Niełatwo zastąpić wodę ogniem, bo to dwa odrębne żywioły. I jak Waldek ma ludzi przekonać, żeby się nie poparzyli? Przecież w piecu nie może wygasnąć. No ale od czego on jest? Gmina mu zaufała, więc ma obowiązek rządzić.

Gdy tylko woda ustąpiła spod stóp, natychmiast wydał odpowiednie dyspozycje. Chaos należy w zarodku zdusić. Ognia w piecu pilnował będzie Anatol, syn rzemieślnika wyplatającego koszyki ze słomy, niech stróżuje, by ogień nie wygasł. Jemu robota aż pali się w rękach. Pozostali dostarczać będą opał – dzisiaj dotarł nowy transport. Już wagony na bocznicy czekają do szybkiego rozładunku. Niech ogień przyjmie barwę bursztynowożółtą.

Nigdy nie chciał być na czele innych i w ogóle nikogo. Komenderowanie, sprawowanie jakiejś władzy zawsze go brzydziło. No ale cóż, niekiedy i Boga trzeba zastąpić. Żyć tak, by wszyscy wiedzieli, że ma się coś do powiedzenia.

Stanął przed co dopiero rozpalonym ogniem i przetarł oczy. Powoli rozsunął palce i ujrzał, jak rozniecone drwa płoną. Wszystko jest w porządku, obraz, który ma przed sobą, to huczące płomienie. W jednej chwili odwrócił się, jakby chciał z nową wiarą spojrzeć w lustro. A kiedy to uczynił, na jego twarz wypełzły nowsze aury, tchnienie ognia, powiew ognia, który jest jego rozkoszą, pokrzepieniem, zdrojem jego uciech. Bardzo łatwo oddać się szaleńczym pląsom, podążać w całodzienny trud, niosąc w sercu niewyśpiewaną nigdy pieśń, ból uporu.

Dobrze, że chociaż Rozalka jeszcze pamięta o mnie, niby już coraz rzadziej się odzywa, sporadycznie się spotykamy, ale dobre i to. Ostatnio, gdy kochaliśmy się, zapytałem z kim właściwe jest teraz, kogo kocha, kim jestem dla niej? Jeszcze inne pytania przychodziły mi do głowy, gdy nagle Pisarz wylazł mi przed oczy. Co z nim? Zabił się, ktoś go zamordował? Rozalka może ma rozeznanie. Nic z tego, jakieś przypuszczenia, domysły; chodzą słuchy, że miał zakrzepowy udar mózgu, tylko nie widmo, czy od uderzenia tępym narzędzie w głowę, czy tak sam od siebie ten udar się napatoczył. I już. Po Pisarzu. Sprawa jest rozwojowa, niewyjaśniona. Rozalka nie chce rozmawiać o Pisarzu, chce widzieć, co u mnie w pracy, dlaczego nie zostałem piłkarzem, żałuje, że nigdy nie widziała mnie na boisku, jak biegnę za piłką. Rozalka żałuje, że nie zostałem muzykiem, lecz ojciec nigdy nie chciał nauczyć mnie gry na akordeonie. Siedzi przede mną w samym podkoszulku założonym na lewą stronę, poprosiłem, żeby go zmieniła, jest bez biustonosza, i jak go zdjęła, jej piersi wypełniły moje usta. Trzeba pilnować ognia, jeśli nie chce się w nim spłonąć. Albo w ogóle do ognia się nie zbliżać. Czy to jeszcze romans? Czy jesteśmy kochankami? Nieobecność Pisarza umożliwia nam to. Zaczęły się pojawiać tajemnicze rozbłyski, rozgałęzione jak podniebne stułbiopławy. Krótkie trzaski, szumy, staccato nut i zgłosek. Rozalka daje mi do zrozumienia, że wciąż jest o mnie zazdrosna, chociaż nie może mi poświęcać tyle czasu co dawniej. I chce, bym ją kochał, bym nie przestawał, bo ona tego potrzebuje. Łatwiej jej żyć, gdy pomyśli sobie, że ją kocham. Po kilku chwilach potów i postękiwań wszedłem w nią. Ta piękna jasność, jaką ujrzałem, nie zdziwiła mnie, bo nieraz już tam byłem. Spokój i jasność, wreszcie to ukojenie. Spokój na ziemi, spokój w powietrzu i spokój we mnie.

Chodząc po cudzych śladach, wydeptuję ścieżkę, którą pójdą inni – spragnieni niewyświechtanych opowieści, według wyobrażeń Rozalki. Gdy walczyłem o Rozalkę, byłem zmuszony przepychać się po torze przeszkód zbudowanym ze stereotypów i utartych ścieżek. Rozalka powinna jeszcze okna pomyć, pościel wywietrzyć, pod meblami wysprzątać, ogród wypielić, psy wykąpać, napiec i nagotować jedzenia. Jak tylko będę miał trochę wolnego czasu, pomogę jej płot naprawić, drew narąbać i nanieść.

Kiedy Waldek przyszedł do pracy, zastał krew, ogień i obłoki dymu. Opuszczony piec dyszał, brakowało jakiegokolwiek nadzoru. Płomienie nachylały się i prostowały. Natychmiast zawołał brygadzistę i zapytał, gdzie palacz, gdzie piecowy.

– Obaj poszli do Kaśki, pić im się zachciało – rzekł brygadzista. – A w magazynie nie ma ani jednej butelki.

– Ja im, kurwa, dam pić, przecież piec nie może zostać bez opieki, ogień bezustannie coś w siebie wchłania.

– Zaraz po nich pójdę, panie kierowniku, zaraz ich zawołam.

– Ani się waż, ja ich już odpowiednio przywitam. Niech no tylko staną w drzwiach, plewami będą palić, a temperatura na piecu musi być.

Widać, że ogień dla Waldka jest rozkoszą, jest jego życiem. Rzeźwi i pokrzepia. Gromadzący się wokół dym zaczął przysłaniać krwistoczerwone barwy płomieni. Sadze wydobywają się i wirują. Zrobiło się na tyle niebezpiecznie, że natychmiast należy wpuścić świeże powietrze, by było czym oddychać. Pomieszczenie powinno przejaśnieć, potrzebny jest prześwit. – Gdzie palacz, gdzie piecowy? Niebywałe, ile ogień czyni spustoszenia. Ogień pożerający siebie. W popielniku pieca diabli nadają, a być może pracownicy o diabelskiej naturze.

– Trzeba na jutro wezwać kominiarzy, wewnątrz nie ma odpowiedniego ciągu.

Na progu stanął piecowy, za nim palacz. Waldek spojrzał na nich i machnął ręką. Powiedział tylko, żeby szybko zrobili z piecem porządek, gdyż temperatura na piecu drastycznie spada i mogą być problemy, może dojść do wygaśnięcia, co odbije się na jakości towaru.

Sam zajrzał do hali produkcyjnej. A tam długi, upadłości, depresje, magazyny niechcianych butów, wymuszone przeceny, ucichłe maszyny. Sława ogólnopolska, rodzinna manufaktura, plajta, jeszcze coś robią na pół gwizdka, bo pali się ogień, coś sprzedane, coś wycofane ze sprzedaży, jest jeszcze odrobina sławy, ale jakoś cicho. Rezerwuar zakurzonych rekwizytów i skostniałych gestów.

Przywołał do siebie Szymona, syna garncarza:

– I co tam, jak wskaźniki?

– Ciśnienie rośnie, temperatura spada, pozostałe wartości w normie, dajemy radę.

Przy stole Marysia, córka parobka do krów – ugniata ciasto. Mąka wiruje w rozbłyskach okiennego światła, Szymonowi głos w ustach płonie. Józiu, syn pasterza wołów dodaje drożdże do rozczynu. Wszystko zazębia się i toczy według ustalonych reguł. Panuje porządek. W bieliźniarkach, szafkach kuchennych, składzikach na narzędzia wszystko leży na swoim miejscu. Piekarze chcą, by podobny ład panował na zewnątrz, by na ulicach nie kłębił się tłum, by autobusy i pociągi nie jeździły przeładowane. Regulamin jest najważniejszy, trzeba się do niego stosować, wówczas chleb jest pięknie wypieczony, a bułki rumiane. Każdy kierownik, aby uzyskać uznanie i posłuch, powinien być surowy i wymagający wobec ludzi, którzy mu podlegają, każdy powinien być posłuszny wobec swych zwierzchników.

Waldek wszedł do hali produkcyjnej i z zainteresowaniem rozejrzał się dookoła. Ucieszył go ład, który tam panował. Równo postawione wózki w garowni, dzieże na swoim miejscu błyszczą. Nic zbędnego nie wala się po kątach. Mieszalniki świeżo pomalowane. Po bokach worki z mąką równiutko poukładane. Piekarze nie ględzą, nie pytlują, nie bajdurzą, nie paplają. Gniotą cisto, przesiewają mąkę, wypiekają chleb w piecu, przerabiają kwas chlebowy.
Robota idzie na sto dwa. Nie ma się co czepiać. Tylko ustalę, ile na nowej zmianie powinni piekarze upiec pieczywa i będzie fajrant. Dzisiaj umówiłem się z nadleśniczym, ma mnie zabrać do lasu, by pokazać metry drewna, które mógłbym kupić po niskiej cenie. Będę miał opał na zapas, od przybytku głowa nie boli. Z nadleśniczym zawsze można się dogadać. Jeszcze nie skończyłem zastanawiać się, ile tych bułek na nocnej zmianie mają upiec, gdy widzę nadleśniczego, podaje mi rękę. – Czekaj, czekaj, już idę, tylko coś na kartce napiszę. Skreśliłem ile sztuk chleba i bułek mają upiec.

– Chodźmy.

– Może wezmę kilka bochenków dla tych dziewczyn, o których wspominałeś.

– Coś ty, mąkę weź, one pieką chleb, że palce lizać, nikt lepszego od nich nie potrafi.

Podjechaliśmy kawałek, pod samą górę, żeby teraz pieszo wspinać się na wprost, przedzierać przez chaszcze. – O, popatrz tam, widzisz klocki drewna równo ułożone, z osiem metrówek tego będzie, ale najpierw odwiedźmy dziewczyny, ja się wezmę za tę starszą, ty za młodszą, podupczymy sobie, tylko pamiętaj, że jesteś ważną osobą, kierownikiem. Nie pozwolę ci kijem w popielniku grzebać.

Spojrzałem na gałęzie drzewa unoszące się wysoko nad ziemią. Ich liście są duże i delikatne. Drzewo pęknięte, z którego leje się gęsty, gorzki sok. Patrzę na drzewo, a ono wyciąga do mnie poskręcane gałęzie, uśmiecha się, pochylone nad trawą. Nadleśniczy pokazuje mi coś przed sobą i mówi, że to jeszcze kawałek. Zaczął opowiadać o swoich hektarach w Lipnicy, gdzie ma hodowlę baranów, krów i innego bydła, ktoś musi się tym zajmować, doglądać, więc wziął Rajmunda, syna robotnika fabrycznego, dał mu tam spanie, zostawia parę groszy, bo jedzenie i picie jest na miejscu. Jakoś sobie radzi, wytrzeźwiał z tego wszystkiego, co mu na dobre wyjdzie, a przepracować to się nie przepracuje.

Gdy tak słucham nadleśniczego, wydaje mi się, że ścieżka, którą idziemy, znika, rozpada się na wiele wątłych dróżek, gałęzie drzew wabią, igrają z cieniem. Trudno którejkolwiek zaufać. Każda z nich może prowadzić ku mokradłom i bagnom albo skalnym urwiskom czekającym na pasterzy, którzy gnają bydło na pastwiska. A być może też jedna z tych błędnych przecinek prowadzi do najciemniejszej głuszy, do samego matecznika, do tego miejsca, które wspomina się jedynie szeptem przy ogniu płonącym na kominku, w jesienne wieczory, gdy nie ma się nic sensownego do powiedzenia, gdy nie wie się, co mówić, a wypadałoby powiedzieć cokolwiek.

Nadleśniczy nie przestaje mówić, opowiada o swych włościach w Lipnicy, jakby mnie to bardzo interesowało. Zapytałem, czy daleko jeszcze, bo jakoś ciągle idziemy na ukos, na przełaj, a to się zbliżamy do chaty, a to oddalmy.

– Nic się nie martw – mówi. – Tam tylko dwie kobiety, matka z córką, będzie dobrze, one lubią gości, zabawimy się, a jak będziemy wracać, obejrzysz sobie klocki, porządne, grabowe. Ty weźmiesz się za córkę, tylko żebyś nie spierdolił roboty.

Niewielki worek mąki zaczął mi ciążyć. Najchętniej gdzieś bym przystanął, odpoczął, ale nadleśniczy popędza, mówi, że to już niedaleko, za tamtym laskiem. Przystanąć choćby na moment. Nic z tego, przedzieramy się teraz przez wysokie trawy, na przełaj, jeszcze tylko zejść w dolinkę. Jest chałupa, jak malowana. Nadleśniczy zapukał. Weszliśmy do środka na zaproszenie.

– Siadajcie, rozgośćcie się, córka zaraz poda coś do picia… a nadleśniczy to co? co tak pod wieczór przydrałował, i to z tak szacownym gościem?

– Mąkę Waldemar przyniósł, żebyście mu chleb upiekli, ten razowy, na zakwasie, chce pokazać piekarzom, jak chleb ma wyglądać.

– A co tam nadleśniczy głupoty mówi, przecież oni tam w piekarni chleb pieką, jak się patrzy. Przecież my z córką specjalnie chodzimy do rynku, żeby kupić jeszcze ciepły, prosto z piekarni.

Nadleśniczy wyjął zza pazuchy flaszkę wódki i kazał podać kieliszki.

– Napijemy się po jednym.

Córka natychmiast sięgnęła do kredensu. Kieliszki zostały napełnione.

– No to na zdrowie, żeby zakalec nie wyszedł – wzniósł kielich nadleśniczy.

Przez przypadek spojrzałem na córkę. Wychyliła zawartość. Długo wpatrywałem się w jej twarz, zanim wzniosłem swój. A gdy wypiłem wódkę, nic już nie było jak wcześniej. Z przyjemnością zanurzyłem dłonie we włosach córki. Nadleśniczy poszedł z jej matką do sąsiedniego pomieszczenia. Zwykłe korale były tu tak dziwne, że aż cudowne, wszystko wirowało na moje własne życzenie, a muzyka dopiero tutaj brzmiała naprawdę jak muzyka. Jaka praca, jaka zdrada, jaka nienawiść, tu nie ma takich rzeczy. Kiedy w tym podekscytowaniu nabierałem całymi płucami świeżego powietrza, córka zapytała, czy jakoś to będzie. Była jak drzewo z tysiącem dziupli w świeżej korze. W każdej z nich chowała najskrytsze skarby. Lecz po chwili poczułem zapach dymu, jakby z pieca wydymiało. Drobinki sadzy płynęły wolno wzdłuż sufitu. Co to się dzieje? Jakby niewiasty ognie paliły, śpiewały, diabłu cześć i modły czyniąc, paląc ognie.

– Cóż to? – pytam.

– Może z pieca dym się ulatnia, pewnie wilgotne drwa podłożyłam.

– Chodźmy sprawdzić – mówię – bo od dymu gęsto się robi, w oczy szczypie, dusi, okno by otworzyć.

Drzwiczki od popielnika otwarte, ogień siebie pożera. Kuchnia żyje, oddycha, nie wygląda, by coś złego mogło się stać. Matka z córką żyją obok tego wiecznie płonącego ognia. Płomienie wyskakują z pieca, gwałtowne ognie. Wybuchła iskra, a obok druga i trzecia. Waldek nie chce oliwy dolewać do ognia, lufty pozmniejszał, przymknął drzwiczki, fajerki na siebie ponasuwał. Mógł teraz rozejrzeć się za nadleśniczym. Chce już opuścić to domostwo, w którym, jak mu się zdaje, zbyt wiele czasu zmitrężył. A jeszcze te kubiki opału powinien obejrzeć, bo przecież najważniejsze, a nie jakieś podchody z babami, które nawet ładne nie są, tylko chcą się pieprzyć dla przyjemności. A skąd na to brać siłę, gdy dym unosi się nad podłogą, mimo iż okna na rozcież otwarte. Już o nic nie chodzi, niech nadleśniczy zostanie i dokończy, co zaczął, on musi wracać, przecież czekają na niego, tyle pracy do wykonania. Byłoby mu lżej, gdyby chciano go nadziać na widły. Niechby już córka z matką wyzywały go i przeklinały, darły się wniebogłosy. Ale one najwyraźniej nie miały takiego zamiaru. Pożegnał się i wyszedł przed chałupę. Niebo było zasnute szarymi chmurami. Zamyślił się, i tak zamyślony ani się spostrzegł, gdy doszedł do rynku.

Ludzie, których zacząłem mijać, byli jacyś szczęśliwi, byli jacyś inni, tacy kolorowi i piękni. Szli powoli, a każdy z nich uśmiechał się do mnie. Czułem ich szczęście i sam dzieliłem się z nimi wyrazami szacunku. Nie chciałem już wracać do mojego świata. A przecież od dawna nie byłem w domu. Nie wiem, co tam w piekarni, jak sobie radzą? Pewnie burmistrz pociągnie mnie do odpowiedzialności. Wyjdę mu naprzeciw, nie będę się ukrywał, niczego zatajał, kłamał. Nic to nie da. Jeśli się nie nadaję, to trudno, poproszę o dymisję.
Plac rynku zamazuje się i na krańcach schodzi na manowce. Jednak Waldek podąża dalej, jego postać traci wszelkie oparcie, oddala się od jasnego dnia, od światła, od codzienności. Wydaje mu się, że ktoś kieruje jego krokami tak, aby on w swym zbłądzeniu trafił na właściwy tor. Jeśli mu się uda, to znaczy, że jest jeszcze czegoś wart, jeżeli jednak nie, to świat o nim zapomni. Chce w końcu ujrzeć to, czego się najbardziej obawia, i to, czego najbardziej pragnie, żeby nie tylko mógł na to patrzeć, lecz, jeśli wyciągnie rękę, poczuć przytłaczającą rozkosz. Jeśli zechce, będzie mógł tam zostać i pogrążać się w coraz większej miłości. Wystarczy, że pomyśli o czymś lub o kimś, dla kogo warto żyć. Krzyki za jego plecami stawały się coraz głośniejsze. Odwrócił się – twarze dziwne i całkiem normalne tułają się po rynku. – Zamknij się – ktoś powiedział. Nie umiał wskazać osoby, która tak się wyraziła do innej. – Żeby tylko ogień nie strawił naszej wspólnoty, krzyża, ojczyzny – martwią się wszyscy.

Tymczasem Waldek wciąż nie rozumie za bardzo, o co w tym wszystkim chodzi. A już mieszkańcy, czując zbliżające się załamanie pogody, podnoszą hardo głowy i pomrukują niechętnie, niektórzy też cmokają, machając rękami. Podniesiono na niego oczy. Jakaś kobieta prosi go, by przestał udawać:

– Przestań już udawać, naprawdę, jesteś bardzo dobry w udawaniu.

– Dobrze, zaraz, zaraz.

– Musimy sprzątnąć pod krzyżem! Jak ktoś obcy tu przyjdzie, nie może zobaczyć, że jest brudno pod krzyżem!

Stojąca z boku kobieta złapała zmiętą chusteczkę, która leżała wśród stosu innych nieokreślonych, zmiętych i mokrych rzeczy.

– Ty też zrób coś, Waldemarze.

– Sołtys będzie na mnie zły, oskarży mnie.

– Słuchaj, uspokój się, jaki sołtys.

– To już lepiej porozmawiam z burmistrzem, czy tam czeka burmistrz?

– Nie, nie ma burmistrza.

– To przyprowadźcie!

– Sam musisz się do niego udać, wczoraj cały dzień rozglądał się za tobą, chce pilnie porozmawiać.

Ratusz stoi otworem. Ciekaw jestem, czego chce ode mnie burmistrz. Przecież ostatnio nic takiego się wydarzyło, żeby miał do mnie o coś pretensje. A może o czymś nie wiem? Śmiało przeszedłem obok sekretariatu. Pewnie będę musiał się zapowiedzieć, nie można tak prosto z ulicy do gabinetu burmistrza. Gdy tutaj przychodzę, zawsze staję się bezdomny. Moja ojczyzna, rodzinne miasteczko, dom, pozostają gdzieś w tyle. Wystarczy przysiąść na chwilę lub pochodzić po labiryncie korytarzy, żeby stwierdzić, że nie jest się u siebie. To tylko pogłębia poczucie bezdomności, oddalenia. Petenci zajmujący poczekalnię, skąd można wyruszyć na miasto w poszukiwaniu przetrwania, obijają się o siebie. Wtuleni w siebie starsi ludzie śpią na ławkach pod ścianami. I jeszcze tlą się ognie w ich ustach. Pozornie każdy z nich wygląda tak samo.

Brudne płaszcze, poplamione i wytarte do granic możliwości kurtki, nieogolone twarze. Kto by pomyślał, że są wśród nich kadryle, koryfeje, soliści, pierwsi tancerze i gwiazdy.

Z gabinetu wyszła sekretarka, a ujrzawszy mnie, powiedziała, że burmistrz mnie oczekuje. Szybko przysiadłem się do jego biurka. Znamy się od dawna, razem grywaliśmy w piłkę nożną, w tutejszym klubie sportowym. Ze stojącej na biurku torby wyciągnął zatłuszczony papier, a z niego kawałek kiełbasy i ćwiartkę chleba. Niezdarnie łamał go i przegryzał. Wydawało się, że siedzi u siebie w kuchni. – Poczęstujesz się? – zapytał. – Nie, dziękuję.

Odstawił jedzenie i pyta:

– Co wy tam w tej piekarni wyrabiacie?

– Ciasto – odpowiadam.

– Nie oto mi chodzi, ludzie się skarżą, że pieczywo jakieś niedopieczone, a jak już rumiane, to z zakalcem, no i ciągle brakuje w sklepach, takie to biadolenie. Weźcie się do roboty, bo źle będzie.

Co jakiś czas poprawiał sobie krawat, stroszył się, puszył i spoglądał na mnie.

– Robimy, co możemy, opał mamy jakiś niestosowny, o zaniżonej jakości, ale już rozmawiałem w tej sprawie, z kim trzeba, będzie dobrze, obiecuję.

– Wiem, że ludziom trudno dogodzić, wszyscy musimy się starać, ale żeby tylko tu do mnie nie przychodzili i głowy mi nie zawracali. Postaraj się, Waldemarze, żebym nie musiał cię zwolnić. To nie twoja piekarnia i nie możesz robić, co ci się żywnie podoba.

Ostre światło jarzeniówki męczyło wzrok, kazało przymknąć oczy i zamilknąć na moment, aby odsunąć od siebie tę krainę urzędników państwowych.

– Pamiętaj o odpowiedzialności przed gminą, przede mną, jesteś reprezentantem pewnego wyższego porządku.

Chcą się mnie pozbyć, widocznie komuś zawadzam, przecież w piekarni wszystko hula, ostatnio nawet sanepid był zadowolony po kontroli. Nie powinienem się aż tak bardzo przejmować, nic złego nie robię, może tylko trochę zbyt krótko trzymam pracowników.

Rynek oblegany, jak to przy środzie. Cały czas słychać czyjś głos, brzmi nisko. Żadnych kategorii, żadnych podziałów, wszystko jest na swoim miejscu. Dosłuchuję się innych głosów. Pewnie znowu ktoś niezadowolony z dzisiejszego wypieku. Jutro z rana zajrzę do piekarni, sprawdzę co i jak. Chleb trzeba wydać, niech rozwożą po gminnych sklepach. Teraz prosto do domu, tylko nie myśleć o rozmowie z burmistrzem. Czy on jest królem świata? Kurwa, nie chcę się nad tym zastanawiać. Idę przed siebie. Chodnik jest jak płynna masa, w której co chwilę grzęznę. Krawężnik zaczyna lekko falować.
Przechodzę obok estakady w budowie, robotnicy robią zbrojenie z żelaznych prętów, budują szalunki, żeby można było zalać je płynnym betonem, który zastygnie i stwardnieje, zwiąże się. Po co ktoś miałby mnie karać, walczyć ze mną, pokonać mnie, spalić w ogniu? Przecież jestem jak ci robotnicy, którzy zdejmą szalunki, kiedy beton już się zwiąże. Nikt nie docenia moich starań, mojej wiedzy. Co to jest, do cholery, czego mi zazdrościć? Czyżbym nie dość skutecznie ukrywał swoje wady, niedojrzałość, słabostki narcyza, ekshibicjonizm duchowy, niekonsekwencję, grubiaństwo, manichejską postawę. Wiem, że niekiedy moje ekstrawaganckie zachowanie może budzić niesmak. Od zawsze drzemał we mnie łobuz. Ale staram się, jak mogę, by nie podpaść, by ludzie, za których jestem odpowiedzialny, mieli się dobrze. Wiem, że nie powinienem zajmować za dużo przestrzeni, wychodzić na środek sali, wybierać miejsca w pierwszym rzędzie. Ale z drugiej strony takie zachowanie może być odebrane jako słabość, że nie nadaję się do powierzonej mi roli. Bo przecież nie powinno się przepraszać za spóźnienie na naradę, chować po kątach, dobrze przeciskać się do przodu. Powinno się na każdym kroku pokazywać pewność siebie, otwartość, odwagę, szczerość i wiarygodność. Mówić głośno i wyraźnie. Łatwiej jest stworzyć własny świat niż zaakceptować prawdziwy. Katastrofę można sprowadzić do błahostki, a drobną radość wyolbrzymić do rangi szczęścia. Można udawać, że jest się kimś innym. Każdy udaje kogoś innego. Każdy jest bohaterem swoich snów i zwycięża zło, a potem budzi się i nie potrafi znaleźć drogi do pracy. W nocy przemyka ulicami jak cień, a w dzień jest pogardą w oczach innych ludzi. Po przekroczeniu pewnej granicy nie ma powrotu. Można udawać, że się żyje, ale to zawsze będzie tylko imaginacją. Z czasem można uwierzyć, ale prędzej czy później to przejedzie.

Skoro patrzy na ścielący się krajobraz, nie widząc nic zgoła, warto napomknąć, że z daleka nadchodzi Nikodem, nauczyciel gimnastyki na emeryturze. Waldek jeszcze go nie widzi. Układa w myślach marszrutę. W dół czy do góry? Och, wiele dróg ma przed sobą. Stopniowo narastający warkot silników pracujących na wysokim biegu przywodzi na myśl żelazo w ogniu zaczerwienione. Wrzawa i smród spalin nie były wprawdzie nie do zniesienia, ale postanowił usiąść w jakimś kawiarnianym ogródku, najlepiej przy karczmie Galicja, i wypić zimne piwo. Gdy tylko o tym pomyślał, stanął przed nim emerytowany nauczyciel gimnastyki i zaproponował, żeby wypili po jednym i pogadali spokojnie. – Tak dawno żeśmy się nie widzieli – powiedział. – To prawda – rzekł Waldemar.

Gdy usiedli przy stoliku pod rozłożystym parasolem, pochylona nad talerzem dziewczyna na chwilę przestała jeść, skinęła głową. Kamienny bruk pod stopami, ułożony z barwnych płyt, jest twardy i śliski. Fasada karczmy rozkwita dziwnymi roślinami, wśród kwiatów konie o grubych szyjach i maleńkich główkach unoszą na łowy piękne panie i strojnych rycerzy. Przy wejściu do karczmy stoi wielki kufer. Dziewczyna przy stoliku obok jest rosła, pełna i rumiana, z długimi włosami koloru marchwi ujętymi w luźną siatkę. Je z godnością, oczy ma szeroko otwarte, a duże dłonie sprawnie obsługują sztućce. Od czasu do czasu spogląda a to na Waldka, a to na Nikodema, który zaczął dopytywać się o Pisarza, gdyż historia jego śmierci nie ma zakończenia.
Ile to ja już razy z nim się tutaj dogaduję, że trudno policzyć, zawsze tak samo. A co ja o tym pisarzu wiem? Tyle co wszyscy. Sporo czasu już upłynęło od jego śmierci. Do tej pory nic nie wiadomo, nawet czy pogrzeb się odbył, czy go pochowano? Co było przyczyną śmierci, to zagadka do rozwiązania, jeśli w ogóle ktoś chce ją jeszcze rozwiązać.

– Moim zdaniem, tak myślę, mógł to być zakrzepowy udar mózgu, ci artyści dosyć intensywnie żyją – powiedział Nikodem.

– Mogło to być też samobójstwo – odrzekłem – przecież nie zostawił żadnego listu, żadnej wiadomości.

– Pewnie nie chciał się z niczego tłumaczyć, podjął desperacką decyzję – powiedział Nikodem.

– Dlaczego w kwiaciarni miałby się zabijać?

– Miał wszystkiego dosyć. Dopiero wówczas, gdy znalazł się w kwiaciarni, przyszło mu to do głowy, dusza wrażliwa, człowiek o nerwach artysty.
Mówię Nikodemowi, że narobił kłopotów Kostrzewskiej, musiała interes zamknąć.

– Chyba już otworzyła na nowo, ruch u niej, jakiego nigdy nie miała, ten Pisarz po śmierci zrobił się jakiś popularny, ludzie przyjeżdżają, żeby obejrzeć miejsce zgonu.

Nikt nie zwraca na nas uwagi, gdy Nikodem głośno mówi, że Pisarza nikt nie mógł zabić, że to absurdalne, bo po co, przecież nikomu nie zagrażał, nikogo nie krzywdził, kto tu u nas czyta jego książki, nikt. A gdy tak mówił, pomyślałem sobie, że może nie mieć racji, może jednak ktoś przeczytał książkę, w której Pisarz opisał tego kogoś w złym świetle i ten ktoś zmieścił się. Nigdy nie wiadomo, jak kto zareaguje, gdy zobaczy siebie w krzywym zwierciadle. Powiedziałem to Nikodemowi, na co on:

– To bajka – krzyknął w przestrzeń, próbując rozwikłać zagadkę. – Umarł, tak po prostu zamknął oczy i przestał oddychać?

Piwo chlusnęło na stół, gdy odstawił kufel; cud, że się nie rozbił. Spoglądam na Nikodema, w jego oczy, ale on jakoś mi umyka, woli patrzeć na kręcących się ludzi, turystów, mieszkańców. Kelnerka obserwuje nas i całą scenerię, stojąc na schodku przy wejściu do karczmy. Podsunąłem mu popielniczkę, popiół z papierosa lada moment posypie się na blat stołu. Nikodem ciągle mówi, nie przestaje nawet na moment, nie potrafię wejść w słowo, chociaż mógłbym mu zwrócić uwagę, że człowiek nie umiera wtedy, kiedy sam do tego dojrzał; umiera, gdy przychodzi na niego pora. Śmiercią Pisarza już nikt się nie interesuje. Oczy mimowolnie mu się zamknęły i stwierdził, że być może Pisarz żyje, bo przecież nikt ze znajomych nie był na pogrzebie, a jeśli nie został pogrzebany, nie było pogrzebu, to może żyje, wyjechał gdzieś, zniknął, zapadł się pod ziemię.

– Czy jest to możliwe, musisz zapytać Rozalki, ona wszystko wie, co się we wsi dzieje, a może już pytałeś?

– Ostatnio nie rozmawiałem z Rozalką o Pisarzu, to już przeszłość, zostały po nim jakieś książki, można w bibliotece pożyczyć, to powinno nam wystarczyć, jego utwory czynią go nieśmiertelnym, więc nie ma się co przejmować. Nie stał się sławny dzięki uśmiechowi losu.

Nikodem zapytał, czy wypiję jeszcze jedno piwo, ale odmówiłem, czas na mnie, poza tym nie uśmiecha mi się wałkować tego samego tematu, nuda, jaka zaczęła roztaczać się wokół, spycha mnie na margines, odbiera mi szacunek do samego siebie. Wstałem od stolika zniechęcony, znużony, obojętny, ospały.

– To idę, Nikodemie, trzymaj się, do następnego razu.

– No, cześć, cześć, Waldeczku, do zobaczenia.

Gdy znalazł się na drodze do domu, zaczął się bać chmur, które jak góry lodowe utknęły na niebie. Gigantyczne, śnieżnobiałe masy pary wodnej. Przestrzeń rozciąga się w nieskończoność, można z niej wydobyć całe życie. Pomiędzy wspomnienia wdziera się przypadkowość i chaos, mieszając przedmioty, ludzi, sytuacje, gubiąc wszelką obowiązującą w życiu mądrość.

Wchodząc na posesję, w ogrodzie wśród traw zauważył krzątających się sąsiadów. Wydawali się tak zajęci swoją pracą, że nawet go nie zauważyli. Kiedy jeden z sąsiadów upadł, przygnieciony ciężarem drzewa, nikt nawet na niego nie spojrzał. Waldek chciał mu pomóc, ale kiedy wyciągnął do niego przyjazną dłoń, ten ją odtrącił. Inni zaczęli biec naprzód, ciągnąć za sobą pościnane gałęzie, rzucali je na stos. Sąsiadka podeszła do Waldka i zapytała, czy może kazać mężowi, by wyciął ten krzak dzikiej róży rosnący na górce, który tak pięknie kwitnie, ale przysłania jeszcze piękniejsze widoki. Trudno było mu zrozumieć postępowanie sąsiadów, przecież to jego ogród, jego własności, on nie chodzi po ich podwórkach, nie szarogęsi się, nigdy do głowy by mu nie przyszło, by zaproponować komuś, że zrobi porządek na jego grządkach.

Dzieci sąsiadów rozpaliły ognisko, z dokładanych wilgotnych gałęzi wydobywa się dym; jest straszny, duszący, dławiący, z niczym nieporównywalny, wchodzi we wszystko, wszędzie osiada. Płomienie jakby się tułają, idą wolno po ziemi. Zeschnięte trawy są trawione przez ogień. Zmęczyłem się gaszeniem, widzę ogień w ogrodzie, jak liże rośliny, płomienie pękate i krwawe. Widzę wnętrzności skwierczące nad miarę. Po spaleniu ciągłość życia nie istnieje, za to istnieje jego sens. Wygląda, jakby dla sąsiadów ogień w moim ogrodzie był ich rozkoszą, ich życiem. Rzeźwi i pokrzepia. Dopiero jak ogień stał się silniejszy, sąsiedzi wzięli się do gaszenia. Po chwili już tylko gdzieniegdzie tleją płomyki, lecz wygasną całkowicie dopiero razem z życiem.

Chcąc porzuć jeden żywioł dla drugiego, zanurzyłem się w chłód swej izby. Przez okno widzę, jak sąsiedzi ostatkami sił miotają się wśród dymu, wiją się, są targani konaniem, ale nie umierają. Widzę zjawiska fioletowe, purpurowe, trwające przez parę milisekund, chwilę krótszą niż światło błyskawicy. W domu jest wilgotno. Wilgoć, wilgoć, trzeba zapalić w piecu, przepalić, niech powietrze nabierze odpowiedniej temperatury. Miedź wypełza ze stopu na powierzchnię zielonym nalotem. Opał mam przygotowany, tylko ułożyć w palenisku i podłożyć ogień. Nie chce się rozpalić, dym zaczął wydobywać się z pieca wszelkimi nieszczelnościami. Pojawiła się sadza i osiada na meblach kuchennych. Znowu będzie trzeba sprzątać. Otworzyłem okno, zrobiłem przeciąg, niech się wietrzy, bo można się udusić. Piec zaczął żyć po swojemu, nieraz już tak było, pewnie będę musiał zagasić ogień i przeczyścić ruszt. Jutro wezwę kominiarza.

Nikły płomień składa się wyłącznie z siebie samego. Nie chce się dzielić, stąd ten dym, jakby piekło płonęło. Jednak zdecydowanie wolę ogień od dymu, jaśniejący, potencję ruchu i działania. A tu masz, czad i dym, coraz bardziej się duszę. Próbuję jeszcze dmuchać w palenisko, żeby się rozpaliło, ciąg przecież jest odpowiedni, niechby się drewno zajęło, niechby buchnął ogień z całą mocą. Łopoczący płomień pochylił się i zagasł. Na nic moje starania. To jakaś nowa odmiana ognia. Nie rozpali się, a dymu coraz więcej wokół. Wziąłem pogrzebacz i rozgarnąłem tlące się szczapy. Nic to nie dało. Chociaż po chwili pojaśniało w popielniku, nie ma co żalić się na ogień. Postanowiłem chwilę odpocząć, nie zaglądać do pieca, który tak bardzo się ze mną droczy. A gdy już odsapnąłem, wziąłem ścierkę i zacząłem nią wywijać, by pozbyć się dymu. Okna szeroko otwarte, sadze wirują pod sufitem. Zacząłem kaszleć, krztusić się. Zaraz wywalę z pieca wszystko na blachę i wyniosę przed dom, sąsiedzi będą mogli dogasić tlące się drwa.

Jak najprędzej wydostać się z kuchni, wyjść, uciec. Blacha z żarem zaczęła parzyć mi dłonie. Błyskawicznie znalazłem się za uchylonymi drzwiami. Znalazłem się w bezpiecznym miejscu. Powietrze jest lekkie, łaskocze mnie, dostrzegłem przebłyski słońca. Szybko trzeba pozbyć się gorącej blachy. Położyłem ją delikatnie na betonowej płycie ganku. Obejrzałem dłonie. Były zabrudzone. Roztarłem sadzę. Wziąłem głęboki oddech i straciłem przytomność, a gdy się ocknąłem, pomyślałem, że bardzo łatwo jest umrzeć. Tylko nie życzę sobie zmartwychwstania, nie mam żadnego interesu w byciu wskrzeszonym.

Wstałem, otrzepałem się i ruszyłem do ośrodka zdrowia. Usiadłem w gabinecie lekarskim cichutko, cierpiący, potrzebujący pomocy. Pan doktor poprosił pacjentkę, by zechciała rozebrać się do badania. W ogóle nie zwracają na mnie uwagi. Jakby mnie nie było, jakbym nie istniał, niewidoczny wirus, bakteria. Wszystko mnie boli, stawy, głowa, mięśnie, z trudnością oddycham. Pan doktor ruchliwy, wstający, siadający, krążący wokół pacjentki, zachwalający jej młode, jędrne ciało. – Proszę się położyć tak, teraz tak, a teraz tak – wszystkich części jej ciała dotyka, pieści, głaska. – Nic tu nie widzę, tam też nie. Mnie także nie dostrzega, moich objawów, mankamentów. Senny się zrobiłem, zmęczony, zdezorientowany. – Panie doktorze, czy mógłby pan spojrzeć na mnie? Chciałem się poskarżyć na zaburzenia poznawcze i emocjonalne. Przestałem istnieć, czy co? Sytuacja katastrofy naturalnej. Dobrze, bo w końcu pojawił się ordynator, wszedł bez pukania, pacjentka zakryła piersi bluzką. Szybko wstałem z miejsca i natychmiast zacząłem żalić się ordynatorowi. Mówię mu, jak zostałem potraktowany, że cały dzień tutaj siedzę na tym obrotowym krzesełku, pan doktor kolejną pacjentkę bada w specyficzny sposób, a mnie nie widzi, wszystko robi, żeby do mnie nie podejść. A przecież boli mnie gardło, bolą mnie nerki i przepona mi doskwiera od nieustającego kaszlu. – Dobrze – powiedział ordynator – zaraz to sprawdzę w recepcji. Kiedy wrócił, powiedział, że nie jestem zarejestrowany, żebym udał się do rejestratorki, ona tam wyszuka w rejestrze, co trzeba, kartę chorego przygotuje dla pana doktora i wówczas dopiero będę mógł być zbadany. Wyszedłem na korytarz. Długo szukałem odpowiedniego okienka, a gdy w końcu znalazłem, dowiedziałem się, że mam dwie możliwości, by się dostać do lekarza. Pierwsza jest taka, żebym codziennie przychodził do ośrodka zdrowia i zbierał punkty, one się należą tym pacjentom, którzy najczęściej i najdłużej wystają w kolejce do specjalisty. Druga możliwość jest łatwiejsza: należy kolekcjonować księży w koloratkach, księży prawdziwych, niepodszywających się. Co najbardziej utkwiło mi w pamięci, to to, że nikt ani słowem nie wspomniał o ogniu.



Waldemar Bawołek (ur. 1962) – debiutował w 1996 w PIW-ie zbiorem opowiadań Delectatio morosa. Wydał jeszcze siedem książek prozatoskich: Raz dokoła, Humoreska, To, co obok, Echo słońca, La petite mort, Bimetal, Pomarli, Furtka przy dozorcy. Trzy razy nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Mieszka w małopolskich Ciężkowicach.

Wlada Jurczanka (ur. 1995) – artystka z Białorusi, studiuje na ASP we Wrocławiu. Zajmuje się ilustracją, tatuażem i printmakingiem.