– Na końcu będzie piękny widok – mówię, gdy podchodzimy z mamą pod wzgórze. – Wszystko ci pokażę. Po lewej będzie knajpa, gdzie chodzę na naleśniki. Średnie, ale tanie. Z nutellą są niezłe, z bananem. I będzie widać rzekę, choć teraz to nie to samo. Latem jest zawsze ładniej, jak pływają tramwaje.

– Tramwaje?

– Wodne, barki takie. Promy. Ale bilet działa zwykły, jak na autobus.

– Dziwne.

Wzdycham, nie mogę się powstrzymać. Wzdycham, bo ileż można przemilczać, puszczać mimo uszu.

– Normalne, tylko inne – cedzę przez zęby. Teraz mama wzdycha i wiem, że zaraz się pokłócimy, że nie ma wyjścia, jedna z nas musi się przyczepić, nie odpuścić, jeszcze raz westchnąć, a wtedy koniec wycieczki, wizyty, relacji. – Ale mosty będzie pięknie widać – dodaję łagodniej, bo wcale nie chcę się kłócić. Nigdy nie chcę się kłócić, przecież nie po to ją zapraszam, żeby się kłócić. Nie planuję tego. Nie myślę sobie: „Niech no tylko mama przyjedzie, to pokłócimy się, aż iskry pójdą”. Chcę miło spędzić czas, po ludzku. Nie wiem, czemu tak się nakręcamy.

Mama zadziera głowę, odruchowo przysłania oczy dłonią, mimo że nie ma słońca, tylko mokre powietrze i mgła.

– Kawał góry. – W jej głosie pobrzmiewa niepewność.

– Tylko tak wygląda, wcale nie jest stromo. Ludzie z dziećmi chodzą, z wózkami. O, zobacz. – Mija nas młoda kobieta ubrana w obcisłe wdzianko, z włosami ściągniętymi w kucyk. Biegnie truchtem, pchając przed sobą wózek. Nieźle jej wytrzęsie to dziecko, myślę, dyskretnie zapuszczając żurawia. Wózek jest pusty, kobieta zaraz znika we mgle. Przez chwilę słyszę jeszcze jej rytmiczne kroki na żwirowej ścieżce.

– W dół to ma łatwo.

– Oj, mamo. Przecież z nieba na górę nie spadła, musiała jakoś z tym wózkiem wjechać.

– Skąd ja mam to wiedzieć?

Nie wiem, z podstaw logiki? Z racjonalnego myślenia? Z myślenia, tak ogólnie, o czymś innym niż o sobie?

Bez słowa kieruję ją ku ścieżce. Trzy krzywe schodki. Mama rusza przodem. Zostawiam między nami odstęp, żeby nie dyszeć jej na kark. Nie chcę wywierać presji, i tak jesteśmy na krawędzi awantury. Jeden fałszywy krok i runiemy w przepaść.

– A co ty tu jesz? – pyta, prawie krzycząc, wlepia wzrok w ziemię. Idzie pochylona, przy każdym kroku opiera dłoń na okrągłym kolanie, jakby próbowała odepchnąć się sama od siebie. Nie drzyj się, mam ochotę warknąć. Nie jestem głucha.

– To samo, co w domu – odpowiadam normalnym głosem, może nawet trochę ciszej, niż powinnam. – Naleśniki, to mówiłam. Kanapki. Sałatki. No, zwykłe jedzenie.

– A kabanosy tu mają, córuś?

– Coś jakby.

– Czyli nie mają.

Wciskam kłykcie w powieki, by nie przewrócić oczami, choć mama nie może mnie widzieć. W ogóle mało widać, tylko łyse drzewa i spływającą błotem ścieżkę. Słońce jest coraz wyżej, a mgła, zamiast parować i znikać, wydaje się gęstnieć i szarzeć. Robi się zimniej; chucham w dłonie i biały dymek ścina się w powietrzu jak białko na patelni. Tylko pogarszam sytuację.

Co trzy kroki mama przystaje i dyszy. Już zdążyła się zmęczyć. Ten spacer to chyba nie był taki dobry pomysł, ale teraz głupio mi to przyznać. Namawiałam ją przez całą wizytę, od pierwszego dnia, czyli łącznie od sześciu dni. Opowiadałam o dziesięciu mostach, o parlamencie w wiecznym remoncie. O wieży jak z bajki i o granatowych wzgórzach. Mama znów przystaje, znów dyszy.

– Ale ci bezdomni w metrze to straszni – mówi, jakby kontynuowała przerwaną rozmowę, choć wcześniej wcale nie było tematu.

– Zwykli ludzie, mamo, nic strasznego.

– Śmierdzą.

– Nie celowo przecież.

– Kiedyś tego nie było.

– Bezdomnych?

– Tych narkotyków, alkoholu.

– Proszę cię, mamo. Alkoholu nie było?

– Inaczej było.

Nie mam siły się kłócić. Zaczynam liczyć, ile godzin zostało do jej odjazdu. Mama też chyba coś w głowie kalkuluje, dodaje, odejmuje, dzieli. Mierzy mnie wzrokiem, przykłada do mnie mentalną linijkę. Bierze głęboki wdech, wydech, rusza.

Pniemy się powoli. Nie wspinamy – ta wycieczka nie wymaga czekanów, nie trzeba rozpinać linek i sprawdzać karabińczyków, nikt nie zginie, odpadając od pionowej ściany – ale zdaje mi się, że będziemy wędrować tak w nieskończoność, że kamienne schodki i wysypana żwirkiem ścieżka będą prowadzić raz w dół, raz w górę, gubiąc nasze ślady, myląc tropy, aż przestaniemy odróżniać prawo od lewa i dobro od zła, aż zaczniemy chodzić bez celu, dla samego chodzenia, zapomnimy o sensie, zbłądzimy. Całe miasto spowiła mgła, gęsta jak waniliowy budyń i pokrywająca gardło śliską warstwą nie do przełknięcia. Zapach mokrej ziemi miesza się ze spaliną, jakby gdzieś daleko płonął las, albo jakby ktoś palił ognisko z wilgotnych, lekko nadgniłych liści.

Patrzę na mamę i wiem, że żałuje tej wycieczki, a może i czegoś więcej, ale jest stanowczo za późno na zmiany. Wlecze się noga za nogą, każdy jej krok – głuche uderzenie młota. Znów sapie. Nie znoszę, jak sapie, jak ledwo chwyta powietrze w płuca, jakby dusiła się przy najmniejszym wysiłku, choć przecież wiem, że faktycznie się dusi, że powinnam być bardziej wyrozumiała. Patrzę na nią z obrzydzeniem, a nie powinnam, to przecież moja mama, jestem ciałem z jej ciała. Pnie się siłą woli, wlecze się jak żuraw wciągający na szkielet wieżowca kolejny żelbetowy kloc. Czego tak naprawdę żałuje?

– Nie wiem, córuś – mówi, wciągając świszcząco oddech na przecinku – czy coś tam z góry będzie widać.

– Będzie, będzie – odpowiadam bez zastanowienia. – Z góry jest piękny widok.

– Tu zawsze taka mgła?

Nie wiem, co odpowiedzieć. Jestem tu od kilku miesięcy, czy mogę mówić o zawsze? W dodatku jest zima, no, późna jesień; latem mgieł nie było, chyba że wczesnym rankiem. Z okna w pracy patrzyłam czasem o świcie, jak samochody suną mostami znikąd donikąd. Po kawie mgła rozpływała się jak ból głowy. Pierwszy raz widzę tu mgłę w ciągu dnia, pierwszy raz rzeka jest dla mnie taka podła.

– Nie wiem – mówię wreszcie. – Chyba nie.

Mama kiwa głową, sapiąc przy każdym kiwnięciu; w sumie cztery razy. Widzę, że wątpi w sens tej wycieczki, nie rozumie, po co ten wysiłek. Po co wyjechałam do kraju, w którym nikt mnie nie zna i nie rozumie, skoro nawet nic tu nie widać, pogoda jest kiepska, kabanosów nie mają, perspektywy ewidentnie mizerne. Nie mówi nic, wznosi spocone czoło ku górze, wytęża wzrok, próbując dojrzeć szczyt. Ciężkim ruchem ściąga z głowy grubą wełnianą czapkę, spod której jak bierki wysypują się włosy o barwie betonu. Tyle razy mówiłam, by je zafarbowała, zalała beton praliną lub gorzką czekoladą. Rozgląda się za miejscem, w którym mogłaby przysiąść.

– Chodź – wskazuję kamlot przy ścieżce. – Odpoczniemy chwilę.

Pomagam jej usiąść, ściskając ją za nadgarstki spuchnięte od zimna i wysiłku. Mama uspokaja oddech, jej oczy – przed chwilą matowe i szare – odzyskują blask i przejrzystość. Chce mi się płakać, gdy tak ją widzę. Wstydzę się, że to moja matka, że nie umie się ubrać, zachować, odezwać. Że nie zna języków, nie chodzi do kina. Że na wszystko leje przaśny tłuszcz ze skwarkami.

Ale jeszcze bardziej wstydzę się tego wstydu. Wściekam się na siebie, że nie umiem po prostu jej kochać, że ciągle ją oceniam i coraz to surowiej, że wydaje mi się coraz głupsza i bardziej zaściankowa. Aż sama zaczęłam sapać.

– Już niedaleko – mówię jakoś rozpaczliwie, jakbym sama przestała w to wierzyć. – Dosłownie ten zakręt i koniec.

Mama kiwa głową, minę ma zaciętą i zdeterminowaną. Podstawiam jej ramię, opiera się na mnie ciężko. Rusza przodem, a ja czekam chwilę, daję jej moment na rozpęd. Znika za zakrętem. Mam ochotę zbiec na dół, wyrzucić telefon do rzeki, wyjechać na koniec świata. Mam ochotę wrócić do Polski, kupić kilo kabanosów i zjeść je sama po cichu, nie dzieląc się z nikim. Mam ochotę zmienić nazwisko. Chcę być kimś innym. Chcę być kimś innym. Chcę, by moja mama była kimś innym, kimś lepszym, piękniejszym, mądrzejszym, żebym nie miała w życiu ciągle pod górę, żeby było mi lżej i łatwiej coś osiągnąć, i gdzieś dotrzeć, i coś ze sobą zrobić.

Wynurzam się na szczyt.

Z góry nic nie widać. Mostów, parlamentu, wieży. Spowija nas mgła, a mnie łzy napływają do oczu, bo przyciągnęłam ją tu po nic, zmusiłam do nadludzkiego wysiłku, wycisnęłam z niej siódme poty i kazałam pokonać strach, by koniecznie jej udowodnić, że jednak wiem, co robię, że znam to wzgórze i widok z niego zapiera dech i wart jest poświęcenia, i dystansu, i tej wędrówki, i zmian. A nie jest. Budapeszt nie istnieje.

Przecieram oczy wełnianą rękawiczką, ale łzy wcale w nią nie wsiąkają. Cała jestem mokra – od potu i wilgoci wiszącej w powietrzu. Nie wiem już sama, czy płaczę, czy to mgła skropliła mi się na twarzy. Odwracam się do mamy, żeby przeprosić ją za to wszystko i powiedzieć, że miała rację: nie warto, jestem głupia i niedojrzała, naiwna. Nabieram się na bajki o spełnianiu swoich marzeń.

Mama uważnie przygląda się pustce dokoła, brodzi dłońmi w powietrzu jakby dyrygowała orkiestrą. Rozmywa się jak akwarela. Stapia się z otoczeniem.

– Miałaś rację – mówi. – Pięknie.



Małgorzata Boryczka – tłumaczka, pisarka, rolniczka mikropowierzchniowa, autorka O perspektywach rozwoju małych miasteczek (Nisza, 2021) oraz Nigdzie (Nisza, 2022). Stypendystka m. st. Warszawy, dwukrotnie nominowana do Nagrody Literackiej Miasta Radomia. Pisze i rozsyła oldletter, czyli newsletter ze starymi wieściami. Opowiadanie „Widok” pochodzi z tomu Wycieczki rodzinne, nad którym pracuje od tak dawna, że już traci nadzieję.

Marta Tomiak (ur. 1990) – absolwentka grafiki projektowej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Ilustruje, robi ziny, właśnie pracuje nad pierwszym komiksem. Wielka fanka powielaczy RISO.