Uriasz: Gdzie mają usta?
Tobiasz: W głowach.
Uriasz: U nas są w sercach.
Semel: To różni majstrów od ludzi.
Tobiasz: Myślą, że sami się tworzą?
Semel: Sądzą, że dzieją się sobie samym.
Tobiasz: Przestali ćwiczyć nieboskłony?
Semel: Nie oliwią maszyn, które wiążą rzeczy.
Uriasz: Potrafią być stadem ptaków i rozlecieć się na wszystkie strony?
Semel: Pozamykali wypożyczalnie zwierzęcych ciał. Przedrzeźniają je teraz przed rzeźnią.
Uriasz: Czy pytają pejzaże, jak one ich widzą?
Semel: Zapomnieli, czym jest rzucanie duszy na krajobraz.
Tobiasz: Pamiętają sztukę odwracania żywiołów?
Semel: Nie znają już latających ryb i podziemnych ptaków.
Uriasz: A drogi, których nie wybrali? Czczą jeszcze?
Semel: Wyrabiają poręczne pudełka z zagładą.
Tobiasz: Jak tęsknią?
Semel: Nie muszą burzyć miast, by o kimś zapomnieć.
Tobiasz: A miłość?
Semel: Hodują stada ochot, a one się cielą.
Tobiasz: Biorą lekcje utraty?
Semel: Przestali.
Uriasz: Mają sny?
Semel: Kalekie.
Uriasz: Próbują w nich dociekać, kim bywa odpowiedź?
Semel: Nie wiedzą, kim jest pytanie.
Uprawialiśmy fragmenty, niezdolni do objęcia całości. Historia świata stała się dla nas zbyt długa, podobnie jak nasze własne opowieści. Wybieraliśmy krótsze drogi poznania. Niewiele dłuższe niż ręce, przyboczne na posyłki. Nóg używaliśmy mało. Nie wybiegaliśmy w przyszłość, nie wracaliśmy do przeszłości. Codziennie zaczynaliśmy się od nowa i mamrotaliśmy egzystencjalne refreny. Gdy nas wezwano, bez pytań wsiedliśmy do pociągu, mimo że nie znaliśmy celu podróży. Przez wiele dni pejzaże truchtały po obu stronach wagonów, by w końcu przegrać wyścig i pozostać w tyle. Wtedy nastała Pustka.
Gdy wszystko zniknęło, szukaliśmy ratunku w języku. Próbowaliśmy nazywać nieznane, żeby odwiesić się z próżni. Ale w ustach każdego z nas mieszkał tylko ruchliwy robak. Pełzł w stronę brody, póki nie pojął, że jest uwiązany do gardła. Wtedy wracał do swojej nory, by po chwili znów łazić po twarzy. Nie dawał się zatrudnić do wydobycia surowca na opis. Staliśmy więc niemi w czymś, co – podobne w kolorze do zimy – wydawało się porą roku. Wiatr nie zniknął i wiał od północy. Poszliśmy w tę stronę.
Wędrowaliśmy przez mleko rozpuszczone w czasie, aż stanęliśmy nad morzem. Jego cielsko leżało i oddychało. Medytowało, wspominając komety. Nie przejmowało się naszą obecnością. Nieopodal nas trzej mężczyźni bawili się nieświadomą niczego falą. Biegli za nią, kiedy się cofała. Gdy wracała i już prawie ich miała, umykali – jak dzieci, które czeszą śpiącą matkę, robiąc figlarny użytek z jej miarowej drzemki. Spoważnieli dopiero, kiedy nas dostrzegli. Powiedzieli, że są majstrami, od których będziemy się uczyć.
Lekcja mowy
Nie jemy od czasu, gdy pojawiła się Pustka. Silniejsi siedzą jeszcze, ale większość z nas kładzie się na piachu. Fale rosną i obejmują w pasie tych, co leżą. Woda zdejmuje nam buty i je zabiera. W milczeniu godzimy się na tę najbardziej niewinną z kradzieży, których może dopuścić się żywioł. Znieruchomiali na brzegu, wyglądamy jak chore stado. Prosimy majstrów o coś do jedzenia, ale nic nie dają. Twierdzą, że tylko głodzony człowiek może nauczyć się mowy.
– Szepczcie chlebowe kulki – każą.
Nie pojmujemy, więc bierzemy się za umieranie. Powoli gasnąc, wypowiadamy imiona ludzkie i zwierzęce, chcąc mową fetować istnienie. Powtarzamy nazwy starych prawd i zjawisk. Odwracamy głowy do tych, co leżą obok, podajemy sobie słowa z ust do ust. Krzepią jak kostki cukru, winne jabłka, miód.
Lekcja patrzenia
Przyprowadzają starca. Proszą, żeby patrzeć.
Siedzi, rusza żuchwą jak nożyczkami. Tnie obraz świata na zrozumiałe kawałki. Pewnie kiedyś podobnie drobił chleb. Nagle na twarzy starego wybucha tik i burzy bezbronny wyraz. Przestraszony wysyła dłonie, by sprzątnęły gruz. Pracują w pocie czoła, aż detonuje kolejna mina. Starzec kuli się i obejmuje kolana rękami – nie chce rozsypać chudej wiązki chrustu. Później wstaje: drepcze w lewo i zawraca w prawo. Zgubił się, więc pyta:
– Którędy do mnie?
– Nie patrzycie – mówią majstrowie. – Uprawiacie widzenie. Jeśli do tego zatrudniacie oczy, lepiej dać im zarosnąć.
Wtedy patrzymy w sposób, w jaki nam kazali. Spojrzenia, zanim dotkną starca, moczymy w ciepłej wodzie, owijamy w szmatki. Przesuwamy po jego skroniach, karku, szyi. Tak obmywany, zasypia. Wówczas nam także wolno opuścić powieki.
Lekcja pamiętania
– Jestem wtedy chłopcem – wspomina jeden z nas. – Ojciec prowadzi mnie nocą do lasu. Tam mrok zabiera nam kształty i odwiesza na drzewa, jak płaszcze. Od tej chwili – dwa nagie głosy – idziemy bez ciał. Oddalamy się, a do nich podchodzą zwierzęta. Liżą ręce, łbami trącają nogi, które pozostawiliśmy w tyle. Boję się, że nie znajdziemy powrotnej drogi do siebie. Nie zastaniemy się, bo wypożyczą nas lisy i pobiegną nami w inną stronę. Ojcowy głos uspokaja. Robi się tak niski, że słyszę go tuż przy ziemi. Okrąża mnie, porastając sierścią, której mogę się złapać.
– Otrzymaliście wspomnienie – mówi majster. – Nie znacie sztuki wymazywania. Techniki zapominania są wam obce. Zdarzy się nieraz, że mężczyzna i dziecko będą przez was szli. Róbcie im miękką drogę. Gaście światła. Pozwólcie, by od środka porastał was mech.
Lekcja karmienia
– Dawno temu karmienie miało niewiele wspólnego z ustami – tłumaczy Tobiasz. – Może tylko tyle, że rozchylały się, gdy podziwiano jadalne obrazy. Większość ludzi żywiła się wtedy przez oczy.
Gotowaniem zajmowały się kobiety. W czasie dnia chodziły po glinę, by móc wypalać sjenę, prażyć umbry, ochry. Do kuchni taszczyły w koszach węgiel, kredę. W żarnach mieliły kości i muszle. W lesie szukały włosia, zbierały igliwie. Trzymały w naczyniach żywice – bryłki damary, sandarak. W nocy planowały swoje płótna:
• płat lnu • ryba • woda deszczowa • garść białych kamieni • sok mleczny • popiół • korzeń skarpowy • śnieg • sól •
Deszczówkę sklaruj, namocz tkaninę. Kamienie zetrzyj, połącz z sokiem mlecznym. Zanurz w nim rybę, nim ją obtoczysz w popiele. Wyżętą płachtę rozciągnij na ziemi, natrzyj solą. Obłóż brzegi płótna korzeniem – stwórz ramę. Połóż rybę na środku. Zimą posyp krupami śnieżnymi lub otartą szrenią. Latem użyj sadzy. Utrzymaj pokarm w czarno-białej gamie. Gdy się wszyscy napatrzą do syta, zwiń obraz.
Niewidomi, słabowidzący jedli skórą. Osoby mniej wrażliwe na dotyk umiały otwierać dźwięki – tak jak później rozpoławiano małże lub orzechy – i palcami wybierać z nich treść. W czasach jedzenia zmysłami nikt nie chodził głodny.
Lekcja radości
Panuje upał. Ciągniemy nabrzeżem jak woły zaprzęgnięte do własnych cieni. Szukamy miejsca na dzwon – tak polecili majstrowie.
Wypatrujemy katedry, choćby miała być tylko majakiem. Marzy nam się wieża. Potem, gdy coraz bardziej pierzchniemy, już tylko belka z hakiem, zwykły strop. Ale wokół nie ma nic prócz lądu i morza. Mijają godziny – jesteśmy ich klepsydrami, chodząc w tę i z powrotem po piachu. Nic nie znajdujemy.
– Wylot dzwonu – mówią majstrowie – nosi nazwę ust. Jego krawędź to warga, dźwięk: mowa. Wewnątrz jest serce. Boki zwane są płaszczem. Nad nim jest szyja, a wyżej korona. To instrument stworzony na wasze podobieństwo.
Słuchając ich, jedni wskazują na swoje podniebienie, inni na wklęsłe miejsce pomiędzy żebrami. Przez chwilę czujemy ciężar, gdy majstrowie wieszają w nas spiż. Później, dźwięcząc, biegniemy w stronę wody, a ta niesie nasz głos.
Lekcja tworzenia
– Formując ptaka, pamiętajcie, że to niewiele ponad oblepianie głosu – mówi Uriasz. – Weź dźwięk, obłóż go mięsem. Mięso obtocz w puchu. Dobry będzie dmuchawiec albo pył topoli, śnieg gorszy – uzyskasz z niego zwierzę krótkotrwałe. Do dziobu użyj rogu. Kości od biedy wystrugasz z zapałek. Worek na płuca zszyj szczelnie. Rozedmij, wsuń do środka. Na koniec połóż kolor, choć to niekonieczne. Śpiew może unosić się w czymś tak szarym jak pakowy papier.
Obudziły nas własne ręce. Ujmowały nasze leżące głowy i odwracały je w stronę światła jak porośnięte szczeciną kamienie. Rzeźbiły w nich twarze, by na koniec tej pracy otworzyć nam oczy i zawisnąć nisko nad nimi. Obracając się raz wierzchem, raz spodem, ręce pokazywały, kim są: żywymi narzędziami gotowymi uderzyć w bezczynność. Wstaliśmy, ponaglani pstrykaniem palców.
Nigdzie nie było majstrów. Nie siedzieli, jak mieli w zwyczaju, na wydmie, nie bawili się falą. Wołaliśmy, ale nikt nie odkrzyknął. Zniknęli. Na brzegu stała szopa. Gdy otworzyliśmy drewniane drzwi, pokazał się stół, a przy nim zwał gliny. Pod ścianami leżały pnie, drut w zwojach, arkusze metalu i kruszone szkło. W słojach stała farba. Jedne skrzynie mieściły kłęby wełny, inne papier, bibułę, pierze.
Ręce wciągnęły nas do środka. Tam podwinęły rękawy i zaczęły majstrować w Pustce. Zabrały się do robienia świata.