Marcelinie

Mhm, dobra, jest – zielony pompon miga w tłumku trzynastolatek, który wzbiera pod szkołą.

– Luśka! – krzyczy, wspinając się na palce. – Luśka, tu! Tutaj!

Tłumek faluje niewzruszony. Dziewczęce głowy pstrzą się jedna przy drugiej. Z którejś sterczą dwa pompony, wściekle różowe, jak uszka misia-mutanta, który wpadł do wiadra z farbą. Któraś jest gładka jak bilardowa kula, tyle że pasiasta. I z wełny.

U jednej z dziewczynek czapki brak, są tylko warkocze cieknące blond strugą aż po łopatki. No nie, myśli odruchowo przyklejona jeszcze do dziecięcej strony tych trzynastoletnich chimer, dziecio-kobiet. Zatoki, katar, zapalenie ucha – przelatuje jej przez głowę. Zgroza. Ciekawe, co na to jej matka. Ciekawe, gdzie jest. Pewnie tu, obok niej. W tłumku numer dwa, matczynym, przekrzykującym się od dobrych pięciu minut.

– Baśka! Ania! Mania! – słychać ze wszystkich stron.

– Nastolatki – śmieje się do niej Nata Cichocka, mama śmiesznej małej Mańki, z którą Luśka siedzi w ławce. – Ten ich świat…

Nata też jest chimerą, skrzyżowaniem drapieżnika z jedną z tych żab: pstrokatych, toksycznych. Jej żółta puchówka, po której pełgają smużki światła, jej karminowe usta, jej bordowe botki na obcasie krzyczą: „uważaj!”. Krzyczą: „trzymaj się z daleka!”. Kłopot w tym, że nawet jeśli trzymasz się z daleka, Nata i tak atakuje.

Że też musiała stanąć akurat obok niej. I to jeszcze dzisiaj, co za pech!

Nata trzyma się szokująco prosto, całe ciało ma naprężone, a zęby zza karminowych warg lśniące i białe jak u pantery. Spod kurtki błyszczą jej ogniwka łańcucha, pomiędzy które wplotła czerwoną wstążkę. Wygląda to zawadiacko. Nie. Wygląda to… bezwstydnie. Odwraca więc z niechęcią wzrok i odsuwa się dwa kroki, przysuwając się do innej z mam. Dla złagodzenia wrażenia – otwarty konflikt z Natą jej niepotrzebny – posyła jej na wszelki wypadek uśmiech, wilgotny i pomięty. Coś między „Ech, te dzieciaki” a „Daj mi już spokój”. Ale Nata, to szalone, bezczelne stworzenie, bezbłędnie wyczuwa jej słabość:

– Kto by pomyślał… – cedzi spomiędzy zębów. Sylaby ledwie się przeciskają, wychodzą zduszone, sprasowane na cienkie placki. – Jeszcze niedawno. Takie były. Takie były małe. Pamiętasz?

O matko, co zrobić? Wypada przytaknąć, więc robi to, ale leciutko, aby-aby. Obraca się przy tym nieco w miejscu, o kilkanaście stopni. Teraz Nata może wylewać swoje żale mniej więcej w okolice jej lewej łopatki.

Nabiera powietrza i raz jeszcze:

– Luuuuuuśka! – krzyczy na całe gardło i macha ręką. – Luśka!

Zielony pompon kołysze się, znać po nim zniecierpliwienie. Obraca się nieco, nachyla poufale do innego, niebieskiego. Potem zawraca, chwieje się na boki. „O matko”, czyta bezbłędnie z jego drgań. Ale zaraz potem rośnie, okrągleje. Sunie przez morze głów, które rozstępuje się przed nim posłusznie, aż wreszcie wyłania się i koniuszek czapki w zielono-szare pasy, i złoty napis „Slytherin”. 

„Slytherin”, myśli miękko. Mój Boże. Dobrze, że chociaż skarpetki z Hufflepuffem zostawiła w domu. Gdzie skarpetki z Hufflepuffem na łańcuchowe. Rozkleiłaby się może, dała pochłonąć się tej łzawości, gdyby nie Nata. I jej twardy łokieć, który wbija się jej w  bok.  

– Idą – mówi – idą.

Mania, córka Naty, jest smagła, niska i drobna, wygląda jak dziesięciolatka. Ale to ona wyłania się spośród spienionych, wełniano-puchówkowych fal jako pierwsza; śmieszny, mały Mojżesz. Mało tego, jeszcze ciągnie za sobą Luśkę, wyższą od niej i masywniejszą. A przecież zazwyczaj to Luśka, trzynastoletni lodołamacz, sunie przed siebie, pewna swego.

„Już”, myśli. „Już się zmieniają. Zmieniły”.

– Maniuś! – wykrzykuje Nata z przejęciem. Ogniwka jej łańcucha pobrzękują ekstatycznie. Czerwona wstążka nie tłumi dźwięku, a tylko potęguje go, gdy zachłannie rzuca się na córkę. 

Mańka przewraca oczami.

– Maaamo… – Słychać jeszcze. – No weź.

Ale potem dziewczynka zapada się w żółte objęcia matki, połyskliwe, jakby je polakierować. Tonie w ich odmętach. 

Za to Luśka nie zawodzi. 

– Mogłam wrócić sama – mówi na powitanie, a ton ma taki sam jak policzki – wydęty i pełen pretensji. Jak miło.

Jej myśli porozpierzchały na wszystkie strony. Trzeba zagonić je w jedno miejsce. Slytherin, myśli, skarpetki z Hufflepuffem. Szczerby po mlecznych zębach, dwie kitki sterczące z głowy jak marsjańskie antenki. Jeszcze wcześniej: mięciutkie podbicie stóp, na niemowlęcej głowie łaskotliwy puch. Dopiero teraz w głowie staccato, dobitne i klarowne. To. Jeszcze. Dziecko. To. Jej. Dzień.

I niech sobie Nata mówi, co chce.

Głęboki wdech:

– Dobrze cię widzieć, córeczko.

Zielony pompon kołysze się nad głową Luśki jak puchaty znak zapytania. 

– Ej, dobra. Chodźmy – stwierdza jej córka krótko, ręce wbija przy tym w kieszenie. – Pa, Maniuś! – rzuca jeszcze do przyjaciółki, którą w objęciach miażdży Nata-boa dusiciel.

Słyszą jeszcze zduszone: „Cześć”. I: „Do widzenia!”.

Aj, ta Mania, Mania… To takie dobre dziecko, grzeczne, ciche. Zupełnie niepodobne do Naty, całe szczęście. Bo wtedy musiałaby się martwić o Luśkę jeszcze bardziej: że siedzą razem, że złe towarzystwo, że co z tej Luśki wyrośnie. A tak, martwi się o nią w sam raz.

– Mogłam wrócić sama – burczy jeszcze raz Luśka, nadęta Ślizgonka. Pompon na jej głowie kołysze się buntowniczo, coś jak łańcuch Naty. Ale wystarczy, że odchodzą kawałek od szkoły, wychodzą za róg. I już pokornieje, przysuwa się do niej, centymetr przy każdym kroku. Na końcu ulicy to już w ogóle: odsuwa na bok tę swoją świeżo upieczoną kobiecość – kobietkowatość – i wtula się w nią jak stęskniony kociak.

Dobrze jest objąć ramieniem. Nie ma tyle siły co Nata, by zupełnie zdusić ją, zmiażdżyć, ale i jej udziela się coś z tej gwałtowności. Przyciąga ją więc do siebie nieco zbyt mocno, choć ręka ześlizguje się raz po raz z gładkich, połyskliwych fałdów kurtki.

To nic, głupstwo. 

Ich cienie kolebią się w rytm kroków, też ciasno przytulone. Gęstnieją, gdy podejść do latarni, i bledną, gdy wejść w półmrok. Na przemian wydłużają się i skracają, ale jedno widać wyraźnie – że jeszcze chwila i Luśka, prosta i mocna jak młode drzewo, ją przerośnie. Już teraz pompon kołysze się na wysokości czubka jej głowy.

Muszę przestać się tak garbić, postanawia nagle. Z trudem spina łopatki. Kręgi szyjne odpowiadają przeciągłym jękiem. Unosi brodę odrobinę wyżej.

– Coś się dzieje, mama? – mruczy Luśka. Spod czapki wystają jej kędziorki włosów, całe poskręcane od wilgoci. Pachną mokrym wróblem, niewinnie. Wobec tego zapachu człowiek staje się – jest – zupełnie nagi, bezbronny.

Puff, uchodzi z niej całe powietrze, plecy odzyskują swój stary łukowaty kształt.

– Nie – szepcze. – Nie, wszystko okej.

– Dobrze, że przyszłaś – siąka Luśka tym swoim dziecięcym głosem, mokrym jak jej włosy. – Naprawdę fajnie. 

Świetnie, teraz i ona nasiąka od środka. Trzeba by wyciągnąć z szuflady stare pretensje, obłożyć się nimi od środka jak bibułą. Tylko to pozwala jej zdobyć się na niełzawy ton. 

– Wiem. – Uśmiecha się półgębkiem. – Musiałam przyjść. 

– Babusia też czeka?

– Zobaczysz.

O tym, że Babusia i Busia czekają już z ulubionym ciastem Luśki, podwójnie czekoladowym, nie może przecież powiedzieć, obiecała już wczoraj.

Nie mają daleko, jeszcze kilka kroków i furtka, która rozdziela i je, i cienie. One przechodzą – Luśka przodem – cienie zostają po drugiej stronie, też osobne.

– Chodź, chodź – mówi, popychając Luśkę leciutko. – Tylko przed drzwiami zamknij oczy, bo inaczej babcie będą niepocieszone.

– Oj, mamo…

– Żadne „oj mamo”, wchodź po schodkach i zamykaj, prędziutko. 

Luśka śmieje się. Jej śmiech jest dobry i czysty, szkoda, że coraz rzadziej przeznaczony dla niej. Jest jak Felix Felicis, myśli Harrym Potterem. Eliksir szczęścia, jego złocisty kondensat. Z takim śmiechem wszystko musi się udać.

– Mogę już otworzyć? – pyta Luśka-niecierpliwka, ledwie przekraczają próg. 

Dom bucha im w twarze mieszaniną światła, ciepła i zapachu czekolady, które dają odpór ciemności czającej się za drzwiami. Teraz i ona rozluźnia się, śmieje nawet. Udziela się jej jakoś luśkowa zadziorna dziewczyńskość, płynąca z niej beztroska. Prostuje się więc nieco i fuka przekornie:

– Jeszcze nie.

Trzeba przecież pójść do kuchni, zobaczyć, co przygotowały te dwie wariatki. Łapie Luśkę za łokieć i prowadzi ostrożnie. Lawirują tak, żeby zahaczyć o szafkę na buty, o wieszak, nie potknąć się o skraj dywanu.

– Maaamo… – jęczy Luśka.

– Cicho. Bo dostaniesz szlaban. Na cały miesiąc! Co ja mówię, na cały rok z góry!

– A będę mogła rozłożyć na raty?

– Mowy nie ma.

W kuchni na ich widok Babusia podrywa się na równe nogi. Zakrywa usta dłonią, próbując nie roześmiać się w głos. 

Ależ się postarała, myśli z podziwem! Czekoladowe ciasto wygląda rewelacyjnie, jak z cukierniczego katalogu. Pokazuje Babusi uniesiony kciuk i samymi ustami szepcze:

– Lepsze niż u siostry Anastazji. 

Siostra Anastazja jest niedoścignioną kulinarną idolką Babusi, tak więc – to pochwała pochwał. Miło patrzeć, jak cała się rozpromienia. Uśmiech topi się jej na twarzy jak kawałek masła. Zresztą na Luśkę czeka całe przyjęcie, nie tylko ciasto. Jest i sałatka jarzynowa, i tosty z serem, i śledź, frytki i suchy chleb, obok którego czerwieni się butelka ketchupu. Zebrane w jednym miejscu luśkowe przysmaki, tak jak i ona zawieszone między dzieciństwem a dorosłością. Dalej – wąż wycięty z brystolu, który wije się po kuchennych szafkach. Na nim litery, schludne, staranne. Rządek do rządka. 

„Wszystkiego najlepszego, Lucynko”.

Nie trzeba było nawet tej „Lucynki”. Wystarczy spojrzeć na charakter pisma, jego nadschludność – to dzieło Busi. Która, nawiasem mówiąc, wstała z łóżka, choć przecież nie powinna.

Busia siedzi na kuchennym krześle, wyprostowana, jej plecy ani myślą dotknąć oparcia. Jest krucha jak opłatek i przezroczysta, choć trzeba mocno wytężyć wzrok, by to dostrzec. Tylko nie przebrała się. Do tego potrzebna jest pomoc, a Babusia pewnie cały dzień szalała na dole, w kuchni. Ma więc na sobie nocną koszulę – wielką i długą jak namiot. I oczywiście aksamitny purpurowy szlafrok, którym otuliła się szczelnie jak gronostajowym płaszczem.

Zabawne. Gdy była mała, myślała, że nie istnieje na świecie strój piękniejszy i bardziej dostojny niż ten szlafrok właśnie. A teraz oto wystarczy zwykła kuchenna lampa, by obnażyć wszystkie jego niedostatki. Dziurki na szwie rękawa, drobniutkie jak ślady po mysich zębach. Wytarte lamówki na kołnierzu. Przykrą mechatość tkaniny. Wszystko mija, myśli ze smutkiem i sama nie wie, o co chodzi bardziej: o szlafrok, Luśkę czy może o nią samą pomiędzy nimi.

Tym, co sprowadza ją na ziemię, jest widoczny spod szlafroka znajomy kształt.

No nie. Znowu! Znowu założyła, chociaż lekarz stanowczo jej odradzał. Tak to leki, zastrzyki, masaż i narzekanie, a teraz – ten ośli upór.

Luśka u jej boku przestępuje z nogi na nogę.

– Juuuż? – pyta i szarpie ręką.

Na nic, cały czas mocno trzyma ją za łokieć. Co tu zrobić? Zwymyślać Busię, kazać jej zdjąć łańcuch z szyi? Czy zostawić ją, a potem tysiąc razy wstawać w nocy, żeby rozmasować jej obolałe plecy?

Busia czy Luśka?

– Maaaamoooo…?

A więc przesądzone, najpierw Luśka. To jej święto, jej dzień. Przytula ją mocno, przyciąga do siebie to giętkie, oporne ciało i znowu całuje w głowę, gdzieś obok zielonego pompona. W ustach zostaje nieprzyjemny, zgrzytający w zębach smak wełny.

– Już, Ślizgonko – szepcze. – Już.

A potem ktoś włącza przycisk „przyspiesz”, bo nagle wszystko zaczyna dziać się naraz. Luśka przez ułamek sekundy stoi jak wryta, a potem piszczy i piszczy, jakby ktoś raz po raz dźgał ją rozpalonym pogrzebaczem prosto pod żebra. Doskakuje do stołu – pompon skacze razem z nią – ogarnia wielkimi oczami cały ogrom tego rozpasanego obżarstwa, które ją czeka. I zaraz, puchaty pasikonik, rzuca się na Babusię. 

– Babusia! Moja! Moja kochana!

Wygląda jak młodsza wersja Naty, myśli, i przechodzi ją dreszcz.

– Czekaj! – niby to śmieje się. – Udusisz ją! Luśka!

Busia siedzi niby to niewzruszona, ale widać po niej, że się obraziła. Niepotrzebnie, bo Luśka dopada i do niej. Ale tu – jest już ostrożniejsza. Kuca przy krześle i ostrożnie składa głowę na aksamitnych, purpurowych połach.

– Busia, Busia kochana – szepcze prosto w odznaczający się spod szlafroka gruzełek stawu. – Moja Busia.

No nie. 

– A ja? – pyta zazdrośnie. Oburzenie w jej głosie jest tylko trochę udawane. – Mnie nikt nawet nie da buziaka?

Oczywiście, nie ma z przyjęciem nic wspólnego, wszystko na tym stole jest dziełem obu babć. Jej wkład w dzisiejszą uroczystość jest taki, że urwała się wcześniej z pracy, żeby przyprowadzić Luśkę ze szkoły. Ale to przecież ona, do cholery, ją urodziła!

Dwa susy i Luśka jest przy niej. Cmoka ją w oba policzki soczyście, rozgłośnie.

– Dzięki – mówi. – Dzięki, mamuś.

Jej całusy, jej słowa są długimi świetlistymi wstęgami, które ciasno opasują jej klatkę piersiową, rozgrzewają ją swoim żarem. 

– No! – stwierdza z uśmiechem. – Ale teraz rozbierz się, dziewczyno. Cała jesteś spocona. Zaraz się przeziębisz, Ślizgonko.

Luśka prostuje się, mały ołowiany żołnierzyk, staje na baczność.

– Tak jest, profesor McGonagall.

I tylko tyle. Ani słowa o tym, że przecież ona sama też stoi na środku kuchni i gotuje się żywcem w swojej kurtce. W ogóle: pół godziny bez żadnej pyskówki. To chyba efekt łańcucha, to dorastanie na turbo obrotach.

Ale dobrze, Luśka znika w przedpokoju, można więc przerzucić uwagę na Busię. Podchodzi do niej i celuje oskarżycielsko palcem w wybrzuszenie na jej piersi.

– Co to jest? – pyta. I zaraz: – Zdejmuj to, babciu. Natychmiast. 

Ale jeśli ona jest kapitanem ich domowego okrętu, tak Busia – admirałem wszystkich flot. Błyska niebieskimi oczami i cedzi wolno:

– Mowy nie ma.

Luśka i Busia to już za dużo jak na nią jedną. Łańcuch na szyi zaczyna jej ciążyć jeszcze bardziej niż dwie minuty temu. Aż chciałoby się, aż kusi, żeby przygiąć kark. 

– Żebyś wiedziała, że ja nie zamierzam dzisiaj do ciebie wstawać.

Ale to tylko czcze pogróżki, wiedzą o tym wszystkie trzy. Gdy przyjdzie co do czego, górę weźmie litość. To właśnie dlatego i Busia, i Luśka mogą pozwalać sobie na swoje bezczelnostki. 

Dobrze, że jest też Babusia, niezawodna, ciepła i miła, jakby odlać ją z czekolady.

– Jak nasza dziewczynka? – pyta teraz szybko, ścierając całe napięcie tymi słowami jak kuchenną ścierką. – Jak ona? Mówiła ci coś?

Kręci głową.

– Znasz Luśkę.

Babusia składa razem pulchne pierożki dłoni.

– Trzynaście lat, pomyślałabyś? Kiedy to minęło… – Wypowiada na głos to, o czym ona sama myślała chwilę wcześniej. – Niedawno ty miałaś trzynaście lat, córcia. Wracałaś z łańcuchowego, jadłyśmy lody i ciasto. Ech… – wzdycha. – Za szybko, za szybko to wszystko.

– Płakałaś – wytyka jej sucho Busia, zła o ten łańcuch, o jej reakcję. Ale to na nic, Babusia podrywa do boju swoje puchate zastępy, bierze ją w obronę.

– To przez te emocje, mamo. To przecież takie emocje, ta dorosłość.

Jej słowa, wspomnienie, które wywołały, są trochę jak dobre zaklęcie. Dzięki nim czuje się znowu jak nastoletnia dziewczyna, równolatka Lusi. Zresztą, sama ma trzydzieści trzy lata, co to jest.

Kusi ją, żeby podbiec do Babusi, przytulić ją. A w jej objęciach poudawać przez chwilę – przed nią, przed sobą – że to przyjęcie, ciasto, frytki, jarzynowa sałatka, że to wszystko jest właśnie dla niej, na nią czeka. Że wszystko ma dopiero przed sobą. Rzeczywistość jednak nie chce bawić się w chowanego razem z nią. Przeciwnie, bezczelnie upomina się o swoje. Kurtka grzeje, po plecach cieknie pot, a łańcuch nieprzyjemnie ciąży na szyi. Kolana pobolewają od długiego stania.

– Idźże się wreszcie rozbierz – upomina ją Busia niecierpliwie.

– Tak, tak. – To Babusia. – Umyjcie rączki, dziewczynki. I zajadajcie, prędziutko. 

Dziewczynki, jak to ładnie brzmi.

Idzie wreszcie zdjąć tę nieszczęsną kurtkę. Nie czuła tego dotąd, ale pod swetrem pot, jego rwące strugi.

Zagląda do łazienki i staje przy umywalce, biodro w biodro z Luśką, która myje ręce, a raczej – trzyma po prostu mydło w dłoniach, a potem ochlapuje je niedbale.

– Lusia… – Nie wytrzymuje.  – Ale nie tak, dziecko. Porządnie umyj, między palcami też. I paznokcie.

Córka rzuca jej kose spojrzenie, ślepa na taryfę ulgową, której właśnie jej udzielono. Bo przecież mogła zachować się jak Busia, prawda? Mogła rzucić jeszcze i to: „Nikt nie lubi brudasów”. I jeszcze: „To wstyd dla dziewczynki”. 

Świadomość, że przecież trzeba będzie, że jeszcze trochę i trzeba będzie po to wszystko sięgnąć, obrasta jej gardło wilgotnym purchlastym grzybem. Bo na razie to tylko ręce. Chodzi tylko o dokładne mycie rąk.

Luśka miętosi w dłoniach mydło, mlaskliwie wyciska z niego siódme poty.

– Już? – pyta zaczepnie. Oczy ma zielonkawe i złe, lustrzane odbicie jej własnych. – Wystarczy?!

To kusi: podchwycić jej ton, iść, brnąć w zaparte. Ale na odsiecz przychodzi Luśce jej łańcuch, łańcuszek właściwie, jego zarys spod cienkiego sweterka, błysk ogniwek na karku. I już, po awanturze. Bo cała od środka mięknie, rozpływa się. Po wszystkich tych niewypowiedzianych sprawach, które trzymała zahibernowane – żalach, tęsknotkach, wewnętrznych pustkach – przetacza się fala potężnego ciepła, jak po wybuchu.

Luśka wgapia się w nią podejrzliwie, nie przypuszczając, że właśnie zgotowała własnej matce jej małe, wewnętrzne Nagasaki. „One nigdy nie przypuszczają”, wzdycha w jej głowie na karminowo Nata Cichocka.

– Wystarczy – odpowiada głosem tak ciepłym, jakby i w nim umościły się drobiny nuklearnego żaru. – Idź do babć, czekają na ciebie. Ja się jeszcze przebiorę.

– W balową suknię? – prycha Luśka.

– W coś, co nie jest mokre od potu, ty mała zołzo.

– Tylko nie mała!

– Dobrze, okropnie wielka, wstrętna zołzo.

Czubek Luśkowego języka pojawia się pomiędzy łopatami przednich zębów i zaraz znika, podobnie jak sama Luśka. 

– Tylko zostaw mi trochę sałatki! – krzyczy jeszcze za nią znad umywalki.

A ponieważ Luśka jej nie odpowiada, robi dwa kroki w stronę drzwi – woda ścieka jej z mokrych rąk i kapie na podłogę – i powtarza jeszcze raz:

– Sałatki! Zostawcie mi chociaż trochę!

– Nigdy! – odkrzykuje jej Luśka z czeluści przedpokoju. – Cała dla mnie!

Wyciera ręce długo, trze ręcznikiem palec po palcu, tak trzyma ją to rozedrganie. Ale nie rozpłacze się przecież. Kiedy wychodzi z pokoju, w którym śpią razem z Babusią – czysta bluzka, spięte na nowo włosy – czuje się już spokojniejsza. Czyli to tego było jej trzeba: pięciu, dziesięciu minut. Samotność w jej życiu to taki rarytas, że wystarczy dawkować ją sobie kroplami.

W kuchni szaleje huragan Lucinda, sieje spustoszenie przy stole. Przez chwilę walczy sama ze sobą. Ma ochotę iść po aparat, uwiecznić, zatrzymać dla siebie to ostatnie beztroskie, dziecinne obżarstwo. Ale wie, że Luśka nigdy by jej tego nie wybaczyła. Zamiast tego przystaje w progu, opiera się barkiem o framugę i chwilę po prostu tak stoi. Chłonie tę kojącą scenkę, spija z niej radość. Przynajmniej dopóki pozwala jej na to obolała szyja. 

– Chodź, córcia – woła ją Babusia, kochana. – Zjedz coś, nałóż sobie. Śledzika sobie weź, dobry wyszedł.

Podchodzi do szafki, sięga po talerz, talerzyk właściwie, mały jak spodek. To stary patent Busi, zaskakująco skuteczny.

– Wtedy będziesz mniej jadła – powtarzała jej od dzieciństwa. – Nie zaszkodzi ci.

Busia zawsze była drobniutka, musiała być, zanim jeszcze starość wtłoczyła ją w najmniejszą z foremek. Podobnie Mania, Nata też. A ona i Babusia… Dość powiedzieć, że nie pomagały nawet małe talerzyki.

Luśka jest do niej taka podobna. To samo krzepkie, nabite ciało, którego zawsze będzie odrobinę za dużo. Będzie jej trudno, myśli z troską. 

Ale jeszcze nie jest. Na razie na luśkowym talerzu, największym, pobojowisko. Kleks keczupu czerwieni się gdzieś obok śledziowego prostokąta, kukurydza z sałatki podtoczyła się aż pod zasieki z frytek. Misz-masz. Dobrze, że chociaż ciasto nałożyła osobno. Policzki Luśki są wypchane jak u chomika, zupełnie jakby już przeczuwała ciężkie czasy, które dopiero mają nadejść.. A mimo to nie chce zostać przy dzieciństwie, ciągnie ją już w tę niepewną wygłodniałą kobiecość. Palce same błądzą w okolicach łańcuszka, szukają srebrnej kulki na jego końcu.  Teraz jego ciężar to igraszka, niefrasobliwa jak kocie łapy, pieszczotliwa. Ale potem, gdy ogniwek przybędzie, nie będzie w nim nic z pieszczoty.

W salaterce smętne resztki, tak myślała. Ale tu Luśka jest chyba niewinna, w dziele zniszczenia musiała mieć swój udział i Babusia, bo oczy błyszczą jej szelmowsko. Wyskrobuje z dna tę łyżkę, może dwie. Busia chrząka z dezaprobatą. Ale dzisiaj nic z tego, ukochana babciu, myśli mściwie. Bo dzisiaj – dzisiaj czuje się młodzieńczo. Z rozmysłem bierze do sałatki całą kromkę chleba i doprawia trzema kawałkami śledzia. Chrząkanie Busi przybiera na sile. 

– Boli cię gardło? – pyta z bezczelnością nastolatki. – Może się napij – doradza życzliwie. – Naleję ci. 

Luśka, nagle słodka jak mały Puchon, posyła jej zdumione spojrzenie, a Babusia prycha w zwiniętą pięść, po czym próbuje zamaskować śmiech kaszlem. Busia ściąga usta w ciup i nie komentuje. Zwycięstwo jest pyrrusowe, to oczywiste. Karą będzie noc, którą spędzi na krawędzi snu, podrywając się raz po raz. Żeby podać wodę, leki, zaprowadzić do łazienki. Może wetrzeć maść. Może wymasować, jeśli Busia będzie naprawdę chciała się na niej odegrać. Co nie znaczy, że nie było warto. 

Śledź jest pyszny, mięsisty, lekko słonawy. Za to sałatka udała się Babusi nieco gorzej. Zbyt grubo posiekała warzywa i nie chciało się jej dobrze obrać ze skórki jabłka. Prawdę mówiąc, smakuje jej tak sobie. Ale i tak – najeść się do syta to zbyt duży luksus, by lekkomyślnie z niego zrezygnować.

Babusia siada na samym brzegu krzesła, gotowa w każdej chwili poderwać się, odfrunąć. Opiera łokcie o stół, kładzie podbródek na splecionych dłoniach. Dopiero w tej pozycji widać, jak głęboko łańcuch werżnął się w jej szyję. Dla kogoś postronnego wyglądałoby to może niepozornie, ot, srebrzysta struga płynąca wartko pomiędzy fałdami skóry. Ale ją samą – mój Boże – jaki przechodzi ją dreszcz. 

– I jak? – pyta Babusia ciekawsko. – I jak było? Opowiadaj wreszcie, dziewczynko!

Luśka macha niecierpliwie rękami. „Jem” – pokazuje. Czekają więc, aż sięgnie po szklankę z sokiem, aż popije, przełknie wreszcie. 

– Za moich czasów – zaczyna tymczasem Busia. – Za moich czasów to było jak należy, w kościele. Najpierw msza, piękna, kazanie, ksiądz święcił łańcuchy. Do spowiedzi trzeba było pójść, ubrać się w sukienkę, elegancko. Wszystkie miałyśmy takie same, białe, a w pasie czerwona szarfa. Taaak… – mówi z zadumą. – Czerwona szarfa. Potem obiad w domu, wszyscy przyjeżdżali, ładnie bardzo, cała rodzina. Smakołyki na stole, pieczyste, szynki, pasztety… A torty, a rulady, lody nawet! I się jeździło po rodzinie też, o jeździło. Moje kuzynki na przykład, u każdej – podkreśla – u każdej byłam na łańcuchowym! Dobrze to było pomyślane wszystko, uroczyście – dodaje na sam koniec głosem tak kwaśnym, że można by utoczyć z niego pół beczki octu. – A nie tak… Nie tak… 

– Czasy się zmieniły, babciu – odpowiada jej ostro znad swojego talerzyka. – Nie ma już urodzaju na kuzynki.

„Na czerwone szarfy również”, dodaje, ale tylko w myślach.

– A moim zdaniem bardzo dobrze, że przenieśli to do szkoły – tonuje ich przykry ton Babusia. – Łańcuchy są przecież dla wszystkich. A kto wierzący, może sobie zamówić mszę w kościele, nikt nie broni. I że łańcuchowego nie ma w domu, to też dobrze. Dziewczynki mogą się bawić razem, świętować ładnie w swoich gronie. A nie z nami, starymi. – Puszcza oko do swojej córki, która stoi, popatrując ze złością na Busię. Trudno odczytać to jednoznacznie. Bo czy to: „Ty też zaliczasz się do starych”, czy może: „Ciebie jeszcze to nie dotyczy”. Busia sarka niezadowolona.

– Nie jedz tak łapczywie – mówi ostro. – Zadławisz się. Albo dostaniesz zgagi.

– No?! – Babusia tymczasem poklepuje Luśkę po ręce. – No, opowiadaj wreszcie! Kto był? Cała twoja klasa dostała?

Luśka potakuje gorliwie, sprężynki włosów sypią się na wszystkie strony.

– Wszystkie dostałyśmy. Mańka się nawet poryczała – raportuje z przejęciem. – A Izka prawie zasłabła…

Busia prycha głośno. 

– A ty? – dopytuje Babusia. – Popłakałaś się? Nam możesz powiedzieć.

– Nieee. – Luśka uśmiecha się pobłażliwie. – No co ty, skąd.

W oczach Busi błyska duma. 

– Moja krew. Łańcuch to jest zobowiązanie, moje dziecko. To jest odpowiedzialność. Ale nie fiu-bdździu.

Luśka wpatruje się w nią oczami okrągłymi jak czekoladowe monety i jakoś tak przygarbia się na swoim krześle. 

Dość tego. Zna możliwości Busi, kto wie, co jeszcze tu padnie. 

– Chyba powinnaś się położyć, babciu – przerywa jej stanowczo. – Robi się późno, a ty… – Znacząco patrzy na łańcuch na szyi Busi, gruby i ciężki.

– Tak – przyłącza się i Babusia. – Tak, mamo, już czas na nas obie. Niech sobie jeszcze dziewczynki posiedzą, pogadają. Tylko – nachyla się do Lusi, pieszczotliwie kładzie jej rękę na ramieniu – pokaż no go, dziecko. Pokaż, pokaż.

Luśka rumieni się, przejęta i wstydliwie zaciska na łańcuszku dłoń. Oczy ma spuszczone i po raz pierwszy dzisiejszego wieczora, nie, po raz pierwszy od dawna, wygląda na naprawdę onieśmieloną. Wreszcie sięga pod sweterek i wyciąga spod niego łańcuszek, jakby wciągała kotwicę. Kolejne ogniwka płyną przez wnętrze jej dłoni i wreszcie pojawia się i kulka, zwinna i srebrzysta jak rtęć.

Chce jej się płakać.

Jej własny łańcuszek, który odbierała dwadzieścia lat temu, leży w kuferku na Babusiowe skarby, gdzieś obok mlecznych zębów jej i Luśki. Wyglądał podobnie: zwykle ogniwka, zwykła, gładka kuleczka. A teraz…

Dotyka swojego własnego łańcucha, kilka razy grubszego niż ten Luśkowy, gładzi go, ale z odrazą, jakby dotykała zimnego, gadziego cielska. 

  – Piękny – mówi Babusia i uśmiecha się. Lusia podnosi oczy i – Boże, to przecież jeszcze dzieciak! – rozpromienia się jak szczeniak, gdy go pochwalić.

– Bardzo ładny – dodaje oszczędnie Busia.

Powinni dać im jeszcze rok, dwa lata, myśli z rozpaczą. Powinni przesunąć łańcuchowe, przytrzymać te małe, małe istoty po niewinnej stronie dzieciństwa jak najdłużej. 

– Dzięki, babciu – szepcze Luśka zadowolona. Odsuwa od siebie talerz, kładzie ręce na brzuchu, mięsistym wzgórku przesytu. – Ale się najadłam – oznajmia.

– Ciasta? – pyta chytrze Babusia.

– Chcesz, żebym się porzygała? – śmieje się Luśka.

Busia grozi jej palcem, nie podoba się jej taki język. Ale nie mówi wiele, Lusia to w końcu jej oczko w głowie, ukochana prawnuczka.

– No dobrze, dziewczynki. Na nas już czas. My idziemy spać. A wy… – Podchodzi i obejmuje ją w pasie. Dotyk zapadającego się policzka na ramieniu jest krzepiący. – Wy pooglądajcie sobie coś, zróbcie coś sobie razem, we dwie. Ja do niej wstanę – szepcze na ucho. – Ty tylko pozmywaj.

Podnosi się z kuchennej szafki, na której przysiadła.

– To co, Lucinda? Co powiesz na Star Warsy?

Luśka wygląda tak, jakby ktoś właśnie potraktował ją zaklęciem rozweselającym. 

– Zawsze! – stwierdza z entuzjazmem. Podrywa się z krzesła zbyt gwałtownie. Potrąca talerzyk, który kolebie się na samej krawędzi stołu. Okruchy i osamotnione ziarenka kukurydzy sypią się na wszystkie strony, uciekają z tonącego statku. Tylko połówka kromki chleba, maźnięta niedbale keczupem, trwa do końca, wierna swemu, i leci w dół razem z naczyniem. 

– To nic – mówi szybko, zanim do sprawy wtrąci się Busia. – To tylko talerz, córciu. Tylko jeden głupi talerz.

Ale za późno, Luśka ma łzy w oczach.

– Przepraszam – kwili cicho – przepraszam, przepraszam, przepraszam.

Podchodzi do niej, uważając na leżące wszędzie ceramiczne łupiny, i przygarnia ją mocno do siebie. Luśka wierci się, mości w zagłębieniu jej ramienia. Instynktownie układa głowę tak, żeby nie przeszkadzał jej łańcuch. 

Każdy jej ruch rwie ją bólem w dole pleców. Łańcuch i wyrośnięta Luśka to już zbyt wiele dla jej kręgosłupa. 

– Nic, nic – szepcze jej we włosy, które pachną keczupem i mokrymi piórami. Ptasio-kolacyjny zapach, niepowtarzalny. – Nic się nie dzieje. Ja tu sprzątnę. – Całuje ją w czoło. – A ty idź, wybierz, którą część pooglądamy. 

– Trzecią – odpowiada Luśka bez cienia wahania.

– Okeeeej. Ale to wyjmij ją z szafki. A ja tu pozgarniam.

Luśka odsuwa się od niej i już, już wkrada się pomiędzy nie ta przeklęta smuga chłodu. Szkoda.

Busia stoi w progu, dostojna i rozklekotana jednocześnie, antyczna, rzeźbiona komoda ze zbyt krótką nóżką. I ją musi boleć szyja, kręgosłup, bo chwieje się na wszystkie strony.

– Może pomogę ci się położyć?.

– Nie, nie – wtrąca się szybko Babusia. – Ja pójdę, ja z nią pójdę. Ech, starłorsy – mówi, śmiesznie akcentując angielską nazwę. – My oglądałyśmy…

Ogniem i mieczem. – Uśmiecha się do tego wspomnienia. 

– Musiałam ci wyłączać niektóre fragmenty. Ech, kiedy to zleciało… – wzdycha.  

– Dobranoc, babciu. – Luśka obejmuje Babusię w pasie i soczyście całuje w oba policzki.

– Dobranoc. Jestem z ciebie taka dumna, moja ty kobietko! – mruczy Babusia, zamykając twarz Luśki w swoich dłoniach. Okrągłe policzki dziecka układają się jej w rękach jak jabłka, pasują idealnie. 

– Dobranoc, Lucynko – mówi łaskawie Busia. – Dobranoc – rzuca i do niej.

Wspiera się na ramieniu Babusi i obie kolebią się przez korytarz, krok za krokiem, w zgodnym rytmie.

Ciekawe, co one oglądały. Czterech pancernych?

Parska śmiechem. 

– Wstanie do niej? – To Luśka. I jej pytanie, nagle zbyt dorosłe.

– Pewnie nie, jak znam życie.

– Ale oglądamy, co?

Uśmiech, który jej posyła, jest kwintesencją macierzyństwa. Jest w nim ten wymęczony, wymacerowany entuzjazm.

– No pewnie!

– To ja włączę.

Luśka znika w przedpokoju. Ona rękami zgarnia z podłogi łupiny, co większe okruchy talerza i kromkę, oczywiście. Resztę zostawia tak, jak jest. Potem zabiera ze stołu brudne talerze, stawia jeden na drugim i po prostu wkłada je do zlewu. To samo z kubkami. Sałatki już nie ma, więc wędruje tam i miska. Za to śledź trafia do lodówki przykryty szeleszczącą kołderką aluminiowej folii. Ciasto może stać, chyba się nie zeschnie. Chociaż…? Przykryć chleb, zetrzeć z blatu okruchy, co z tego, że część sypie się na podłogę? Nie chce jej się, jest zmęczona. Raz może sobie odpuścić, prawda? Zalewa naczynia wodą, żeby brud nie przysechł. Pozmywa je jutro. Albo… pozmywa Babusia, podpowiada jej bezczelnie wewnętrzna piętnastolatka i od razu robi się jej jakoś lżej, lepiej.

Luśka już na nią czeka w dużym pokoju. Leży na wersalce, zwinięta w kłębek. Skarpetkę – nie z Hufflepuffem – ma dziurawą. Duży palec u stopy wystaje z niej jak ciekawski różowy robaczek.

– Puszczamy? – pyta i przeciąga się leniwie. 

Czy ona tak samo czekała na Babusię? Pewnie nie, to były jednak inne czasy, inne wszystko. To ona zmywała wtedy te naczynia, Busia nigdy by nie pozwoliła, żeby wyręczała ją matka. Wyszły chyba z kuchni razem, ramię w ramię. 

Babusia usnęła na wersalce, zmordowana, mniej więcej w momencie, kiedy Rzędzian mordował Horpynę. A ona sama oglądała do samiutkiego końca. Pamięta jeszcze, jak nie mogła zasnąć z przejęcia, a gdy już zasnęła, śnił jej się Bohun na karym koniu, który przyjeżdżał porwać ją i powieźć hen, prosto w step. Co miałaby z nim tam robić, jak by to miało wszystko wyglądać – tego nie wiedziała, bo skąd. Chodziło bardziej o te zielonkawe oczy, o ciemny zarost i to: „Pół Ukrainy! Do nóg ci rzucę!”. 

Takie to było jej wejście w kobiecość, dorosłość. Naiwne i nieopierzone.

Kiedy przez galaktykę mkną żółte napisy, Luśka z puszystego kłębka przechodzi w siad. Znika z niej całe to przejedzone rozleniwienie. Ruchy gwałtownieją, a gdy na ekranie pojawia się Anakin Skywalker, staje się czujna i spięta jak bliźniacza siostra Naty. 

Telewizor roztacza przed nimi tę wielką miłosną historię rozpisaną na same monumentalne frazy, wykrzyczaną forte. Tak oto kolejny mężczyzna unicestwia wszechświaty dla jednej kobiety.

„Have faith, my love”, szepcze Anakin do Padmé, a ją przechodzi nagły dreszcz. 

Mój Boże, być raz tak kochaną…

Dreszcz przechodzi nie tylko ją. Obok niej Luśka z przejęcia gryzie kciuk. Tyle razy oglądały ten film, a ona… Dopiero teraz…

Przytula ją do siebie, przygarnia to ciałko – kobiece, czy tego chce czy nie – nagle zesztywniałe. Chwyta cienki łańcuszek pomiędzy kciuk i palec wskazujący, przesypuje go przez chwilę. Ogniwka łaszą się do niej brzękliwie.

I nagle uderza w nią ta jedna myśl, która towarzyszy jej, odkąd tylko odebrała Luśkę ze szkoły. Anakin Skywalker podpala galaktykę dla innych, obcych oczu. Bohun odjeżdża w siną dal, sam. A może z Luśką, albo z małą, smagłą Manią, kto wie. Bo wszystkie te marzenia, bezkresy stepów, lata świetlne galaktyk są już nie dla niej. Jej nie czeka już nic nowego. 

Nic się nie zmieni. 

Luśka odgina się w drugą stronę, odsuwa się. W jej zielonkawych oczach pobłyskuje  poczucie wyższości? Nie, to nie to. Choć może? Fuka coś z przejęciem i macha ręką.

Ona sama układa się na podłokietniku wersalki, przytyka rozgrzany policzek do chłodnej tkaniny. Kącik oka, ten zdrajca, wilgotnieje sam z siebie.

Powinnam tam zamieść, myśli jeszcze. W kuchni. Powinnam pozamiatać, zanim ktoś skaleczy się w nogę.



Aleksandra Borowiec (ur. 1988) – na koncie ma parę wierszy, nieco więcej opowiadań i dwie powieści. Debiutancka, Gwiazda szeryfa, traktuje o Mazurach, lecie 1945 roku i strachu. Dla odmiany więc druga, Empatajzer (ukaże się niebawem), eksplorować będzie przyszłość. Wbrew tytułowi to powieść nie tyle o empatii, co o rozczarowaniach.

Julia Fukiet (ur. 1997) – studentka Wydziału Grafiki ASP w Warszawie. Czasem rysuje, ale głównie ogląda filmy i się objada. Hobbystycznie gra na cymbałkach.