozdrzy. Zamknąłem oczy i znowu otworzyłem – spalona, stopiona lalka zniknęła. Końcówka palca; nic więcej nie udało mi się dojrzeć.

Babcia usiadła przy stole i zaczęła modlić się na różańcu. Przesuwała w palcach paciorki i szeptała: „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna”.

Pobiegłem przed siebie, przez stodołę do ogrodu, obudzić mamę, modląc się, ale nie wiem właściwie komu i na co, by wciąż tkwiła na ławce pod brzozami, by się obudziła, kiedy rzucę się na nią i potrząsnę nią. W oddali stała dziwna, blada postać – sądziłem przez chwilę, że to święty Dominik Savio czeka na lalkę i niecierpliwi się, bo nie wie, że została poświęcona w świętym ogniu, stopiona i rozczłonkowana, zamordowana ze złości. Ale nie, to „Mbappe” wracał do domu wzdłuż łąk, podrzucał nad głową futbolówkę. W ciemnościach widać było napis na jego plecach i rozżarzoną, podobną do małego Marsa, końcówkę papierosa.

Ściskałem mamine ręce, palce, kolana i nawet brodę. Miała takie plastikowe ciało.

Opowiadanie napisałem w maju 2021 roku, po oddaniu do druku „Kości, które nosisz w kieszeni”. Nie potrafiłem rozstać się z pewnymi motywami (wciąż nie mogę) i postanowiłem raz jeszcze spróbować połączyć je w całość. Choć nieco inaczej.



Łukasz Barys (ur. 1997) – autor m.in. powieści Kości, które nosisz w kieszeni (2021), za którą otrzymał Paszport „Polityki”.