Why can’t we give love one more chance?
David Bowie

Że umrze – to wiedziała. Wszyscy przeżyć nie mogli. Nie na tych kilkudziesięciu wyspach, które wystawały z oceanu jak łebki od szpilek.

Wiedziała i to: że postąpiła – postępuje! – słusznie. A mimo to był w niej jakiś żal, jakaś gorycz, którą zdołał w niej zaszczepić Piotr.

Chociaż tyle, że przyszła Mira, kochana. Można było się zakręcić w ich kącie wydzielonym z reszty Domu zasłonkami. Przetrzeć blat stolika, wyjąć szklanki, bo Mira przyniosła koniak, nie wiedzieć skąd. Po całym dniu w szwalni Wikę bolały ręce, plecy, ale co z tego. Ta krzątanina pomogła jej. Przygnębienie znikło.

Mira zerknęła za zasłonkę. Obrzuciła spojrzeniem puste półki i dwa łóżka, z których wyniesiono już do prania pościel.

– A z tymi co? – spytała.

– Wiesz przecież.

– Szybko. – Puściła zasłonkę. Kwiecisty materiał natychmiast wrócił na swoje miejsce. – Nie byli tu chyba nawet miesiąca. Coś się stało?

Sama nie wiedziała, czy chce się jej o tym mówić, bo to od nich zaczęła się wczoraj ta kłótnia z Piotrem. Ale Mira rozsiadła się już na ich łóżku, podwinęła pod siebie nogi. Czekała.

– Ich dziewczynka była chora, więc poszli im na rękę i wzięli ich szybciej. Zasnęli wczoraj. Wiesz, to było… – Zabrakło jej słowa. – Ładne. Jakoś dobrze się na nich patrzyło.

Wika widziała, jak wychodzili. On niósł na rękach małą, ona tuliła do siebie starsze dziecko. Poszli, wszyscy czworo spokojni. Tak właśnie chciałaby zasypiać sama. Cicho, z Piotrem, Mirą u boku. Flauta, na wodzie kręgi. Wyczekiwanie końca.

Chciałaby, żeby przyjaciółka ją zrozumiała, ale Mira była jak zawsze praktyczna.

– Może i dobrze? Nie męczyli się tyle. – Urwała, łypnęła w kierunku zasłonki. – Nie chcecie się przenieść? Zawsze to więcej miejsca.

– Jakoś nie.

Mira zmierzwiła puszyste włosy.

– A może ja bym się przeniosła? Jakoś by się to załatwiło. Byłoby mi raźniej. – Westchnęła głośno. – U nas już prawie nikt nie został.

Wika natychmiast podchwyciła tę myśl.

– No pewnie! To by się przecież dało załatwić, tylko trzeba by pogadać… Wiesz, z tamtymi. Bo ja nie wiem, czy tak na własną rękę…? Czy tak można?

Mira uklepała dłonią poduszkę, podłożyła ją sobie pod plecy. A potem osunęła się na nią, jakby w jednej chwili uleciał z niej cały zapał do tego pomysłu.

– Eee, pewnie się nie uda – prychnęła wreszcie. – Oni nigdy nie zgadzają się na takie rzeczy.

– Nie, no czekaj, może by Piotr poszedł – zaczęła Wika z rozpędu i urwała wpół zdania.

Mira uśmiechnęła się do niej kwaśno.

– Dobrze masz, z tym Piotrem. Łatwiej ci. A ja sama i sama.

– Nie jesteś sama, masz nas – pocieszyła ją kulawo. A gdy przyjaciółka posłała jej spojrzenie spode łba, dodała szybko: – Naleję nam, co?

Metalowy korek zgrzytnął, gdy otwierała butelkę. Złoty płyn koił oczy, dobrze się na niego patrzyło. Dawno już nie widziała koniaku, bo i transporty z zaopatrzeniem przypływały do nich ostatnio coraz rzadziej.

Już trzy powody do radości: koniak, odwiedziny Miry. To, że miały dla siebie cały Dom, bo przecież Dziadek Pończocha, który spał jak co dzień już od popołudnia, nie liczył się.

Dzień był ciepły, parny. Część tej duchoty czuć było i tu, w Domu. Można by pójść na dwór, pomyślała Wika. Usiąść pod drzewem, zdjąć buty, łapać palcami u stóp długie źdźbła. Tyle że na zewnątrz przypomniałby o sobie ocean. Ciągnęłoby chłodem, wilgocią.

– Zdrowie – powiedziała Mira.

Wika przełknęła, zapiekło ją gardło. Udała, że to od alkoholu.

Po koniaku plotła trzy po trzy, jakieś bzdury, byle tylko rozśmieszyć Mirę. Coś o Dziadku Pończosze, a potem o Zochnie, Matyldzie. 

– Koniak smakuje słońcem – wybełkotała Mira. To ona upiła się pierwsza. I to ona zwiesiła się Wice z ramion całym swym ciężarem.

– Obiecaj mi, że nie będę tam sama – chuchnęła jej w ucho. – Że ze mną będziesz.

Wika wymacała ręką wilgotny policzek, cmoknęła weń niezgrabnie.

– Tak zaznaczyłam, wiesz przecież. Że chcę z wami. Z tobą i Piotrem.

Milczały przez chwilę obie. Ramiona Miry drżały, Wika czuła to wyraźnie. I że chciała dodać coś jeszcze, ale się powstrzymała.

Dziadek Pończocha chrapał. A więc nie udało mu się umrzeć, znowu, pomyślała Wika.

– Niedobrze mi.

W głowie huczał Wice ocean. Przytuliła Mirę ciaśniej, jakby siedziały nie na łóżku, a w łupinie zdanej na jego łaskę.

– Przyniosę ci miskę. Chcesz? – wymruczała z troską, chociaż wcale nie chciało się jej wstawać. Było jej miękko, ciepło. W łupinie czuła się bezpieczna.

– Nie, nie.

– Na pewno? A wody?

– Nie, nie.

Wydawało się, że Mira usnęła, że w ciemności czai się już tylko Dziadek Pończocha, ale nagle dobiegło ją jeszcze niewyraźne:

– Nie wierzę, że się nie boisz.

A więc sztorm – w głowie, w myślach.

Wydawało jej się, że nie zasnęła, ale musiała się zdrzemnąć, bo nie usłyszała, jak wracali do Domu pozostali mieszkańcy.

Piotr, przypomniała sobie. Otworzyła oczy, ale przy niej była tylko Mira. Jej ciało, jej ciepło, które nie przynosiło żadnego pocieszenia.

***

Ale rano była już sama, Mira musiała pójść do siebie. Wikę bolała głowa, miała sucho w ustach. Na dodatek Dziadek Pończocha rzęził tak, jakby jutra miało nie być. A mimo to udało się jej poczuć wdzięczność, jak ich uczono: że nadszedł dzień, jeszcze jeden.

Zsunęła się z łóżka, stopami wymacała buty. Wsunęła je, podeszła do stolika. Nalała wody i wypiła ją duszkiem, całą szklankę. Dopiero wtedy sięgnęła po majtki, sukienkę. Kiedy wahała się nad cienkim sweterkiem, przyszło jej na myśl coś jeszcze, coś, przed czym przestrzegała ich Zochna: że dobrze, gdyby jeszcze do niedzieli. Że niechby ten jeden tydzień, im wszystkim.

Z Domu wyszła prosto w słońce, ból głowy nieco zelżał. Dopiero siódma, a już podnosił się skwar. Dobrze, że nie wzięła swetra. Wątłe drzewa, które porastały Miłość, ich kolonię, rzucały niewiele cienia, ale i tym można było się cieszyć: że idzie się tylko po rozsłonecznionym, jak za dzieciaka.

Szła zresztą coraz szybciej, nogi niosły ją same. To głód, pomyślała, nie jadły nic wczoraj. Ale od progu w jadalni wypatrywała już tylko Piotra. Przeczesywała wzrokiem kolejne męskie głowy, po nic. Chciała Piotra, a dostała Mirę, która dłubała już w swojej porcji, zapuchnięta jak niemowlę.

– O, to ty – westchnęła jakby z pretensją, odrywając wzrok od śniadania. – Jak ty się czujesz? Bo ze mną tak sobie. – Łyżka nieprzyjemnie zazgrzytała jej o metalowe dno talerza. Okropny dźwięk.

– Był tu gdzieś Piotr?

– A co, zgubiłaś go?

– Nie wrócił na noc.

– Eee, nie martw się, wróci przecież – stwierdziła Mira lekko. I zaraz znowu: – Ech, głowa mi pęka.

– Przynieść ci wody? Albo kawy?

Mira spojrzała na nią z powątpiewaniem.

– A będzie ci się chciało?

– I tak idę po śniadanie – odparła, chociaż poranny głód przepadł gdzieś bez śladu, wyparty przez niepokój. Ale Mirę bolała głowa i był to jakiś konkret, którego mogła się uchwycić.

– To kawę.

Mira nie czekała na nią, poszła już do szwalni, gdy tylko wypiła swoją kawę. Wika zerwała się, gotowa pójść z nią, bo Piotr, bo może w szwalni, ale Mira zaśmiała się tylko:

– No co ty, przecież jeszcze nie skończyłaś.

I wyszła, trzymając się za skronie.

W szwalni Piotra nie było, oczywiście.

***

Matylda, która rządziła w szwalni, nie była ani młoda, ani stara. Wika dawała jej pięćdziesiątkę, Mira trochę mniej. Biały uniform, który nosili tamci, leżał na je mocnej sylwetce jak dobrze skrojony mundur. Pasował jej nawet pistolet. Czuć było, że ona jedna w całej Miłości umiałaby go w ogóle użyć.

– Ty wykroje – syknęła Mira, gdy Wika odruchowo podeszła do maszyny. Miejsce, które normalnie zajmowałby Piotr, było puste.

Matylda zgromiła je obie wzrokiem.

– Kochani, dziś potrzebować będziemy płaszczy. Trzydzieści sztuk. Wymiary macie na tablicy.

W szwalni rozległ się zwykły gwar. Szeleścił papier, po nim sunęły ołówki. Chrzęściły krawieckie nożyce. Ludzie rozmawiali ze sobą półgłosem.

– A niby jak ja mam ci uszyć płaszcz?! – krzyknęła nagle jakaś drobna blondynka.

Wszystkie głowy obróciły się w jej stronę. Podeszwy butów Matyldy zaskrzypiały o podłogę.

Wika nie znała tej dziewczyny. Ludzie przypływali, zasypiali. Ich twarze zlewały się jedna z drugą. Ale wystarczył rzut oka na jej dłonie, niezniszczone pracą.

– Jesteś pierwszy raz w szwalni?.

– Z kuchni mnie wywalili. – Po sali śmieszki, urywane. – Z magazynu, z pralni. Mogłam przyjść albo tu, albo zajmować się dziećmi. A w tym jestem jeszcze gorsza niż w szyciu.

Kto zarechotał z uznaniem. Nawet Matylda uniosła kącik ust.

– Nauczysz się. To nie fizyka kwantowa.

– Tylko… – Dziewczyna zawahała się na moment. – Po co? – I powtórzyła zaraz śmielej to samo pytanie, którego nigdy nie odważyłaby się zadać Wika: – Po co?

Brzmiało to tak buntowniczo, że Wikę przeszedł dreszcz. Blondynka wyglądała jak bliźniaczka Piotra, gotowa pochlastać wszystkich do krwi swoją złością.

– A co byś wolała? – spytała Matylda i Wika dałaby głowę, że słyszy w tym szczerą ciekawość. Co z tego, kiedy nie czekała na odpowiedź. – Hm? Leżeć cały dzień w łóżku? Patrzeć w sufit? Słuchaj – powiedziała ciszej, bardziej miękko – na te płaszcze przecież ktoś czeka. Ktoś bez nich marznie. Możesz dać innym coś od siebie.

Coś łupnęło Wice tuż obok nogi. Spojrzała w dół. To Mira strąciła ze stołu nożyce.

– Przepraszam – powiedziała bezgłośnie.

Potem zapadła cisza tak pełna napięcia, że Wika miała ochotę gryźć do krwi własne palce. No powiedz coś, pospieszała tamtą w myślach.

– Wydaje mi się… – zaczęła wreszcie dziewczyna. Wika zza swojego stołu chciwie patrzyła jak trzęsie się jej podbródek. A mimo to słowa cięły ciszę jak krawieckie nożyce wełnę i filc. – Że chyba dajemy już od siebie całkiem dużo.

– Owszem – odparła Matylda spokojnie. – Ale tu możesz na chwilę przestać o tym myśleć. Tu i teraz możesz po prostu uszyć płaszcz. Komuś, kto tego potrzebuje.

Blondynka przez chwilę trawiła jej słowa w milczeniu, wszyscy je trawili. Wreszcie na jej twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmieszku.

– No, nie kupuję tego, zupełnie. 

– A masz jakiś wybór? To jak będzie?

Stały naprzeciw siebie, duża i mała. Dziewczyna wyciągnęła przed siebie obie dłonie, jakby ważyła w nich racje.

– Niech będzie.

– Brawo! Dzielna dziewczyna! – Matylda uśmiechnęła się do niej ciepło i zaraz obróciła się do pozostałych. – Nie ma więcej pytań? Wszyscy wszystko wiedzą?

Wełna była naprawdę piękna, we wspaniałym, szmaragdowym odcieniu. Przyjemnie było czuć ją pod palcami. Szyli te płaszcze aż do popołudnia. O siedemnastej na Matyldę czekało nie trzydzieści, a czterdzieści sztuk.

Rzeczywiście, innego wyboru nie mieli.

***

Czwartki były dla Wiki równie cenne co niedziele. W czwartki nie szła do szwalni. Wizytę u Zochny, psycholożki, miała dopiero o jedenastej. A to oznaczało, że wcześniej mogła dłużej pospać, wykąpać się spokojnie, leniwie zjeść śniadanie.

Ale nie dzisiaj. Źle spała, chyba przez tę duchotę. Wielkie, wilgotne kawały powietrza kładły się jej na piersiach i śniła się jej hucząca woda, znowu. Nad ranem na dobre obudził ją Dziadek Pończocha i jego kaszel. Nie zasnęła już, ale i nie wstawała. Wykopała się tylko spod kołdry, mokrej od potu.

Przez chwilę leżała na wznak, z rękami złożonymi na brzuchu. Jak w trumnie, pomyślała, i aż wzdrygnęła się od tej myśli. Rozłożyła ręce i nogi na boki. Rozgwiazda, o wiele lepiej.

Powiedziała Piotrowi o tej rodzinie to samo, co później Mirze: że widok tej rodziny, odchodzącej, był jak podarowany. Pokrzepił ją. Piotr krzyczał na nią, długo. Że jest głupia, naiwna jak cielę. Że jak ono da się im zarżnąć. Potrząsał nią nawet. 

Tak zszokował ją swoim wybuchem, że rozpłakała się dopiero, gdy wybiegł z Domu. Gdy wrzeszczał, myślała tylko o tym, żeby Piotr wreszcie się zamknął, bo obudzi Dziadka Pończochę. Potem nawet powiedziała to na głos.

– Nie myślałaś nigdy, że to on ma rację? – rzucił jej, ale rzeczywiście już ciszej. – Że powinniśmy to zrobić po swojemu?

Nie wiedziała, skąd wziął się wtedy w niej ten śmiech, gorzki.

– Przecież ty byś nawet tego nie umiał.

A teraz Piotr zniknął, nie widziała go już od trzech dni.

Przewróciła się na bok. Teraz podkurczonymi nogami dotykała czoła. To pozycja embrionalna, mówili im tamci na kursach, poczujecie się w niej bezpiecznie. 

Nie tym razem.

Przeczekała poranną krzątaninę w Domu. Wstała dopiero, kiedy wszyscy poszli. Z tego wszystkiego straciła nawet ochotę na śniadanie. Wezmę kąpiel, postanowiła. Długą, z myciem głowy. Musiała wycisnąć z tego dnia coś, cokolwiek.

Zabrała ręcznik, kosmetyczkę z resztką mydła i szamponem w kostce. Przed Domem Dziadek Pończocha rzęził w najlepsze. Po tym poznała go zresztą, poranne słońce oślepiło ją.

– A więc i dzisiaj się panu nie udało – stwierdziła oczywiste.

– Ano nie – przytaknął jej. – Ale nie martwię się. Jutro też jest dzień.

– Optymista z pana.

W drodze pod prysznic odprowadzał ją jego chrypliwy śmiech.

W kąpieli zamknęła oczy. Ciepła woda, na skórze mydło. Resztka zapachu, która przywarła do niej. Uczucie świeżości, kwaskowate. Zrobiło się jej lepiej.

Gdy wyszła ze wspólnej łazienki, dochodziło wpół do jedenastej, a to znaczyło, że musi się pospieszyć. Spieszyła się, spieszyła, całą drogę do siedliska tamtych biegła prawie, a i tak gdy wpadła do Zochny, tamta siedziała już za biurkiem.

– Już myślałam, że nie przyjdziesz! – wykrzyknęła na widok Wiki. Mało brakowało, a klasnęłaby w dłonie.

Zochna była mała i drobna, powagi nie dodawał jej nawet uniform. Mewa-śmieszka, pomyślała Wika, zawsze gotowa do radości.

– Wiesz, byłoby mi szkoda. Jesteś moją ulubioną pacjentką. – Zochna mrugnęła do niej. – Nie mam z tobą żadnych kłopotów. – Wika nagle poczuła się tak, jakby dostała szóstkę z polskiego, albo lizaka. Wyróżniona. – Napijesz się czegoś?

Zwykle odmawiała, ale dziś odważyła się, chyba pod wpływem tej pochwały:

– Może kawę. Jeśli to nie problem.

– No coś ty, żaden. 

Komputer na biurku Zochny wył jak potępieniec, zagłuszał nawet buczenie ekspresu.

– Powinnam go przeczyścić – wyznała Zochna, stawiając przed Wiką parujący kubek. – Ale nie mam kiedy. Dużo was.

Wika upiła łyk. Jej żołądek, ściśnięty jak pięść, właśnie rozprostował jeden palec.

Zochna klikała myszką. Patrzyła to na Wikę, to w ekran. Jej ruda głowa kiwała się jak na sprężynie.

– I jak ci minął tydzień? Coś się polepszyło? Pogorszyło? Śpisz dobrze? – pytała zdawkowo. 

Normalnie odpowiedziałaby: tak, nie, tak, bez zająknięcia. Ale teraz ten Piotr, tak głupio było jej o nim mówić. Nawet nie wiedziałaby, jak zacząć.

– Dobrze mi idzie w szwalni. Wczoraj wykroiłam płaszcze – rzuciła szybko, żeby tylko powiedzieć cokolwiek.

– Wiem, Matylda mi mówiła.

– Naprawdę?

– Aha. Świetnie sobie radzisz, jesteśmy z ciebie naprawdę dumni. Możesz być przykładem dla innych.

Wika upiła kolejny łyk kawy, jednocześnie zakłopotana i mile połechtana jej słowami.

– Przypomnij mi, ty się zgłosiłaś sama, prawda? – spytała nagle Zochna. Palce zawisły jej nad klawiaturą, jakby i one czekały na odpowiedź.

– Tak.

– No właśnie – uśmiechnęła się znowu – to wszystko tłumaczy. Jesteście tacy… stabilni. Tacy… – szukała właściwego słowa – pogodzeni. Dasz radę bez leków, co? Mam jeszcze trochę, ale wolałabym je zostawić dla…

– Nie, nie – zaprzeczyła Wika szybko. – Nic mi nie trzeba.

– Świetnie. To czekaj, tylko jeszcze tu wpiszę…

Zochna bębniła w klawisze, Wika za to zagapiła się w okno. Za nim widać było zielony pas zarośli, wyżej – złocisty – piasku. Dalej już tylko ocean.

Zochna obejrzała się przez ramię, podążając za jej wzrokiem.

– Piękny widok – powiedziała. – Malowniczy.

Wika odstawiła pusty już kubek na biurko. Jej wizyta powinna dobiec już końca, ale czuła, że musi zadać to pytanie, które samo rwało się jej na zewnątrz.

– Słuchaj, czy gdybym spytała… Powiedziałabyś mi? Wiesz, kiedy my…?

Zochna wychyliła się zza monitora, nagle spoważniała. Lekkość rozmowy, nić sympatii między nimi ulotniła się bez śladu.

– Wiesz, że nikt nie chce zrobić wam krzywdy? – upewniła się Zochna. – I znasz zasady? Pamiętasz? Wika, jeśli zapytasz – ciągnęła, przyglądając się jej uważnie – to będę musiała to odnotować w systemie. I będę musiała ci powiedzieć. Tylko – przez piegowatą twarz przebiegł cień – zastanów się, czy naprawdę tego chcesz. Czasami lepiej nie wiedzieć.

Na pożegnanie Zochna cmoknęła Wikę w policzek, choć nie powinna tego robić.

– Trzymaj się – powiedziała.

Tuż za siedliskiem tamtych droga rozwidlała się. Po lewej – Miłość. Po prawej – ocean.

„Czasami lepiej nie wiedzieć”, powtórzyła w myślach słowa Zochny.

Niektórzy chodzili nad ocean, oswajać się. Piotr też był, kilka razy. Ona nie, nigdy.

Skręciła w prawo. Szło się jej ciężko. Ręce, nogi, wszystko miała jak z drewna.

Na plaży od razu zdjęła buty. Piasek był ciepły, przyjemnie grzał stopy. Przysiadła, złożyła kolana razem. Obciągnęła sukienkę. Zmusiła się, żeby spojrzeć na wodę, a gdy już to zrobiła – nie potrafiła odwrócić wzroku.

Może to powinno tak właśnie wyglądać. Może powinni siedzieć tu wszyscy, czekać na ocean, patrząc w twarz śmierci i słońcu?

W nozdrza buchnął jej zapach soli.

Tylko co zrobić z tym fantem: że nie chciało się umierać wcale?

Kiedy trzy lata temu ogłaszali listy tych, którzy mieli płynąć na łebki od szpilek, zdecydowała się zostać z Piotrem, choć w przeciwieństwie do niego wyciągnęła szczęśliwy los. Na jej miejsce od razu znaleźli się chętni.

Podobało się jej wtedy, ta aura bohaterstwa. A teraz? Co zostało jej teraz?

Siedziała tak dłuższą chwilę, ale ocean nie miał dla niej żadnej odpowiedzi. Dźwignęła się z piasku, otrzepała ubranie. Między palcami u stóp czuła szorstkie ziarenka, postanowiła więc, że nie założy butów. Dalej szła ostrożnie, uważając na ostre gałęzie i kamienie.

W Miłości czekał na nią Piotr, machał rękami, a ona już wiedziała, że będzie czegoś od niej chciał.

***

– Wezmą cię dzisiaj. Ale tam, na miejscu, będzie z tobą tylko jeden – tłumaczył jej gorączkowo któryś już raz. – Zdobędziesz uniform, przebierzesz się. Niedługo przypłynie transport, jakiś musi. Zabierzesz się z nim.

Wcisnął jej w dłonie coś zimnego. Nie wiedziała, gdzie patrzeć. Na niego, czy na swoje ręce.

– Weźmiesz go ze sobą, oni nie przeszukują.

– Powiedziałeś „wezmą cię”. – To były pierwsze słowa, które padły z jej ust.

Odsunął ją od siebie na odległość ramienia.

– Wika, to teraz nieważne.

– „Cię”.

Odsunął się od niej. Przesunął dłońmi po twarzy i wreszcie powiedział z udręką w głosie:

– Dobrze więc! Odznaczyłem, że nie chcę zasypiać razem z tobą. Zadowolona?!

Ścisnęła mocniej chłodny przedmiot w dłoniach. Palce napotkały na ostrze, cofnęły się pod jego naporem.

– Wika… Po co ty się wtedy wypisałaś, z listy? Dla mnie? Przecież… – Uszedł z niego cały gniew. Ramiona zwisły mu wzdłuż ciała, teraz wyglądał jak stary Piotr, bezbronnie. – To dla mnie za dużo, Wika, rozumiesz? Mogłaś żyć. Powinnaś żyć.

Huczało jej w uszach, ocean groził przelaniem się poza krawędź czaszki.

Patrzyła na niego, długo.

– Nie chciałam umierać na łebku od szpilki – powiedziała wreszcie z trudem. – Nie chciałam umierać nigdzie.

Powlokła się do Domu, czekać na nieuniknione. Każdy krok przypominał jej o tym, że zmarnowała na Piotra trzy lata życia.

On by popłynął, pomyślała. Gdyby było na odwrót, gdyby to do Piotra uśmiechnął się los – popłynąłby.

Gdy po nią przyszli, nie protestowała. Zdążyła założyć czystą sukienkę, najlepszą. Nóż, owinięty w szmatkę, zatknęła za gumkę od majtek, uwierał ją przy każdym kroku.

Pozostali czekali już przy bramie. Poza nią dwie, może trzy rodziny. Ze zdumieniem spostrzegła wśród nich Dziadka Pończochę. Nie było za to Miry, ale to jej nie zdziwiło.

– I nie udało się panu umrzeć po swojemu – stwierdziła.

– Jakoś nie miałem szczęścia.

Utykał wyraźnie, wzięła go więc pod rękę. Nie rozmawiali ze sobą więcej, nikt zresztą ze sobą nie rozmawiał.

Budynek, do którego szli, pomalowano na niebiesko. Na tle oceanu zdawał się prawie niewidoczny. 

– A więc to już – powiedział jej Dziadek Pończocha. Uścisnął jej dłoń, mocno.

Weszli wszyscy do środka, odprowadzani przez tamtych. W białych uniformach wyglądali jak duchy. Bardzo a propos, pomyślała.

Zawahała się przed drzwiami. Jeden z tamtych, postawny, brodaty mężczyzna, popchnął ją lekko w ich stronę.

– Już czas – oznajmił.

Musiał przekręcić za nią klamkę, a potem – wprowadzić ją do środka, bo zmiękły jej nogi.

Mam nóż, pomyślała jeszcze. Mogłabym…

Co?

Ostrze ukłuło ją w tyłek, jak na komendę.

Rozpłakała się jak dziecko, nie umiała przestać. Więc umrze właśnie tak: czerwona i zasmarkana.

– Dlaczego nam to robicie? – wykrztusiła, gdy tęga brunetka wbijała jej igłę w ramię, która sama sobie odsłoniła, bo tak jej kazano. – Za co?

Gdy było po wszystkim, a tamta zabrała strzykawkę i ułożyła ją na kozetce, w głowie Wiki wykrystalizowała się ostatnia trzeźwa myśl, którą do tej pory jedynie przeczuwała.

Że całe jej życie przeciekło przez cudze palce. I teraz – nie miała go już dla siebie, nawet okruszka.



Aleksandra Borowiec (ur. 1988) – na koncie ma parę wierszy, nieco więcej opowiadań i dwie powieści. Debiutancka, Gwiazda szeryfa, traktuje o Mazurach, lecie 1945 roku i strachu. Dla odmiany więc druga, Empatajzer (ukaże się niebawem), eksplorować będzie przyszłość. Wbrew tytułowi to powieść nie tyle o empatii, co o rozczarowaniach.