Cień pierwszy

Jedenaste: nie bądź!

Stała w blasku. Cała ze szkła. Sen i sens. Wyglądała jak góra lodowa. Swój taniec zaczęła spod kapliczki. Na rogu Konopnickiej i Orzeszkowej. Cofała wolno. To jakieś sto metrów do bramy, w którą próbowała się wcisnąć. Musiała uważać, bo była krucha. Trwało to dłużej, niż by się chciało. Przyszła noc. Koniec kwietnia nie oczekuje od nocy niczego wielkiego. Może być krótka i nad ranem chłodna. Ciężarówka łamała się niezgrabnie między ciągnikiem a naczepą. Była obca. Patrzyłem na jej zmagania ze słupkami bramy bez fascynacji. A przecież mogłem trzymać za nią kciuki. Z przyczyn osobistych. Mogłem chcieć, by słupki bramy się rozstąpiły i wpuściły ciężarówkę za pierwszym, a nie – jak uczyniły – za siódmym razem. Przymierzanie się ciężarówki jest niesprawiedliwe. Za dużej na małą bramę. Mocowanie się wielkości z małością może śmieszyć, zasmucać i trwożyć. Siedemdziesiąt siedem razy wrócimy tu do śmiechu, smutku i trwogi.

Ciężarówka miała dwanaście kół. Jedno z nich było większe od pozostałych i przejechało srebrnego żuka. Przejechało, ale nie zabiło. Żuk się zagapił, wracał na podwórko z dalekiego spaceru po Hoffmanowej. Nie był w parku, zrezygnował, miał dziwne przeczucia. Nie widział ani dwóch mniejszych kół poprzedzających to większe, ani samego większego, morderczego. Większe koło zamierzało rozłupać mu pancerz, ale żuk w ostatniej chwili zdążył się wśliznąć między dwie kostki bruku. Mnóstwo się dzieje w ostatniej chwili.  

Tafle naczepy połyskiwały jak tafle lodu albo łuski ryby. Szklany kierowca uwijał się w świetlistej kabinie. Na jego twarzy malowało się szczęście – tak jeździć od nieszczęścia do nieszczęścia to szczęście. Lśniąca brokatem pilotka i kwadratowe okulary zastanawiały. Skąd był? W istocie, w istocie świata, pochodzenie nie gra roli i żuk niczym się nie różni od ciężarówki, kierowcy czy słonia. Wszystko podobnie żyje, starzeje się i ginie. Szklił się kontur ciężarówki, kontur kierowcy, kontur pilotki, kontur okularów. Linie, które wyostrzała ciemność, kłóciły się z plamą nocy. Rozrzedzeniem życia. Gdzie świat, człowiek i żuk są tym samym. Przyznaję: lubię doszukiwać się w tym zagrożeń i upadków.

Nie przypuszczałem, że umrę. I to za życia. Że odsunę się na odległość dostatecznie dużą, by nie czuć sekund ani miejsc. Zobojętnienie na czas i przestrzeń posuwało się wolno. Przypominało surrealistyczne cofanie się szklanej ciężarówki do bramy, tej sto metrów od kapliczki. Ale dobrze – odsunąłem się na dostateczną odległość. To mogło być równie daleko, co wtedy. Wtedy, kiedy miałem szesnaście lat i z czternastoletnim Michałem Stasinowskim, kolegą z dzieciństwa, wybraliśmy się rowerami do Krośniewic. Z Kutna do Krośniewic jest czternaście kilometrów. Naprawdę. To tylko zbieg okoliczności, że Michał miał czternaście lat, a z Kutna do Krośniewic jest czternaście kilometrów. Ja nawet bym nie życzył sobie tego zbiegu okoliczności; literatura powinna unikać zbiegów okoliczności. Jednak stało się, jak się stało, i liczba czternaście prześladowała tamten letni dzień. Michał powiedział, że chciałby odwiedzić babcię, bo jest stara i kiedy indziej mógłby nie zdążyć. Były to pierwsze kroki w drodze do. Pamiętam skromny domek gdzieś w bok od drogi na Poznań, chyba z maleńkim jak pięć minut ogródkiem, i tę staruszkę wciśniętą w fotel w kącie pokoju. Patrzyła. Wtedy nie było telefonów i powiadomień w rodzaju „Babciu, zajrzę do ciebie za dwie godziny, z kolegą będę”. Nie, były inne możliwości. Możliwości zaskakiwania. Zaskakiwania ludzi, zwierząt, świata. Michał widocznie lubił babcię, skoro zdecydowaliśmy się na tak daleką wyprawę rowerami. Mogło tak się zdawać, bo po drodze był wiadukt i mozolny wjazd pod górkę. Powietrze było suche. Wiatr przemykał przez pola wokół. Samochody szumiały i przynosiły zbawienny powiew. Z górki na wiadukcie widziało się więcej, lecz nie było czasu na przystawanie i rozglądanie się dokoła, liczenie drzew, obłoków. Wtedy się myślało, że to, czego nie zobaczy się dziś, zobaczy się jutro. A to nieprawda. Wszystko, co miniesz, miniesz bezpowrotnie. Babcia Michała miała na sobie zgniłozielony sweter. Wtedy nie rozumiałem koloru zgniłozielonego. Nigdy wcześniej i nigdy potem jej nie widziałem. Mnóstwo ludzi nigdy wcześniej i nigdy potem się nie widzi. Są bezpowrotni. Widzenie jest czynnością jednorazową.

***

W końcu lata 2018 roku pojadę do Krośniewic po kamień na grób mamy. Po skałę. Ostały się pola, wiadukt, wiatr, drzewa, smutek. Ziemia przynosi smutek. Z wiaduktu, pędząc samochodem, widziałem umykający horyzont. Gasły sady. Dojrzewał pochylony kres. Kamieniarz zachowywał pogodę ducha. Wymyślanie grobu nie jest nieszczęściem. Uprawianie formy, gładzenie mamy po włosach, zmarłej po włosach. Przesuwanie dłoni po błądzących liniach kamienia, żylastych zgrubieniach i pocienieniach, po cieniach wszelkich odejść. Słońce rozświetlało płaty kamieni, już rozłupane, przygładzone przynajmniej z jednej strony. Stały w rzędach. Więc to jest mój dom? Chodziłem z tatą wąskimi alejkami, strużkami czasu. Chowałem ramiona, by nie dotknąć czegoś niepotrzebnie. W dzieciństwie marzy się o takich labiryntach. W pewnym momencie straciłem tatę z oczu. Kiedyś się go bałem. Kamieniarz też poszedł w inną stronę. A ja nie chciałem sam zostawać z tymi płytami. Strasznie jest wybierać samemu kamień na grób. Łatwiej o tym pisać. Stajesz nad kamieniem i patrzysz w przyszłość, a stajesz nad słowem i patrzysz w przeszłość. Przeszłość łatwiej przełknąć.

***

Mama zsunęła się z krzesła. Z początku zdało się to tak radykalne, jak nic wcześniej i nic potem. Ale po dziesięciu dniach wydało mi się niepokojąco płynne.

By powiedzieć o tym więcej, muszę odnaleźć w sobie draństwo, które drzemie w każdym z nas. Ten chłód. To oświecenie, które odsuwa od sprawy na bezpieczną odległość. Gdzie łza się już nie wciśnie. Łza jest zła.

I muszę odnaleźć liche draństwo literatury: dystans. Zimne źródło. By uniknąć niedomówień. I uwag przodowników, których matki przed nimi, alfabetycznie: Brzozowskiej, Kopańskiego, Libicha, Matyszkowicza, Michalskiego, Orła, Wiedemanna i Wójcik: „Wiesz, Krzysztof, każdemu mama zsuwa się z krzesła”. Dranie. Każdemu, nie każdemu, ale mnie najbardziej.

Tamtego dnia zsunęło się z krzeseł rozstawionych na kuli ziemskiej tysiąc dziewięćdziesiąt sześć matek, z tego trzysta sześć w Chinach. To żadne pocieszenie. Nie będę się dzielił mamą z Ziemią. Lecz prawda jest taka, że zsunęło się wtedy z krzeseł wiele innych mam. Nie znoszę uniwersum. Tej gwałtownej perspektywy, że obok zimy nagle schodzącej w kwietniu, w mojej okolicy, obok śniegu topniejącego w mgnieniu oka, jest mnóstwo innych okolic i zim, i innych mgnień oka. A w gruncie rzeczy jedno ogromne mgnienie Oka. I w nim, w tym Oku, prócz mojej mamy, źrenicy życia, i jej krzesła, jest tysiąc dziewięćdziesiąt pięć innych mam z krzesłami. I one akurat tego dnia, co moja, ośmieliły się zsunąć z krzeseł. Nie cierpię cierpień tamtych mam i cierpień ich bliskich na widok wszelkich zsunięć. Nie cierpię tych konkursów. Nie cierpię otwarć olimpiad. Zapalania zniczy olimpijskich i potwornych zapytań ludzkości: „Jak tym razem? Jak tym razem znicz zapłonie? Czy za pomocą strzały z łuku, czy z samolotu, który zrzuci na znicz bombę?”. Smutne zakończenia olimpiad przemilczę; nikt ich nie ogląda. Mógłbym przystać na uniwersum tylko pod moim adresem. Takim mianowicie, że gdybym miał się zgodzić na śmierć, a – zainteresowany życiem wiecznym i „non moriar” – zgodzić się nie zgodzę, to poprosiłbym o luksus złożenia mnie (złożonego z miliona znaków przestankowych) na Powązkach między moimi najbliższymi przyjaciółmi: Woodym Allenem i Giovannim Antoninim. Zamierzam wystosować do nich list niezobowiązującej – jak śmierć – treści:
„Panowie, miło mi było spędzać z Wami ziemski czas. Równie miło, nawet milej by mi było spoczywać między Wami w jednej z alejek Starych Powązek. Rozumiem, że Woody Allen wyklucza możliwość pochówku na Wojskowych, dlatego o nich nie wspominam. Powinniśmy się spieszyć. Wybór cienistej alejki, w swej dyskrecji cichej i pogodnej, nie należy na Starych Powązkach do łatwych. Stare Powązki leżą w Polsce. Na Starych Powązkach leżą mili ludzie, Kieślowski, Hłasko. Polska leży na mapie. Między Niemcami a Rosją. Jest ciasno. Zresztą Panowie bywali w Polsce. Z Panem, Panie Giovanni, spotkałem się w bazylice św. Krzyża w Warszawie latem 2017 roku, kiedy zawitał Pan na festiwal Chopin i jego Europa. Podszedłem po koncercie do Pana w towarzystwie przyjaciółki z Ochoty, Barbary Stasz i poprosiłem o autograf na płycie Il pianto di Maria – The Virgin’s Lament. Pan tam stoi na drugiej stronie okładki. Na schodach w jakimś mieście, w garniturze, w białej koszuli, pod krawatem, z rękami w kieszeniach. Na tle zachodzącego dnia. Kiedy podpisywał mi Pan płytę, powiedziałem, że uważam, że tylko Pan i Woody Allen są na Ziemi szczęśliwi. Pan się uśmiechnął.

W każdym razie, gdyby mi się powiódł taki luksus odpoczywania z Panami, byłbym uszczęśliwiony. Wtedy mógłbym polubić uniwersum. Zastanówcie się więc proszę. Ja już chodzę po Starych Powązkach i myślę: może tu, może tam? Są drzewa napuszone tajemnicą, troszkę za duże na nas trzech, lecz na zimę gubią liście i wtedy jest lepiej. Są też szkolne wycieczki. Na pewno by do nas zaglądały. Proszę Pani, a kto to jest ten Allen i ten Antonini, co są z panem Bieleckim? A to, dzieci, długa historia, pan Bielecki wpadł na pomysł i ich zaprosił. I oni się zgodzili? Początkowo się opierali, ale kiedy poznali pana Bieleckiego, bo pojechał do nich ze swoją książką o mamie, to się zgodzili bez wahania.

Tak, drodzy Panowie, Stare Powązki są fantastyczne. Z nadzieją, że tam będziemy, pozdrawiam – Krzysztof Bielecki”.

***

Ziemia lubi palić. Część z uniwersalnych mam spłonęła jeszcze tego samego dnia, część w kolejnych. Zniknęły. Moja nie.

Akurat wybierała się w podróż do łazienki i czekała na ręce. Tych rąk w ostatnich latach było dużo. Te najczęstsze były za silne; czasem gładziły jej twarz; za rzadko; ale ile lat można gładzić coś bez skutku? Ręce obce, ręce opiekunek, jedne czy potem drugie, czy na koniec trzecie, były przymilne; pięknie wykształcone w oswajaniu obiektu. Najciekawsze były ręce sporadyczne. Przyjeżdżały z Michałowic lub z Radziejowic i miały tyle do powiedzenia. Czyjeś ręce potrzebne są przy rodzeniu i przy umieraniu. Między jednym a drugim mogą nie istnieć, tylko że wtedy życie jest niezręczne.

Mama wybierała się w podróż, a za oknem mimo kwietnia głupiało lato. Wymachiwało rękami. Drzewa w sadzie patrzyły zdziwione na nieprzejednane światło. Chyliły się pierwsze trawy. W 2018 roku lato nie czekało na wiosnę. Zima dobrze się nie odleżała w ziemi, nie strąciła lekką ręką pościeli, a już było lato. Wniwecz obróciło żylaste gałęzie, skostniałe grudy ziemi czy chmury na niebie, nagie ramiona nie wiadomo czego. Lato rozzieleniło się i rozwrzeszczało. A tyle ciszy było przed chwilą. Zima zapadła się pod ziemię niespodziewanie. Zarzuciła życie i poszła.

Myślałem, że odsunąłem się od świata. I że ta przydługa zima była kolejnym potwierdzeniem wewnętrznego zjawiska. Ot takiego, że odsunięty od świata nie sądziłem go. Świat przestawał mnie zaprzątać. Do mojego widzenia rzeczy wkradł się niebezpiecznie łagodny ton zobojętnienia. Co miało służyć urzekaniu, już tak nie urzekało. Więcej: zacząłem się gubić w domysłach, że co innego powinno urzekaniu służyć, lecz nie wiedziałem co. Kobiety widziane wcześniej, i rzeki, i katedry, pejzaże ludzkie i nieludzkie, przestały porywać. Nic nie chciało ratować twarzy świata.

I takiego mnie, odsuniętego, dorwała zsuwająca się z krzesła mama. Przypomniała: nie, nie, świat jest! Popatrz, co wyprawia z ludźmi; nawet ze mną, której, Bogu dziękować i Alzheimerowi, już prawie nie ma; to znaczy jestem jedynie w wąskim zakresie – wiesz, Krzysiu, oddychanie, spanie, picie, jedzenie, no i te brzydkie rzeczy, skutki picia i jedzenia, które służą utrzymywaniu się przy życiu; nie wiedziałam, że życie jest okrągłe.

Mama po mamie miała korale. Któregoś sierpnia pięćdziesiątego pierwszego roku wysunęły się mamie z rąk, jak je trzymała i oglądała po raz setny. Zerwał się łańcuszek i korale, mniejsze i większe, rozsypały się po podłodze. Nie, nie tak było. Macocha wyrwała je mamie z rąk z wściekłością:

– Ile razy będziesz je wyciągać i oglądać?!

Mama z płaczem rzuciła się do zbierania. Macocha trzasnęła drzwiami.

Koraliki potoczyły się w różne strony świata. Parę do Gąbina, do Gostynina i do Płocka, kilka do Strzelec i do Kutna. Kolejne do Poznania, do Bydgoszczy i do Olsztyna. Jeden czy dwa dotoczyły się do Łodzi.

A to pędziły, a to turlały się, a to odpoczywały. Koraliki wesołe.

Zdarzyło się to w Stawie, gdzie mama się urodziła. Matkę straciła w 1941 roku. Powinno być tak: jej piękna matka zmarła na gruźlicę w wieku trzydziestu lat. Zdjęcia z pogrzebu podkreślają urodę życia, które dokądś się przenosi. Bo przecież w wieku trzydziestu lat się nie umiera. Mama mojej mamy śpi. Ma długie rzęsy, lekko kręcone włosy, wydatne usta, przymknięte oczy. Ten przymknięty świat, przymknięty, niedomknięty, zobaczyłem, gdy miałem kilkanaście lat i mama spytała mnie, czy jestem dużym chłopcem. Powiedziałem, że tak.

– To mogę ci coś pokazać.

Mama wyjęła z szuflady z kredensu plik zdjęć, takich, myślałem, najmniej ważnych, bo ściśniętych w niebieskiej kopercie. W latach siedemdziesiątych w takich kopertach trzymało się jakieś rachunki, kwity, nic specjalnego. Właśnie o to chodziło: by spróbować unieważnić najdroższą śmierć.

To były naturalnie najważniejsze zdjęcia w życiu, jakie widziałem. I jakie zobaczę. Bo po te fotografie będę musiał znów sięgnąć któregoś dnia, porządkując rzeczy po mamie. Wiem, gdzie te zdjęcia są: w środkowej części kredensu, w górnej szufladce po prawej stronie, pod chusteczkami do nosa. Białymi, delikatnymi, używanymi z rzadka, pachnącymi jakąś wodą kwiatową. Mama lubiła tanie wody kwiatowe. Takie kupowane nawet w niektórych kioskach. Widuję je w jednym na Krakowskim Przedmieściu. Dziwię się: to jeszcze żyją? To jeszcze nie skończyła się ich epoka? Epoka tanich wód kwiatowych?

Ale o innych wodach, innych podróżach chcę powiedzieć – prócz podróży do łazienki. Najważniejsza zdarzyła się w 1994 roku. Mama była we Francji. Stała w Lyonie. Poniżej była wstęga Rodanu. Myśli topiły się w niewyrażonym. Na wzgórzu wysoko stał biały kościół. Mama patrzyła na wszystko naraz. „Wstęga” w życiu kobiety to ważne słowo. Jak „rzeka”. Jak pewna figura życia czy figura człowieka; jak pewien model spełnienia lub niespełnienia. Do Awinionu wtedy nie pojechaliśmy, może szkoda. I do tych wyobrażanych panien z Awinionu Picassa, którymi mama mogłaby być, zwłaszcza na koniec życia. Tak przegięta, tak roztańczona – nie od młodości jednak, a od wieku; od zażyłości ze starością; od nienawiści do niej; od nienawiści do tych wszystkich niesprawności, które mamę prześladowały całe życie, a u schyłku poznaczyły na nowo, poryły, pożłobiły i porzuciły samą. Radź sobie, Krysiu, radź. Z tą swoją szczupłą figurą, talią. Z tym, co mogło się kiedyś podobać, a teraz budzi politowanie, niektórych śmieszy, innych trapi – czego nie znosisz. Bo nie znosisz jakichkolwiek ludzkich reakcji na swój widok. Bo chciałabyś być, mamo, przeźroczysta lub kamienna. A jeśli kamienna, to żeby jakiś Nie-Picasso wyrzeźbił cię i byś stała. Jak stałaś w końcu czerwca 1994 roku we Francji – pewna piękna świata: Lyonu, wzgórza, rzeki, nieba. I pewna wstęgi, tych iluś łagodnych zakrętów losu, który zdaje się łaskawy. Który nawet wysyła ją z synem do Francji.

Wstęga losu, Picasso losu wyprawiał z mamą cuda. Po operacji prawego biodra w 2008 roku w Otwocku, lewe, zawieszone w 1949 roku przez profesora Degę, zaczęło – jak przewidywała nauka – wędrować w górę i „przewracać” mamę na bok. Mama nigdy nie lubiła lustra, a teraz to już w ogóle. Mało kto zresztą lubi swój obraz; woli iść przez życie z pewnym wyobrażeniem własnej zewnętrzności; autoportretem wypominającym ułamki doznań, skrawki pocieszeń, krótkie zdania na temat samego siebie. Mama nie miała tych kilku zdań na temat samej siebie. Jakby była oddana nie swojemu celowi. Jakby była nie swoim życiem. Owszem, we własnej skórze, z własnymi oczami i ustami, jednak nie na tyle bliskimi, by się w niej zadomowiły. O, nie, nie napiszę „rozbestwiły”, co to, to nie. To już zupełnie inny biegun. Starczy, że mama odsuwała się od tego, co miała na wyciągnięcie ręki. Co ją od niej samej oddalało. Co ją najpierw przez dni, potem miesiące, wreszcie przez lata zawodziło. Potwornie rozczarowywało. Jej kobiecość – budząca się przed maturą, potem spełniona, może nad brzegiem rzeki, nad wstęgą losu, kiedy ja się począłem – szybko zaczęła ją opuszczać. Pewnie gdy miała trzydzieści kilka lat, już jej nie czuła. Już bardziej była człowiekiem niż kobietą, już bardziej żoną, matką. Kobieta w przeciwieństwie do mężczyzny ma więcej ról do odegrania, a granice między nimi, choć wydają się łagodne, są ostre i ranią. Niech będzie w niej zalążek życia, a już, zyskując jedno, coś innego nieodwracalnie traci. Z moim narodzeniem, zyskując mnie, szkraba, straciła kolejną rolę. Może odjęła sobie przy okazji znaczenie, może pochylona nad pieluchami z każdym kolejnym sokiem marchwiowym i tranem widziała nie tylko przychodzące na świat moje życie, lecz również odchodzące jej życie. Wcale nie pulsujące, lecz wolno, niewidocznie kryjące się za kulisami, a przynajmniej chowające się w cieniu. Nie wyzywające świata, a niechcący jemu ulegające. Kłaniające się biologicznej pospolitości, jakiejś fizjologii oddania własnego życia życiu synowskiemu, życiu jednak innemu niż własne. Którym, owszem, kobieta – przepraszam, już bardziej matka – dzieli się z przyjemnością, lecz te niepostrzeżone podziały, bez niepokojów, rozpraszają. I ciało matki z wolna przestaje być ciałem kobiety. Oczy, usta, ramiona, dłonie, brzuch, nogi to wszystko zaczyna mieć nieco inne znaczenie. I zaczyna przybierać, mimo że nie przybiera widocznie, inną formę. Mama nie zmieniła się po urodzeniu mnie i po czterech latach po urodzeniu brata. Nie zmieniła się wcale. Tata pokazywał mamę dumny, jakby to było jego zasługą. Jakby ruchy mamy ciała, ruchy wojsk, kampanie miały swoje przewodniczenie u taty. Jakby tata stał na wzgórzu i obserwował przez lunetę jedną i drugą ciążę mamy, mamy rodzenie, mamy odsypianie, zabieranie się za życie od nowa, odradzanie jej ciała – i odradzanie domu.



Krzysztof Bielecki – autor opowiadań Nie ma czarów, nie ma aniołów (Iskry 1987) i powieści: Fistaszek (Czytelnik 1987), End and Fin Company (Akapit 1992), Gagatek (Tunia 2005), Przepaść (Tunia 2015) i Nóż (PIW 2019). Laureat nagród literackich: im. Wyspiańskiego, im. Piętaka, im. Gall, Funduszu Literatury. Przepaść została zakwalifikowana do konkursu o Literacką Nagrodę Europy Środkowej Angelus 2016. Tłumaczony na niemiecki, chorwacki, słoweński. Debiutował w „Nowym Wyrazie”. Wczesne utwory znajdziemy też w Almanachu Literackim „Iskier”, krakowskim „Piśmie” i w „Poezji”. Od lat związany z „Twórczością”, gdzie ukazują się opowiadania, m. in. Z kołysanką do nieba, Gdyby Fiedia Dostojewski był idiotą, Przemianka, Okulary Fausta, Pies.