Zabijanie jest dla mnie naturalne. Wychowałam się na wsi, gdzie dzieci chodziły na świniobicie, podstawiały blaszany kubek pod kaczkę, z której ciekła krew, rwały gęsie pióra na poduszki. Potem jadły na śniadanie kaszankę, a wieczorem kładły głowę na miękkim jaśku.

Andrzej inaczej – mięso od wielkiego dzwonu, właściwie wegetarianin. Gdy poznaliśmy się sześć lat temu, pracował jako wolontariusz w schronisku. Zbierał stare koce na legowiska, targał wory karmy dla psów. Ze łzami w oczach opowiadał mi przy kawie, że trudno się patrzy na takie cierpienie, że wszystkim chciałoby się pomóc, ale nie ma jak. Mieszkał na stancji, właściciel nie pozwalał trzymać zwierząt. Dotykałam wtedy jego dłoni i czułam, że wszyscy w kawiarni patrzą na nas i zazdroszczą po cichu, że tak pięknie się wspieramy i kochamy, i podziwiają Andrzeja za jego wrażliwość i troskę.

A teraz idziemy na korridę; jego pomysł, sam kupił bilety jeszcze przed wylotem.

– Ty wiesz, że oni naprawdę zabijają te byki? – pytam go dla pewności. Potakuje, jakby zdziwiony, że o tym wspominam.

Pod areną panuje atmosfera targu. Spoceni mężczyźni lawirują w tłumie, oferując poduszki na wynajem po kilka euro. Pachnie popcornem, młodzi chłopcy sprzedają piwo w zgrzanych butelkach albo lane z beczki dźwiganej na plecach. Kobiety z czerwonymi ustami wciskają starszym Niemkom plastikowe wachlarze w kwiaty. Popołudniowe słońce praży grupę Norwegów w garniturach. Osłaniają jasne oczy dłońmi, wachlują się biletami. Nie mają kapeluszy na głowach ani kremów z filtrem na twarzach. Zanim będzie po wszystkim, śnieżną biel ich skóry zastąpi świński róż.

Przy kontroli biletów dostajemy książeczki informacyjne. Żadne z nas nie zna hiszpańskiego, ale przeglądamy je z zainteresowaniem. Jest dużo obrazków, więc łatwo się połapać. Trafiliśmy na coś w rodzaju chrztu, pierwszej walki matadorów po ukończeniu szkoły. Każdy z nich dostał własną stronę i zdjęcie w złotej ramce. Wyglądają jak dzieci. Patrzę na daty urodzin w ich krótkich notkach biograficznych. Liczę szybko jednego, drugiego – siedemnaście lat, osiemnaście. Byki są jeszcze młodsze, ale poświęcono im więcej miejsca. Ich drzewa genealogiczne sięgają setki lat wstecz. Co to za dziwny kraj, myślę, gdzie zwierzę ma pochodzenie szlachetniejsze od człowieka, który przychodzi je zabić.

Miejsca na arenie nie są numerowane, a właściwie w ogóle nie ma miejsc; to kamienne trybuny, jakbyśmy byli starożytnymi Rzymianami i przyszli oglądać walki gladiatorów. Dociera do mnie sens wynajmowania poduszki. Widzimy, że większość Hiszpanów szuka miejsc po zacienionej stronie, więc podążamy za ich przykładem. Norwegowie siadają naprzeciwko, ściągają marynarki, podwijają rękawy białych koszul. Naiwnie wystawiają twarze ku słońcu. Są tak spragnieni jego czułości, że nie mogą się powstrzymać, choć skończy się to bólem.

Czuję się trochę dziwnie. Niby nic niezwykłego – na piaszczysty plac przede mną wyjdzie byk, a potem zostanie zabity. Ale jest w tym coś nienaturalnego, w tej kolorowej broszurze, w tym prażącym słońcu, w tych wysokich drewnianych bandach. Na świniobiciu nigdy nie ma wątpliwości, kto wyjdzie z tego żywy. A tutaj?

Andrzej wydaje się spokojny. Rozgląda się sennie na boki, na przemian zakłada i zdejmuje ciemne okulary. Spoconymi dłońmi kartkuje broszurę. Udaje, że czyta, albo czyta bez zrozumienia.

Wybuchają oklaski i gwizdy. Zaczyna się, choć nikt nic nie powiedział, nie ma żadnego prowadzącego, żadnego nagłośnienia. Jest tylko zgarbiony staruszek w białym kombinezonie i kaszkiecie. Pcha zielony wózek, jakby zamierzał pośrodku tego morza piachu sprzedawać wodę z saturatora. Obchodzi plac dookoła, wlokąc się noga za nogą i zostawiając za sobą wąski biały ślad, jak linie na korcie tenisowym. Jest mi duszno, zasycha mi w gardle. Mam wrażenie, że maszeruje tak w nieskończoność. Wreszcie znika w tych samych wrotach, z których się wyłonił, odprowadzany okrzykami zadowolenia. Może jednak uwinął się sprawnie.

Z drzwi naprzeciwko wypada na arenę byk. Nieduży, żylasty, o włosiu czarnym i gładkim jak rozgrzana smoła. Myślałam, że będzie ostrożny i przestraszony, ale wydaje się pewny siebie. Galowym krokiem robi rundkę wzdłuż bandy. Dyryguje meksykańską falą, która przetacza się po trybunach. Przypomina mi Andrzeja z czasów, gdy zaczynaliśmy się spotykać. Dusza towarzystwa. Zawsze wiedział, co powiedzieć, jak się zachować. Wszystkie koleżanki zazdrościły mi takiego faceta.

Na plac wkraczają dwaj torreadorzy. Odziani w biel, z długimi płachtami, które z jednej strony są wściekle żółte, a z drugiej jaskrawo różowe. Nie przejmują się bykiem, który stoi pośrodku areny i lśni w popołudniowym słońcu jak mosiężny posąg. Kłaniają się widowni, a ona, podniecona, wznosi coraz głośniejsze okrzyki, aby już, już zaczynali, bo upał i emocje stają się nie do zniesienia. Ale oni posuwistym krokiem spacerują pod bandami, jeden zgodnie z ruchem wskazówek zegara, drugi przeciwnie. Wydają się cierpliwi i doświadczeni. Wiedzą, że niczego nie da przyspieszyć, wszystko musi potoczyć się swoim torem. Andrzej wstaje, bez słowa odchodzi w stronę schodów i tylko gestem mówi mi, że idzie po piwo.

Patrzę za nim, jak sprawnie lawiruje wśród ludzi, jak sprężystym krokiem pokonuje wysokie schodki. Faktycznie trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno. Moja mama zawsze to powtarza – trafił ci się ten Andrzej jak ślepej kurze ziarno. Dbaj o niego, żeby cię nie zostawił.

Odwróciłam się niby na chwilę, ale nagły ryk tłumu mówi mi, że już po wszystkim. Andrzej zawsze pochłania całą moją uwagę; nie musi się nawet starać. Zrywam się na równe nogi, staję na palcach, wyglądam zza szerokich pleców mężczyzny przede mną i widzę, że byk leży pokonany na ziemi, a obok kłania się chudziutki chłopak, nieudolnie ukrywając zakrwawioną szpadę pod krótką, czerwoną płachtą. Opadam na siedzenie zła na siebie, że wszystko mnie ominęło.

Na arenę wkracza kolejny byk, dużo brzydszy i mniej interesujący. Efekciarz – nadyma nozdrza, kopie prawą nogą, wzbija tumany kurzu. Biega od prawej do lewej; raz przyciąga go jeden torreador, raz drugi. Widać, że nie wytrzyma tak długo, wykończy go brak decyzji. Przez białe wrota wjeżdżają pikadorzy na koniach, aby dźgnąć go długimi lancami w potężny i straszny kark. Konie mają klapki na oczach i pikowane, musztardowe zbroje na tułowiach. Wyglądają jak automaty, maszyny z drewna i metalu sunące po niewidzialnych szynach. Dosiadający ich mężczyźni przypominają kukiełki z Dziadka do orzechów. Byliśmy na nim w teatrze, a potem Andrzej wściekł się na mnie, bo nie mogłam znaleźć biletu parkingowego. Mówił, że włożyłam go do torebki, ale to on prowadził. Widziałam, jak wsadza go do portfela. Nie chciał sprawdzić, a bilet nie chciał zmaterializować się w mojej torebce. Płakałam przez chwilę w wyziębionym samochodzie, a Andrzej siedział obok i milczał. Zapłaciłam sto złotych kary, żeby znów zaczął się odzywać.

Na arenę wbiegają banderilleros, których krótkie włócznie wyglądają tak, jakby były zrobione przez przedszkolaków – ozdobione bibułą, jaskrawymi wstążkami. Podobają mi się, przypominają trochę palmy wielkanocne. Andrzej powiedziałby pewnie, że są tandetne.

Mężczyźni okrążają zdezorientowanego byka i po chwili trzy kolorowe banderille zwisają smętnie z boku zwierzęcia. Byk kręci nerwowo głową, chwyta wstążki w pysk, próbuje wyrwać haki zatopione w jego tłuszczu i mięśniach. Na piaszczystą arenę padają jak konfetti pierwsze krople krwi. Brunatna sierść wygląda jak błoto.

Wszystko to kojarzy mi się w kościołem: te wypracowane gesty, misterna choreografia kroków i ukłonów. I tak jak w kościele zapominam, że kulminacją widowiska ma być śmierć, że składamy tu ofiarę z żywej istoty. Spowija mnie zapach podobny do kadzidła, ziołowy i głęboki; to siedzący obok Hiszpan odpalił cygaro. Obejmuje je pełnymi ustami, zostawia na końcu lepki ślad śliny. Strzepuje pył niedbale, wiatr zwiewa go na moje sandały. Mężczyzna widzi to, ale nie reaguje; wpatruje się w moje odsłonięte palce lubieżnie, jakby lizał je swoim mięsistym językiem. Czuję się naga i podniecona, choć wydaje mi się to zarazem wulgarne i obrzydliwe, tak jak on, z tym cygarem w grubych palcach, z czarnymi włosami wystającymi spod rozchełstanej koszuli. Wszystko jest obrzydliwe, ten na wpół konający byk, ten upał i cały ten wyjazd.

Zmuszam się, by oderwać wzrok od Hiszpana. W ogóle nie śledzę korridy, która przycichła. Wyławiam w tłumie Andrzeja, który wraca z piwem w plastikowym kubku. Uśmiecham się i podnoszę rękę, świadoma, że siedzący obok mężczyzna, jeśli tylko zechce, może zobaczyć moją pierś i kawałek sutka. Wystarczy zerknąć, sukienka jest luźna.

Kątem oka dostrzegam, że zamiast zerkać, uważnie obserwuje arenę. Właśnie wrócił na nią mężczyzna z zielonym wózeczkiem i zaczął uzupełniać białe kręgi. Kolejny byk zginął i został wywieziony wśród braw; kolejny raz wszystko przegapiłam. Cień na arenie wydłuża się, następna część trybun może odetchnąć z ulgą i ściągnąć z głów kapelusze, odłożyć zmęczone wachlarze. Andrzej podaje mi piwo, gramoli się obok mnie na wypożyczonej poduszce. Wziął tylko dla siebie, nie wiedział, czy będę chciała. Upijam łyk, przygryzając plastikowy rant kubka. Piwo jest letnie i prawie bez gazu. Staram się nie skrzywić, ale mi nie wychodzi. Andrzej wzdycha teatralnie, Hiszpan bierze swoją poduszkę i cygaro i przesiada się kawałek dalej.

W tym czasie na arenie pojawia się kolejny byk, największy z dotychczasowych, najspokojniejszy. Nie paraduje, nie ciska się. Po prostu stanął z boku i czeka. Nie gania za torreadorami, choć dwoją się i troją, by go sprowokować. Nawet nie spogląda w ich stronę. Gdy podjeżdżają do niego pikadorzy, spuszcza głowę i bez sprzeciwu przyjmuje cios lancą. Mocno krwawi, pod jego nogami gęstnieje ciemna plama. Banderilleros są zdezorientowani – podchodzą do niego jak do starego znajomego, wyciągają ręce w geście powitania. Wbijają w niego włócznie lekko, jakby wrzucali monetę do automatu. Byk czeka. Andrzej pisze coś na telefonie i uśmiecha się przy tym bezwiednie.

Rozwierają się białe wrota i na arenę wkracza chłopiec ze strony jedenastej z taką pewnością siebie, jaką może mieć tylko osiemnastolatek. Wie, że przyszliśmy tu dla niego. Zaczyna maleńki, ledwie kropka w oddali, ale zaraz rośnie w oczach. Zmienia się w gladiatora. Rozkłada ręce szeroko, wysuwa dumnie podbródek, stąpa zamaszyście i rytmicznie, jakby tańczył flamenco. Wygina się, wypycha biodra, w małpi sposób eksponuje krocze opięte złotymi, obcisłymi spodniami. 

Byk obserwuje go bez ruchu, zahipnotyzowany.

Tłum wiwatuje, oklaski wypełniają arenę podzieloną nierówno cieniem. Matador pławi się w promieniach czerwonego słońca, w morzu braw, we własnej młodości. Tak właśnie musi czuć się bóg. To właśnie znaczy sława.

Skrywa szpadę pod muletą, staje może pół metra od byka i bezczelnie kontynuuje swój taniec. Nie gra żadna muzyka, ale słyszę ją, słyszę rytm jego kroków, nerwowe drgnięcia strun gitary, rozpaczliwy śpiew kobiety, która wie, co musi nastąpić, co nastąpi nieuchronnie, choć niby nic jeszcze na to nie wskazuje. Choć stoją naprzeciw siebie jak równy z równym, i choć wydają się akceptować tę grę i jej zasady, ktoś za chwilę zdradzi i coś skończy się raz na zawsze.

Widownia wstrzymuje oddech. Czekamy już tylko, aż matador zada cios i byk klęknie przed nim jak marionetka, ale nagle rozlega się ostre, elektroniczne piknięcie, zupełnie znikąd, głupiutki dzwoneczek wiadomości, która przyszła na niewyciszony telefon Andrzeja.

Byk rusza jak na rozkaz i rogiem uderza rozproszonego matadora w brzuch. Chłopak przetacza się po jego umięśnionym ciele, kotłuje niezdarnie i opada jak szmaciana lalka. Z obu stron na arenę wbiegają ludzie, próbując odciągnąć byka. Na próżno: już stąpa po tym nieszczęsnym dzieciaku, już stawia cały swój boski ciężar na jego plecach, unosi głowę w geście zwycięstwa.

Trybuny wyją, by go ratować, coś zrobić, cokolwiek, czemu nikt tego nie przewidział, nie zapobiegł. Należało reagować natychmiast, drzeć szaty, krzyczeć i płakać, byle zwrócić na siebie uwagę.

Byk stoi na chłopcu przez trzy sekundy, przez wieczność. W końcu zstępuje z niego niedbale i odchodzi na kilka kroków. Matador leży na ziemi malutki i kruchy. Zniknął gigant, który chwilę temu gotów był rzucić wyzwanie każdemu i każdego pokonać. Kostium obszyty złotą koronką poszarzał od piachu i poczerniał od krwi – człowieka albo byka.

Sanitariusze czekają na znak, żeby wbiec na arenę i zebrać pokruszone ciało chłopca, ale matador podpiera się rękami, klęka, podrywa spuchniętą twarz i patrzy prosto na byka. Jaki jest malutki i głupi w tej ostatniej próbie, jaki naiwny. Jakby sam ważył prawie tonę, dźwiga się do pionu, wygładza poplamioną płachtę. Byk daje mu czas, by się rozmyślił, ale chłopak zdecydował. Zwierzę rusza na niego z furią, matador obraca się zgrabnie i miękkim ruchem wbija szablę w kark byka aż po rękojeść. Byk unosi głowę do góry, spogląda ku niebu – coś, co nie będzie nigdy dane świni – i jego przednie nogi składają się same. Opada, a wraz z nim matador, który trzyma się jego grzbietu jak tratwy.

Tłum ryczy zachwycony, oklaski odbijają się od ścian areny i aż huczą mi w głowie. Czuję się pijana. Andrzej pyta mnie, co się stało; nic nie widział, bo patrzył w telefon. Na arenie zamieszanie, ludzie biegają, krzyczą. Potem zostaje już tylko cichy plac. Płachty i szpady leżą na nim porozrzucane jak zabawki w opuszczonej piaskownicy.

Wstajemy razem ze wszystkimi i porywa nas fala ludzi, która płynie w jedno miejsce – do korkowej tablicy, na której za chwilę ktoś wywiesi napisaną odręcznie informację o losie ostatniego matadora. Przepychamy się do przodu z nadzieją, że wiadomość będzie też po angielsku. Nie chcę, żeby chłopak umarł. Bardzo nie chcę, żeby tak głupio się to skończyło.

Wiadomość jest po hiszpańsku. Andrzej chwyta mnie za rękę, dłoń ma wilgotną i miękką.

– Umarł – mówi, ściskając mocno moje palce.

– Skąd wiesz? – pytam.

– Znam trochę hiszpański – odpowiada, a ja z trudem uwalniam rękę z jego uścisku.



Małgorzata Boryczka (ur. 1989 w Kozienicach) – tłumaczka języków germańskich, autorka zbioru opowiadań O perspektywach rozwoju małych miasteczek (Nisza 2021). W ramach stypendium m.st. Warszawy (2021) napisała powieść Nigdzie. Pracuje nad nowym tomem opowiadań Wycieczki rodzinne. Lubi koty i smutne filmy, mieszka gdzie popadnie.