Gdzie Brysiek, gdzie jest on? Paszoł won. Skąd jedziemy? Z Siółek. Dokąd jedziemy? Na Obiecane. A po co jedziemy? Tego nie wiemy – powtarza w myślach Basia, oczy jej spłakane, łzy rozmazały sadzę na policzkach, w sercu hula niepokój. – Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina – powtarza Basia, kiedy znudziło jej się już liczenie tego miarowego stukotu po dwa razy stuk stuk, stuk stuk w szynach pod pociągiem, którym z mamą, tatą i babcią jadą na Zachód po nowe życie. Powtarza i liczy, bo wtedy może zapomnieć, że jest jej smutno, zimno i głodno. W kieszeni postrzępionego płaszczyka, w którym leży i drży pod wełnianym kocem, ma jeszcze kawałek żytniego chleba od babci, ale nie może go zjeść. Trzyma go dla Jutty, która na pewno jest od niej głodniejsza, bo od kilku dni je coraz mniej. W szparze między ścianą wagonu a rozsuwanymi drzwiami widać pierwsze prześwity słońca.
Słońca, które coraz śmielej wyziera zza horyzontu, rozświetla powoli późnopaździernikowy mrok wraz z mgłami zalegającymi w dolinie łuną pomarańczową jak te płomienie, które przed miesiącem Basia widziała na strzechach chałup, w tym swojego domu, kiedy Jutta – nikt nie mówił na nią Jutta poza Basią, choć Basia prosiła mamę, babcię, tatę, żeby tak mówili, bo to jest jej imię – ostatni raz widziała swoje dziecko, niespełna kilkumiesięcznego cielaka, którego wcześniej nie odstępowała nawet na chwilę. Jutta, tak mówili na jedną Basi koleżankę, Niemkę. Krótko ją miała, no i Basia chciała, żeby to imię było z nią dalej, tak jej się spodobało. Poza tym to jest imię tej krowy, i jak ona, Basia, wypowiada to imię, Jutta, to Jutta reaguje, wbija wzrok w dziewczynkę, bo wie, że to o nią chodzi. Zresztą, kiedy mówi nie na głos, tylko tak w myślach, to widzi, że Jutta też wie, że to do niej.
– Nawet nie próbujcie mówić, że nie – Basia nieraz myślała sobie, co mogłaby powiedzieć babci, mamie, tacie, kiedy w końcu dowiedzieliby się, jak naprawdę ma na imię Jutta, i dziwiliby się, bo po co krowie imię.
– Po to, żeby wiedziała, że to do niej mówicie – odpowiada w myślach Basia.
– Nawet jak się jej da jakieś imię, to nie znaczy, że krowa ma takie imię – mógłby ktoś odpowiedzieć. I dodać takim mędrkującym tonem: – Człowiek też nie ma przyrodzonego imienia, tylko takie, jakie mu inny człowiek wedle swej woli da.
– Gówno prawda – odpowiedziałaby Basia, niegrzecznie, jak niegrzecznie miała w zwyczaju odpowiadać dziadkowi babcia, kiedy ten próbował usprawiedliwić swoje zachowanie po pijaku i mówił, że go wyżsi rangą pijacką koledzy zmuszali do picia, więc nie mógł odmówić. Basia wie pewnością niezłomną, że imiona są dane wszystkim wcześniej, i jakby ktoś miał dostać imię inne, niż ma naprawdę, to by na nie na pewno nie odpowiedział. Robiła nawet taki eksperyment, że zwracała się do mamy tato, a do taty babcia – i żadne z nich nie odpowiadało.
Basia podnosi się resztkami sił i przysuwa do pieca, tak cieplej, dwa metry przed nią jest dziura na jakieś trzydzieści centymetrów, a na dziurze nieduża furtka zbita z kilku desek. Jak się komuś zachce, to bierze te drzwi i lekko przesuwa. Jak się zachce kobiecie, to na dziurze stawia się blaszane wiadro bez dna i kobieta siada. Dziury tej nikt nie przepierzył, bo nie było jak, więc ktokolwiek by tam nie był, mama jak katarynka powtarzała do Basi: – Nie wolno. Nie patrzże się tam. Z naciskiem na to tam końcowe, jakby chciała podkreślić, że to tam jest to mityczne nie wolno, ma ciało albo tego ciała kawałek, który z niego wydala ekskrementy. Czasem zasłania jej oczy ręką, jakby chciała ją wzroku pozbawić. Dobrze, że Basia w ogóle go ma, bo nieraz wyobrażała sobie, że jej do oczu wpadają iskry. Ale ona dlatego patrzy, bo ma oczy, bo nie wypaliły ich iskry. I nie w dół, tylko na twarze ludzi, jak ludzie się zamyślają. Im dłużej myślą, tym bardziej nic tam w dół nie leci, jakby im to wszystko tężało od myślenia. Ona też tak ma, że trudniej sikać, kiedy po głowie stukoczą myśli, jak w kłębku. Może ten kłębek coś w brzuchu blokuje? Jeszcze trudniej jest, kiedy z kolei w nią wpatruje się ten chłopak z rogu wagonu, co jedzie sam, żeby zrobić miejsce dla rodziców. Kiedy Basia pokazuje mu język, on też jej pokazuje. A kiedy dowiaduje się, że chłopak ma na imię Stefan, na jednym z przystanków mówi do niego: – Ty głupi durniu.
On nie odpowiada, tylko pokazuje język.
Jutcie też chce się siku i kupę, ale chyba nie tak bardzo, bo kilka razy, i to zaledwie od dwóch dni. I ona może sikać na siano, które ojciec wyścielił na podłodze wagonu. Trzy razy już zrobiła kupę i był problem, bo śmierdziało tym kupskiem rzadkim, jak w przydomowym chliwie, ale ojciec miał kawałek kija, na kij nabił sztychówkę, nabierał tego łajna ze słomą i wrzucał je do dziury, skąd wypadało i nawoziło tory. Jutta była wcześniej w lorze, tak się mówi na taki wagon bez dachu, jak węglarka, wśród innych krów, koni i kur, ale kiedy ludzie z wagonu wysiedli – dwanaścioro ich było, starych, młodych, miłych, niemiłych, w większości płaczących – a troje wyniesiono, tato wciągnął Juttę do środka, i teraz jest razem z rodziną. – Nikt już jej nie zabierze, możemy być spokojni – powiedział ojciec, kiedy Jutta położyła się na podłodze, niedaleko Basi i podłogowych drzwi. Jest ich w wagonie ośmioro. Basia wciąż patrzy na Juttę i pyta, czy nie jest głodna, czy czego jej nie trza. Czasem nie trza, wtedy jest spokojna i dostojnie patrzy przed siebie, jakby w świecie nic złego nie było. Czasem zaś czegoś chce, wtedy Basia podchodzi i głaska ją czule, daje kawałek chleba. Basia wie, kiedy coś jest nie tak, pyta wtedy Juttę, a ta jej zawsze odpowiada. Że zwierzęta umieją mówić, wie z piosenki dziadka i z bajek. Basia wprawdzie nie umie czytać, ale ma drewnianą lalkę o imieniu Melina, w czarnej sukience z kawałka lnu, wystruganą przez kolegę ojca, która czytać umie, i ma książkę z bajkami. Sadza Melinę przy książce i słucha bajek, choćby tej o wężu oszukanym przez pewnego pana, który kazał wężowi namówić dwoje ludzi, żeby zjedli jabłko. A jak je zjedli, to się zatruli i dostali sraczki, wtedy starszy pan szybciej dobiegł do mety, bo – jak się okazało – ścigał się z tymi ludźmi. Po wszystkim nie zapłacił wężowi obiecanych trzech złotych, tylko zaczął rozpowiadać, że nic nie obiecywał, a wąż to kłamca. Basia najbardziej lubi bajki krwawe, im straszniejsze, tym lepsze, no i koniecznie bez szczęśliwego zakończenia, bo przecież nic nie kończy się dobrze. Choć czasem zdarzają się cuda, na przykład to, że Jutta zdołała uciec i się schować, kiedy przyszli ludzie-mordercy, a chałupy gęsto kryte strzechą płonęły. Tak, to naprawdę był cud.
Na jednej ze stacji, wśród biegających wkoło wygłodniałych psów, tata, mama i babcia siedzieli z innymi na tobołach i czekali. Ojciec znalazł parę sztachet i rozpalił ognisko. Podszedł do jakichś ludzi, potem do następnych i następnych – każdy kręcił głową. Wówczas przyszedł kudłaty pan ze skrzynką w ręku, w brudnym, szarym mundurze z dziurą na tyłku, co miał dziwny tik, że jak mówił: towarzysz ten czy tamten, to podnosił ręce ku górze i zginał kolano, że niemal przyklękał. Kopniakiem przepędził psa, który zaczął się do niego łasić, i postawił skrzynkę na ziemi. Stanął na niej i zaczął opowiadać: że wróciły do nas po latach ziemie piastowskie, ziemie polskie, ziemie Chrobrych i Krzywoustych oderwane od Macierzy, i że to cud, jutrzenka nadchodzi, sprawiedliwości zadość, i że ci ludzie, co siedzą tu na tobołach, będą pierwszymi, którzy wypełnią dziejową misję, i że takie tam. Gdy zobaczył, że Basia siedzi znudzona na murku, podszedł do niej, pogłaskał ją po włosach i wyciągnął z kieszeni kawałek kredy: – Masz, porysuj sobie jakieś pieski, ja mam tu jeszcze swojej. Co, cieszysz się? Zaczniesz całe nowe życie na prastarej polskiej ziemi, tego nie mogli twoi przodkowie z pradziada przez tysiąc lat.
Basia przygląda mu się uważnie, uchyla głowę, żeby przestał ją głaskać, i mówi mu prosto w twarz: – Nie kłam. Ten patrzy na nią przeciągle, zdezorientowany, czoło ma jakby poradlone tym zdziwieniem, ale tkwi w nim nie dłużej niż przez pięć sekund, po czym macha ręką, jakby nie chciał zaniechać tego swojego kłamania.
Kiedy wraca na skrzynkę, otoczony przez psy, które najwyraźniej go sobie upodobały, Basia krzyczy za nim: – Stalin.
Mundurowy potyka się, ale nie wywraca. Wygląda, jakby przyklęknął. Syczy przeciągle: kurrrwaa, a chmara psów rozpierzcha się gdzieś po krzakach. – Tak, kurwa, Ziemie po chuju Odzyskane, kurwa, z odzysku jebane – mówi cicho do siebie, żeby nikt nie słyszał, ale Basia słyszy.
Kiedy jadą dalej, głód jedzie z nimi. Im dalej na Zachód, tym większy. – Po co tu było jechać? A co, jak tam każą jeść widelcem i nożem? – pyta Basia, ale nikt nie odpowiada. Inni też są głodni. Nie mówią tego, ale co z tego, że nie mówią, jak widać po ich twarzach, na których głód jak stygmat na dłoni Pana Jezusa. Dziura, którą wypełnisz tylko jedzeniem. Jak nie wierzysz, Tomaszu, wsadź jedzenie: kiełbasę, marchewkę, ziemniaka. Cokolwiek. Każdy zje szybciej, niż jest w stanie zdać z tego sprawę. Ale nikt nie powie, że jest głodny, jakby to miało zwiększyć głód. Jakby głodowanie w milczeniu bardziej było znośne. Jak nie powiemy, że głodujemy, to inni nie będą głodować. Gdyby ktoś powiedział, że jest głodny, zepsułby przyjęcie głodującym. To byłoby gorsze niż kazać głodnemu jeść widelcem i nożem, a on nie umie.
– Twoje biadolenie nie zniknie, jak mi o nim powiesz – Basia słyszy w głowie słowa taty, kiedy mama leżała w łóżku i stękała dzień w dzień, bo miała bóle w brzuchu. Na poprzednim postoju ojciec poszedł zerwać koniczynę dla Jutty i wrócił z płaczem, pobity kijami przez miejscowych. – Co się porobiło z temi ludźmi? Ja tylko dla krowy przecież koniczyne chciał. Co się z ludźmi porobiło? Boga już ni masz, ni Maryji, zło jeno, licho – lamentował. – Wiem, że cierpisz, ale twoje biadolenie niczego nie zmieni – powiedziała do niego Basia surowo. Ojciec otarł łzy i poszedł ciachać jakieś ochłapy zielonawe z pobliskiej łąki przy polu do jutowego worka.
Kto był pierwszy: worek jutowy czy Jutta?, pomyślała Basia, patrząc na ojca, który żął zawzięcie, jakby sobie wyobrażał, że ciacha łby tych, co go tak kijami potraktowali.
Stefan leży i wpatruje się w sufit wagonu. Jego matkę i ojca zabrali na Sybir, on został z ciotką i wujem, pracował u nich na gospodarce. Ma dużą bliznę na policzku, sąsiad chlasnął go nożem, bo się skonfliktowali po pijaku. Potem go sąsiad przeprosił i przyniósł wór gruszek na zgodę. Zjadłby teraz gruszkę, zjadłby jabłko, zjadłby śliwkę, marzą mu się owocowe drzewa tam, gdzie jedzie. Matka i ojciec wracają z Sybiru do Polski, on im zrobi miejsce w nowej Polsce. Jak będzie na miejscu, znajdzie im dom i jedzenie, znajdzie drzewa owocowe, gruszę znajdzie, zasadzi porzeczki i maliny, postawi im spiżarnię trwalszą niż zamki i pałace. Tymczasem ma jeszcze tę kanapkę od dobrej kobiety zza…, dała mu cztery, choć wcale nie prosił. Przyszła na stację i dała je zawinięte w papier z gazety, jeszcze przedwojennej, z nagłówkiem „Ciężko, ciężej”, z masłem i z pomidorem. Stefan ucałował kobietę po rękach, jak swoją matkę, kiedy ją widział po raz ostatni. Jeść teraz czy zostawić na potem, myśli sobie. Wstyd tak żuć przed wszystkimi, jak jeszcze widno, a wszyscy głodni.
Gdyby każdy przyznał, że mu ciężko, może nie byłoby wszystkim tak ciężko.
Dobrze, że Jutta ma trawę, myśli Basia. Niedobrze, że trawy jest mało. Byłaby głodna, gdyby nie mój chleb. Jak nikt nie patrzy, podaje chleb Jutcie, ta liże jej rękę. Po chwili chleba nie ma.
Stuk i stuk, za nimi stuk i kolejny stuk, i jest tu wicher, który oddala się i wraca, a kiedy wraca, wyje w niebogłosy jak rój wściekłych os, które krążą w te i we w te nad głowami ludzi, zwierząt, tymczasowych mieszkańców kilkunastu wagonów podpisanych orłem białym i białymi literami P obok K obok P. Pociąg wyjeżdża z krainy jeszcze parującej trupami, swoich i nie swoich, tych, co w górę, do nieba, i tych, co w dół, wiadomo gdzie, wyjeżdża ku nowemu, daj boże innemu, choć i starego tak żal, przypatrują mu się kuny, lisy, zajęce, łanie, pociąg ma długość kilkudziesięciu żyć, w nich strach, rozpacz, nadzieja, apatia, głód, żyć milczących, mówiących, śniących, śpiewających kołysanki, żyć oddychających, wypuszczających z ust parę, poowijanych w kurtki, płaszcze, wełniane koce, które naciągnęły dymami z tlących się ledwie wagonowych pieców, w skórę, w której się urodzili, pokrytej sierścią, wszystko to spowite w ciemność i chłód. Pociąg przecina dymy z doliny, wjeżdża w mrok, wiatr duje w dziób lokomotywy, jakby chciał ją z całym składem cofnąć na Kresy, ale pociąg się wymyka i wjeżdża prosto do ziemi, wiatr milknie i słychać tylko echo nieustannego stukotu, przez ostatni tydzień głównej kadencji tych opatulonych żyć, które – gdyby na nie spojrzeć z góry – tlą się niewyraźnie, jak rozżarzone węgielki we wnętrzu tego kreta, który sunie teraz przez tunel przed siebie, w nieznane. Basia trzyma się za kosmyk włosów i oplata nimi palec, jest słaba, ze wszystkich węgielków jej węgielek żarzy się najsłabiej. W ciemności słyszy głosy, najwyraźniej głos dziadka, którego nie ma, który zjadł ziemniaki całe i jałowe, i bryjkę z mlekiem, przytulił Basię i poszedł na wojnę, tłuc się, jak powiedział, o ziemie, swobode i więcy kaszy dla naszy dziatwy, Basi i Julka. Julka, którego już nie ma, zadławił się jajkiem i do nieba poszedł. Dziadek wziął ze sobą na wojnę chlebak i zniknął za przedsionkiem na drugi już rok. Gdzie jest? Czy ma tam więcy kaszy?
Prócz mamy, babci, taty, Basi, Jutty i Stefana są w wagonie jeszcze dwie kobiety, wyglądają na trzydzieści lat, obie o kruczoczarnych włosach, jedna filigranowa jak ten mały popielaty ptaszek, jak pliszka. Druga wyższa niż drzwi domu, musiałaby się schylać, żeby wejść do sieni. Ojciec Basi o wszystko solennie wypytał: jadą do pracy, do miasta, czeka na nie urząd, ktoś im już pracę naraił, mieszkanie też. Muszą tylko dojechać. Mniejsza na imię ma Irena, większa Zuzanna. Basia chciałaby być jak Zuzanna, być nią, iść w sukience na tańce i odmawiać absztyfikantom z cygaretkami. Nie tańczyć, tylko dumnie się przechadzać, tu i tam, od niechcenia omiatać wzrokiem co przystojniejszych wymoczków, używać słów typu: imbryk, krynolina, frymuśny, galimatias, ambaras, no i teatralnie gestykulować nadgarstkiem. Teraz Basia jest zbyt słaba, ale wcześniej, kiedy tylko słyszała, że rozmawiają, przysłuchiwała się i wyobrażała sobie, że rozmawia z nimi, jak najlepsza ich kuma.
– No ja się nie dziwię, że się tak w tobie wtedy zagotowało, bo co to za tupet musiał mieć ten sąsiad – to był głos Ireny, cienki i piskliwy, mówiła tak, jakby pociąg hamował.
– Bardzo niewdzięczny człowiek okazał się być – sekundowała jej Zuzanna głosem delikatnym, przyjemnym dla ucha. Basia nie wyobrażała sobie, żeby ktoś mógł mieć ładniejszy. Może babcia, ale tylko wtedy, kiedy śpiewała jej ulubioną piosenkę o tym, że stworzony jest pies, żeby gruszki trząsać.
– Bardzo, to skandaliczne zachowanie – wtrąciła się Basia, imitując głos Zuzanny.
– Żeby tak z siekierą od razu przyjść – Zuzanna dodała.
– Tak. Mógł najpierw z nożem chociaż – znów wtrąciła się Basia.
– Bardzo mnie to strwożyło, bo myśmy z sąsiadami dobrze zawsze żyli, razem w polu pracowali, razem kapustę ugniatali – kontynuowała.
– I ten sąsiad mimo ugniatania kapusty z siekierą przyszedł? – zaciekawiła się Basia.
– Myślałam, że każdy wie, że znalezione nie jest kradzione – odparła Irena, nie zważając na pytanie Basi.
– Wiesz, to nie do końca było znalezione, ojciec poszedł do stodoły i przyprowadził te dwie jałówki i parę kur, co je tam ci drudzy sąsiedzi trzymali. Tylko tyle im zostało, a mieli jeszcze świnie i krowę. Je ktoś inny musiał zabrać. Im by się i tak już nie przydały do niczego – odpowiedziała Zuzanna.
– A gdzie oni się podziali? – spytała Basia.
– To znaczy rozumiesz, co ja miałam na myśli. To, że skoro tamtych nie będzie, to trza się zaopiekować, bo co robić innego – sprostowała Irena.
– A gdzie są tamci? – dopytywała Basia.
– Wiem, Irenko, wiem. Tamten durny sąsiad zaczął się pieklić, bo pewnie sam chciał se te zwierzęta wziąć, swół jeden – rozemocjonowała się Zuzanna.
– Na pewno. A potem udaje sprawiedliwego, na straży jakiego porządku. No ale tacy są ludzie, szkoda gadać – zapiszczała Irena.
– Ale dokąd poszli ci sąsiedzi? Też wyjechali, jak my? – Basia nie dawała za wygraną, zaczęło ją irytować, że jej nie odpowiadają. Kobiety ucichły i w ciemnościach znów słychać było tylko stukot pociągu. – Straszny ambaras jest to wszystko – powiedziała cicho swoim głosem, już nie imitując Zuzanny, zanim powieki jej zaciążyły i zanim znów zobaczyła swój dawny świat z Julkiem i dziadkiem, który przychodził do niej już tylko we snach. Bo w istocie było jej słabiej i słabiej, i chyba miała majaki, po głowie krążyły jej dziwne myśli o tych sąsiadach Zuzanny, którzy z tobołami idą na pociąg, zostawiają dwie jałówki i parę kur, żeby żyć mogły własnym życiem. Ci zaś jadą do nowego domu po nowe życie, gdzie są nowe jałówki i stosy jaj. Nowe koleżanki. Gdzie by był Brysiek, gdzie czekałby na nią. I może być, że tam, roi się w głowie Basi, wszyscy będą rozumieć zwierzęta, nie tylko ona. I każdy będzie mógł posłuchać, co mają do powiedzenia. Jak w tej starej piosence o wołku, który wyobraża sobie, że stał się człowiekiem. Śpiewał jej dziadek, to znaczy Basia też sobie czasem śpiewała, ale wolała, jak śpiewał dziadek.
Wołku, wołku, gdzieżeś jest?
wołku, wołku, czymżeś jest?
wszyscyśmy cię dziś szukali,
wszyscyśmy się zasromali,
a tyś był tu między nami,
a tyś mówił językami,
słyszeliśmy dziś twój śmiech,
diabli śmiech, boś ty bies, w tobie
żarzy życia iskrę czarci miech.
– Niechże mie osa ukąsi, jak to nie jest dobra piosnka – tak mówił dziadek, który sobie pośpiewał tę pierwszą zwrotkę piosenki i do śpiewania pokołysał się z Basią na kolanach. W nogach leżał mu Brysiek. – Znam ci ja te piosnke, kochana, bo je śpiewała matula, o nieboże, jak ona nam je słodko śpiwała. Te i jeszcze jedne, do spania, jakeśmy z braćmi już leżeli pod pierzyną i byli gotowi do spania. W piecyku drwa strzelały, że hej, ciepło, miło, a myśmy słuchali i śmy zasypiali tak, że pstryk mama śpiwa, a potem ranek i zimno, nowy dzień, zrywać się trza, w pole iść, nieboże. Oj, to życie to jest kurewna rzecz – rzucał, po czym płukał gardło bimbrem, co go miał zawsze przy sobie, potem zionął tym oddechem bimbrowym, że Basię krzywiło i nie chciała siedzieć dziadkowi na kolanach, choć jak śpiewał – a śpiewał niegorzej niż babcia, miał głos ładny, czysty – lubiła bardzo. Kiedy robił się pijańszy, zaczynał gonić Bryśka, wyżywać się na biednej psinie, najsłabszym stworzeniu w zasięgu pijackiego oddechu dziadka. – Paszoł won – krzyczał i zdarzało się, że kopnął tak, że piez aż piszczał.
– Dziadek, zostaw go! – Basia zasłaniała Bryśka i wybuchała płaczem. – Jesteś okropny i paskudny jak pan Glizda!
– Już dobrze, Brysiu, mój piesku – Basia patrzy na wagonowy piec, w którym wciąż tli się żar, choć mniej go i mniej, zimna więcej. Otula ciało, wpełza pod ubrania, skóra napina się, walczy z chłodem tym ciepłem, które w sobie ma, ale wkrótce i ciało poczyna drżeć, i na umyśle się robi gorzej, i boli, kiedy nos kłuje niewidzialna igła, robi w nim dziurę, że zaraz zeń cieknie. Wyjść z ciała, żeby już tak nie bolało. Wtulić się w siebie, skulić, wbić się w ciepłe ramiona dziadka, choćby ział bimbrową charą. Dziadek jest z nią w tym wagonie, śpiewa jej do snu, jadą na te nowe ziemie. Jeszcze nieraz zaśpiewają, żeby melodią spróbować oswoić ten świat, który im się dopiero ukaże. Rozniecić ognisko pod lasem, jak mieli w zwyczaju przed wojną.
– Po tej pierwszej zwrotce mama nam wtedy te druge zwrotke śpiwała – kontynuuje dziadek, a głos jego wypełnia wagon ciepłem. – Choć tak naprawdę to wołek śpiwoł.
Jam od dziś jest jeden z was
wiem od dziś, czym jest wasz strach
nie przed biczem, nie przed batem
ale że nim tym ostatnim katem
będzie wam tutaj kostucha
ni wasz ojciec, ni matula
ni wasz dziad, ani babula,
nikt was w bólu nie utuli
nikt lamentu nie usłucha.
– Jak to jest być wołkiem? – Basia pyta dziadka przez zamknięte oczy. Po chwili otwiera je i nie widzi prawie nic prócz gwiazd na sklepieniu. – Gdzie jest słońce? Jaka ciemnica, na domiar jeszcze ciemnieje. Trza by krówki ściągnąć do dom. Co tam robią same? – Jutta! Jutta! – krzyczy w niebogłosy, ale Jutty nie ma, nie ma jej cielaka, Moresa, w oborze nikogo. – Gdzieście poszli? – Basia wybiega w to ciemno, za domem widać księżyc, którego tylko mała sznytka pośród gwiazd, nawet nie rogalik, taka malizna. Biegnie za zagrodę, na oślep przez łąkę, mija lasek, przeskakuje potok po ciemku, na pamięć, przecina polną drogę. Wbiega na pagórek, gdzie pasą się krowy, ale krów nie ma, jest cisza i wiatr, zimno. – Gdzieście, krówki?! – woła.
Krówek nie ma. Jest szczekanie w oddali, ciche, potem głośniejsze. Basia się rozpromienia, rozpoznaje głos psa.
– Brysiek, kochany – kuca i maca rękami po trawie, po chwili zaś tuli małego, kędzierzawego kundelka o czarnej sierści, który radośnie zwiesza główkę przez ramię Basi i merda krótkim ogonem. – Jak mogliśmy cię tam zostawić samego, maluchu? Jak dobrze, że jesteś z powrotem. Czy ty biegłeś za mną całą drogę? Och, jak ja cię kocham, mój maleńki.
Stawia go na ziemię, biega wokół niej jak szalony, ociera się o łydki, chce, żeby go pogłaskać, co też Basia robi.
– No, Brysiu, chodźmy już. Idziemy szukać Jutty i małego Moresa? Wiesz, gdzie są? Nie wiesz, no ja też nie.
W drodze powrotnej wzmaga się wiatr, drzewa kołyszą gałęziami, wzmaga niepokój. Zaraz za laskiem widzi łunę, która rozpościera się na niebie, czuje dym. – Jezu, co się dzieje? – zaczyna biec do domu. Zza horyzontu wyłaniają się jęzory ognia, które trawią dachy sąsiedzkich chałup. Wzmagany wiatrem ogień kołysze się jak kolana dziadka.
Bo choć pełno was pod strzechą,
w jednej wiosce i powiecie
toście sami są we świecie,
choć językiem tu władacie,
choć biegliście są tu w mowie
i choć sprawni są tu w słowie,
samiście tylko są w sobie,
a jam teraz jednym z was
w sobie sam po kres
po istnienia kres.
Dziadek śpiewa w najlepsze, ani mu się widzi kończyć, wagon śpiewem rozkołysał, ogień w piecu też jakby się ożywił, bo już nie rozżarzone węgiełki, ale całe płomienie hulają, rodzą ciepło. Basia widzi sylwetkę ojca, jak drwa wrzuca do ognia.
– Podpalili nas, psubraty! – krzyczy ojciec do sąsiada i podaje mu wiadro, sam bierze kolejne i biegnie w stronę domu. – Kurewskie skurwysyny.
Matka płacze wniebogłosy, sąsiadki jej wtórują. – Za jakie grzechy?! – krzyczą. Basia wie, że to wszystko jej wina. Bawiła się z Juttą, córką oficera, dostawała od nich smalec, kiełbasę i jajka, kiedy nie było niczego: kartofle, owies i trochę mąki, na wiosnę owoce, warzyw trochę, latem więcej owoców. Były groźby, że jak to tak, z wrogami piaskownicę dzielić, lalkami się bawić, kto wie, co jeszcze, teraz wszystkiemu stało się zadość. Domu nie ma i nie będzie, cielak uciekł, Jutta patrzy za nim tam i nazad, ojciec krzyczy, matka płacze, z wiadrem biega, Brysiek szczeka, dziadek śpiewa. Co nas czeka teraz, pyta Basia, ale znikąd odpowiedzi. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina – zaczyna powtarzać i tak jej z tym powtarzaniem na dłużej zostanie.
– Gdzie byłaś? Patrz, co tu się dzieje – podbiega do niej babcia, przytula ją. – Myśleliśmy, że ty w środku byłaś. O boże, boże – płacze.
– Gdzie jest Jutta? – pyta Basia. – Gdzie Mores?
– Pomóżcie nam! – krzyczy mama, babcia biegnie z mamą, Basia do obory szukać krów, za nią Brysiek. W oborze pusto, pod oborą pusto, dookoła pusto, nigdzie krów. Zabrali, myśli Basia. Dachy podpalili, krowy zabrali. Może ci zza rzeki, co u nich się nie pali, co mówili, że Basia bawi się z córką oficera, może oni przyszli i zabrali, bo jak u nas nie ma domu, to krowy ich już są. Basia biegnie przez drewniany most za rzekę, ale tam pogaszone w izbach, nikogo, żywej duszy. Potem widzi, że sąsiedzi zza rzeki i ich dzieci pomagają gasić to jednym, to drugim. Ale ogień hula, bo ojciec dorzuca te kołki, które zabrał z domu, a potem komuś na postoju, za te kołki go kijami nie bili, może te kołki to ich kije, zabrał im i teraz dorzuca, żeby chata płonęła, żeby można wyjechać, bo los taki ciężki – trzy hektary w dzierżawę, karczowanie tego pola całą jesień, wyrywanie korzeni, bo tam drzewa rosły drzewiej, potem oranie, sianie i jak zaczął być plon, to koniec dzierżawy, bo właściciel wymówił. I znów bieda, tym razem bieda bez domu. Osmolony ojciec płacze jak dziecko nad zgliszczami. Dziadek tupie mu nogą pod ten płacz, śpiewa kołysankę, którą śpiewała mu matka.
Kole niego cielak jego
Grzebie nóżką żałuje go,
Póki mój Pan przy mnie siadał
jam se drobny owies jadał
Teroz nie mom garstki sieczki
Stoję we krwi po kosteczki
Teraz nie mam garstki siana
Stoję we krwi po kolana
Teraz nie mam garstki słomy
Rozszarpią mnie kruki wrony
Kruki wrony się zleciały
I cielaka rozszarpały.
– Twoje biadolenie i to, że nam o nim mówisz, niczego nie zmieni – słyszy Basia i otwiera oczy. Podnosi głowę, widzi Juttę, jest z powrotem, leży na słomie, przy niej Zuzanna. Moresa jak nie było, tak nie ma, ktoś zabrał małego, maści brązowej, z łatką białą przy oczach.
– Oddaj kury i jałówki – Basia mówi do Zuzanny, ale ta nie słyszy, uśmiecha się do Basi i głaszcze Juttę. – Jej ci nie damy – mówi Basia i znów kładzie głowę na poduszce. Mores nie wróci, Jutta będzie samiutka na nowym, tak jak sama była tam pod lasem, bez synka, jak ją znaleźli na trzeci dzień. Synka jej sąsiedzi zabrali, bo kto inny, zaciosali go na mięso. To pewne jak słońce.
Nie wróci Mores, nie wróci Brysiek, nie biegł tej całej drogi za Basią. Krzyczała za nim, krzyczała w niebogłosy, ale tylko patrzył smutno, w jego oczach pękające serce psa, który widzi, że ta cała miłość to tyle, co ten łańcuch, na którym go zostawili u jakichś ludzi.
To jej wina, że jadą. Jej wina, że Jutta nie ma dziecka. Jej, że zostawili Bryśka obcym. Nikt jej tego wprost nie powie. Ona też nikomu nie powie wprost. I tak nikt nie usłyszy. Dziewczynka tuli Melinę, szepcze: – Przeczytaj mi bajkę. Jakąś taką, której jeszcze nie znam.
Wyjęła książkę z czerwoną obwolutą z nabazgranym na niej napisem „Bajki Basieńki” i położyła na niej lalkę.