Chatka na górze
Na odsłoniętym wzgórzu za naszym domem stała drewniana chatka. Codziennie porządkowałam szuflady. Gdy ich nie porządkowałam, siedziałam w fotelu, dłonie kładłam płasko na kolanach i słyszałam wycie. To północny wiatr wściekle uderzał w dach chatki, wykonany z kory stroigły1, a w dolinie echem odbijały się głosy wilków.
– Nigdy nie uda ci się uporządkować tych szuflad – powiedziała mama i uśmiechnęła się do mnie sztucznie.
– Wszyscy mają problem z uszami – mówiłam, wstrzymując oddech – w świetle księżyca tylu złodziei krąży wokół naszego domu. Zapalam światło i widzę, że ktoś zrobił palcami mnóstwo dziur w oknach. W pokoju obok chrapiecie razem z ojcem tak ciężko, że butelki i słoiki w kredensie podskakują. Kopnęłam w łóżko, obróciłam na bok spuchniętą głowę i usłyszałam, jak człowiek zamknięty w domku z furią rzuca się na drewniane drzwi. Słychać go było aż do świtu.
– Zawsze, gdy przychodzisz do mojego pokoju czegoś szukać, straszysz mnie tak, że cała się trzęsę. – Mama wpatrywała się we mnie z wielką ostrożnością, wycofując się w kierunku drzwi. Zauważyłam, że połowa jej twarzy drga groteskowo.
Pewnego dnia postanowiłam pójść na górę, żeby zobaczyć, co tam się właściwie dzieje. Poszłam, gdy tylko ustał wiatr. Długo się wspinałam, słońce raziło tak, że aż kręciło mi się w głowie, widziałam wszystko jak przez mgłę. Na każdym kamieniu pobłyskiwały białe płomyki. Na górze, kaszląc, rozglądałam się niespokojnie. Słony pot kapał mi z brwi do oczu, nic nie widziałam i nic nie słyszałam. Gdy wróciłam do domu, stanęłam na chwilę pod drzwiami i zobaczyłam w lustrze osobę w butach ubrudzonych mokrym błotem, z fioletowymi sińcami wokół oczu.
– To jakaś choroba. – Usłyszałam rodzinę chichoczącą w głębokiej ciemności.
Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do mroku wewnątrz, zdążyli już się ukryć. Śmiech nie przeszkadzał im się chować. Odkryłam, że pod moją nieobecność wywrócili mi szuflady do góry nogami. Martwe ćmy i ważki były wyrzucone na ziemię. Dobrze wiedzieli, jakie były dla mnie ważne.
– Posprzątali za ciebie szuflady na nowo, kiedy cię nie było – powiedziała mi młodsza siostra, patrząc na mnie nieruchomo, jej lewe oko stało się zielone.
– Słyszałam wycie wilków.
Celowo chciałam ją nastraszyć.
– Watahy wilków biegają wokół domu i wciskają łby przez niedomknięte drzwi, to się zaczyna zaraz po zmroku. Tak się boisz przez sen, że cały czas zimny pot oblewa ci podeszwy stóp. Wszystkim w tym domu po zaśnięciu podeszwy stóp pokrywają się zimnym potem. Popatrz tylko, jakie mokre są kołdry.
Byłam wytrącona z równowagi, bo niektóre rzeczy z szuflad zaginęły. Matka spuszczała wzrok i udawała, że o niczym nie wie. Ale jednocześnie wściekle wpatrywała się w tył mojej głowy, czułam to Zawsze gdy patrzyła na tył mojej głowy, w miejscu, w które wbijała wzrok, skóra mi cierpła i puchła. Wiedziałam, że koło położonej z tyłu studni zakopali moje pudełko z zestawem do weiqi2. Robili to już niezliczoną ilość razy i zawsze odkopywałam je w środku nocy. Gdy kopałam, włączali światła i wystawiali głowy przez okno. Mimo mojego oporu zachowywali niewzruszony spokój.
Podczas posiłku powiedziałam im:
– Na górze jest chatka.
Wszyscy siorbali zupę z pochylonymi głowami, chyba nikt mnie nie usłyszał.
– W wietrze niezliczone wielkie szczury pędziły jak oszalałe. – Podniosłam głos i odłożyłam pałeczki.
– Piaskowce z hukiem spadały w kierunku tylnej ściany naszego domu. Wszyscy baliście się tak, że podeszwy stóp mieliście oblane zimnym potem, pamiętacie? Wystarczy spojrzeć na kołdry. W każdy słoneczny dzień suszycie kołdry, wszystkie sznurki na zewnątrz zawsze są zajęte przez kołdry.
Ojciec nagle zaczął wpatrywać się we mnie jednym okiem, poczułam, że to znajome wilcze oko. Wtedy zrozumiałam. A więc ojciec co noc zamieniał się w wilka, jednego z watahy, i biegał wokół domu, wyjąc przenikliwie.
– Wszędzie są ruchome plamy bieli. – Wbiłam rękę w kołyszące się ramię matki.
– Wszystko razi w oczy tak, że ciągle łzawią. Niczego nie można dojrzeć. Ale gdy wróciłam do domu, usiadłam w fotelu, dłonie położyłam płasko na kolanach, wyraźnie zobaczyłam wykonany z kory stroigły dach chatki. Ten obraz był bardzo blisko, na pewno też to widziałaś, właściwie wszyscy w naszym domu to widzieli. Tam w środku naprawdę jest kucający człowiek, też ma wielkie fioletowe sińce pod oczami. To dlatego, że nie śpi po nocach.
– Za każdym razem, gdy kopiesz przy studni i słychać, jak natrafiasz na granit, ja i twoja mama zawisamy w powietrzu, trzęsiemy się, bosymi stopami szukamy ziemi, ale nie możemy jej dosięgnąć.
Ojciec unikał mojego wzroku, odwrócił twarz do okna. Szyba była gęsto pokryta kropeczkami muszych odchodów.
– Na dnie studni są nożyczki, które tam upuściłem. We śnie potajemnie decyduję, że je wyłowię. Gdy się budzę, zawsze zdaję sobie sprawę, że się pomyliłem, nie upuściłem tam żadnych nożyczek. Twoja matka twierdzi stanowczo, że się pomyliłem. Nie poddaję się i przy następnej okazji znowu mi się przypominają. Leżę i nagle odczuwam wielki żal, bo nożyczki na dnie studni rdzewieją. Dlaczego nie idę ich wyciągnąć? Męczy mnie to od kilkudziesięciu lat, twarz mam pooraną zmarszczkami. W końcu pewnego razu idę do studni, próbuję spuścić do środka wiadro. Sznur jest ciężki i śliski, ręce mi słabną i drewniane wiadro, dudniąc głośno, spada i się rozbija. Popędziłem do domu, zerknąłem do lustra i zobaczyłem, że włosy na mojej lewej skroni zupełnie zbielały.
– Naprawdę srogi ten północny wiatr.
Skuliłam się, moja twarz była fioletowoniebieska.
– W żołądku utworzyły mi się małe kawałki lodu. Kiedy siedzę w fotelu, słyszę, jak bez przerwy się o siebie obijają.
Ciągle chciałam porządkować szuflady, ale mama wciąż milcząco mi w tym przeszkadzała. Chodziła w tę i z powrotem po pokoju obok, tupiąc donośnie, tak że uciekały mi myśli. Chciałam zapomnieć o tych krokach, więc rozłożyłam talię kart i czytałam: „Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć”.
Ale kroki nagle ustały, matka wsunęła swoją małą ciemnozieloną twarz przez drzwi i brzęczącym głosem powiedziała:
– Miałam bardzo wulgarny sen, do teraz mam plecy zlane zimnym potem.
– I podeszwy stóp – uzupełniłam. – Wszystkim podeszwy stóp pocą się zimnym potem. Wczoraj znowu suszyłaś kołdry. Takie rzeczy zdarzają się ciągle.
Młodsza siostra po kryjomu przybiegła powiedzieć mi, że matka bez przerwy obmyśla, jak połamać mi ręce, bo odgłos otwierania i zamykania przeze mnie szuflad doprowadza ją do szaleństwa. Gdy tylko słyszy ten dźwięk, z bólu moczy głowę w zimnej wodzie, aż dostaje ciężkiego przeziębienia.
– Takie rzeczy naprawdę nie zdarzają się przypadkiem.
Siostra zawsze patrzyła nieruchomo, jej spojrzenie kłuło mnie, aż na szyi pojawiała się drobna czerwona wysypka.
– Weźmy na przykład ojca. Słucham, jak mówi o tych nożyczkach, już chyba ze dwadzieścia lat? Wszystkie rzeczy ciągną się latami.
Posmarowałam boki szuflad olejem, delikatnie je otwierałam i zamykałam, udawało mi się to robić zupełnie bezgłośnie. Eksperymentowałam wiele dni i nie było słychać kroków w pokoju obok. Udało mi się ją zwieść. Jak widać, wiele rzeczy można załatwić podstępem przy odrobinie ostrożności. Byłam podekscytowana i energicznie zabrałam się do całonocnej pracy. Już wydawało się, że w szufladach za chwilę zapanuje większy porządek, ale nagle zepsuła się żarówka.
W pokoju obok matka zaśmiała się zimno.
– Światło z twojego pokoju drażni mnie tak, że moje naczynia krwionośne głośno tętnią, jakby ktoś walił w bęben. Popatrz tu. – Wskazała na swoją skroń, po której pełzała opasła dżdżownica. – W zasadzie wolałabym, żeby to był szkorbut. Całymi dniami coś wierci się wewnątrz mojego ciała, hałasuje raz tu, raz tam. Nie wiesz, jak to jest. Przez takie schorzenie twój ojciec myślał o samobójstwie. – Wyciągnęła grubą dłoń i położyła mi na ramieniu. Dłoń była zimna, jakby trzymała ją w lodzie, kapała z niej woda.
Ktoś hałasował przy studni. Słyszałam, jak bez końca spuszczał w dół wiadro, które z hukiem uderzało o ściany. O świcie, uciekając, porzucił drewniane wiadro, które wydało głuchy dźwięk. Otworzyłam drzwi sąsiedniego pokoju i zobaczyłam, że ojciec pogrążony był w letargu. W cierpieniu zaciskał na brzegu łóżka palce dłoni o nabrzmiałych żyłach, jęcząc żałośnie przez sen. Matka z włosami w nieładzie suwała miotłą po podłodze. Powiedziała mi, że w momencie, gdy zrobiło się jasno, chmara chrząszczy wleciała przez okno. Uderzały o ściany i spadały, zasnuwając całą podłogę. Wstała, żeby posprzątać, wsunęła stopę do kapcia i ukryty w środku chrząszcz ugryzł ją w palec. Spuchnięta noga przypominała teraz ołowianą rurę.
– A jemu – matka wskazała śpiącego ojca – śni się, że to on został ugryziony.
– W chatce na górze też ktoś teraz właśnie jęczy. Czarny wiatr unosi liście winorośli.
– Słyszałaś? – Matka w półmroku z wytężoną uwagą przyłożyła ucho do podłogi. – Kiedy spadły na podłogę, straciły przytomność z bólu. Wtargnęły tu w momencie, gdy zrobiło się jasno.
Tamtego dnia naprawdę znowu poszłam na górę, pamiętam bardzo dokładnie. Najpierw siedziałam w plecionym fotelu, trzymając dłonie płasko na kolanach, a potem otworzyłam drzwi i weszłam w białe światło. Wspięłam się na górę, wszędzie widziałam płomienie na białych kamieniach, nie było winorośli, nie było chatki.
.
Pył
Jesteśmy pyłem na wietrze. Gdy wieje, tańczymy bez ładu, jak nam się podoba. Gdy wiatr ustaje, swobodnie opadamy na dachy, parapety, balkony, klomby, ulice, głowy i ubrania przechodniów. Czasem się zagęszczamy, czasem rozpraszamy, czasem zbijamy się w duże ziarna, czasem zmieniamy w proszek – nie ma reguł. Ale ja, jeden z pyłków, mam sekret, wiem, że każdy z nas uważa, że jest kwiatem. Jakie to dziwne. Wydaje się, że znam ten sekret, od kiedy jestem na świecie. Po co twierdzić, że jest się kwiatem? To doprawdy niczym nieuzasadniona arogancja. Ludzie wiedzą, że pył nie dorównuje kwiatom. Kwiaty to życie, kwiaty mają piękne kształty.
Dzisiejszej nocy wieje północny wiatr, w czarnym wietrze nasza grupa skurczyła się. Część uformowała bicz i smagała liście drzew, wielu z nas przybrało kształt atomowego grzyba i uniosło się ku niebu. Za okienną szybą była dziewczynka z oczami pełnymi łez Bezgłośnie zawołaliśmy do niej:
– Jesteśmy kwiatami! Jesteśmy kwiatami!
Siedzibą pyłu jest miasto i nigdy go nie opuszczamy. Lubimy przyklejać się grubą warstwą do przednich szyb samochodów, doprowadzając kierowców do szaleństwa. To nie złośliwe żarty, tylko metoda komunikacji. Często zastanawiam się, czy to z powodu miasta śnimy o kwiatach, czy naprawdę nimi jesteśmy? Kierowcy na pewno w to nie wierzą. Przeganiają nas brutalnie za pomocą bieżącej wody, tak że spływamy na pokryty betonem grunt i do kanalizacji. Jednak po kilku dniach znów stajemy się unoszonym na wietrze pyłem, przemierzamy miasto, jesteśmy wszędzie, ale nigdzie nie zatrzymujemy się na dłużej.
Gdy wiatr się ucisza, dociera do mnie zewsząd wrzawa stłumionych głosów. To nasze własne szepty: nikt nikogo nie słyszy wyraźnie. Mimo to wiem, że wszyscy mamroczą tę uporczywą myśl. Nikt z nas nie jest smutny z powodu porzucenia przez wiatr, jesteśmy na to zbyt dumni. Gdy spadamy, traktujemy to tak, jak ludzie traktują wysiadanie z samolotu. Nawet gdybyśmy wylądowali w dole z nawozem, nie zmieni to naszego nastawienia. Zawsze znajdziemy sposób, żeby stamtąd powrócić. Czyż wiatr nie zrywa się dla nas? Spójrzcie na nasze rodzeństwo przetaczające się po placu, jakby walczyły ze sobą duchy! Wiatr wieje koło nich, a oni go ścigają.
Tylko to gwarantuje nam swobodę, bo jesteśmy mali i słabi. Starsze ziarenka pyłu wspominają, że nasi przodkowie byli dostojni i opanowani, ponieważ pochodzili od skał. My, młodsi, nie bardzo wierzymy w takie rzeczy. Jak skały miałyby się zamienić w proszek? Co więcej, skoro ze skał przemienili się już w pył, to jak tu mówić o dostojeństwie i opanowaniu? Nie zgłębiliśmy istoty naszych przodków, w każdym razie teraz żyjemy właśnie tak, jak żyjemy.
Może się cofamy, a może ewoluujemy. Skały nie występują wszędzie, szczególnie w mieście. Jest jeszcze jedna wątpliwość: skoro kiedyś byliśmy skałami, dlaczego teraz każdy uważa się za kwiat? Znam ten sekret, ale nie potrafię go wytłumaczyć. Tak zwane swobodne życie to brak umiejętności głębszej refleksji. O tym, dokąd chcemy się udać, decydujemy co najwyżej po sekundzie namysłu. Jeżeli chcemy zniknąć, zastanawiamy się nad tym nie dłużej niż pół sekundy. Ale to nie oznacza jeszcze, że brakuje nam ciągłości. Widziałeś tornado? To jeden z kształtów, które swobodnie stworzyliśmy, gromadząc się. Jest niesamowite, prawda? Tego dnia, kiedy staliśmy się tornadem, wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani i przerażeni.
Miasto jest wielką kadzią farbiarską. Skoro przebywamy w nim, jesteśmy trochę jak ono. Trudno powiedzieć, pod jakim właściwie względem, po prostu wszyscy czujemy, że jesteśmy tacy jak ono. Na przykład często pozdrawiamy się takimi słowami:
– Hej, Trójko, nadlatuję!
Albo:
– Hej, Czwórko, odlatuję!
Czy to nie jest trochę w miejskim stylu? Niektóre drobiny ze starszego pokolenia nazywają ten nasz styl wciskaniem się w każdą dziurę. Mówią też, że taki właśnie jest charakter miasta.
Jak więc trafiliśmy do miasta? O tym nie chcą mówić nawet stare ziarenka pyłu. Wydaje się, że każdy może myśleć o tym, co chce. Ja tymczasowo przyjmuję, że jesteśmy tu od dnia, kiedy powstało miasto, bo nie mogę go sobie wyobrazić bez pyłu. Naprawdę nie ma nic bardziej oczywistego. Spójrz tylko, ile naszego rodzeństwa zgromadziło się na sierści tamtego psa, a zrozumiesz. Czasem jesteśmy dobrze ukryci, a gdy nie chcemy się ukrywać, jest nas mnóstwo. Jeśli wyciągniesz przed siebie rękę, nie dojrzysz palców. Zajmujemy każdy cal przestrzeni, a nawet twierdzimy, że to my jesteśmy miastem, miastem kwiatów. Ludzie w mieście podarowali nam specjalne imię: „zaraza”. Uważamy to za pochwałę. Czy pracownicy zamiatający ulice wczesnym rankiem nie ogłaszają naszego istnienia? Chętnie dajemy się usunąć, to jeden ze sposobów poruszania się naszego klanu. Życie ma sens.
Zasadniczo uznajemy, że jesteśmy pozbawieni pamięci. Na przykład na placu wirujemy w powietrzu, tworząc jakiś wzór, a potem powoli opadamy na ziemię. Gdy opadniemy, nie pamiętamy, jak on wyglądał, jakbyśmy zawsze byli przeciętnymi istotami zespolonymi z betonowym podłożem. Stłoczeni, w milczeniu zapadamy w letarg i śnimy czasem o słońcu, czasem o rosie. Nie śnią nam się tylko nasze swobodne bezładne tańce. Skoro już o tym mowa, brak pamięci to też rodzaj szczęścia, bo innym razem, kiedy wyczarowujemy w powietrzu jakiś deseń, słychać nasze głośne krzyki:
– Jesteśmy kwiatami! Jesteśmy kwiatami!
W takich chwilach niebo i ziemia znikają, rozbłyska tylko jasno niewidziany nigdy wcześniej deseń. Naprawdę niewidziany nigdy wcześniej – tak przynajmniej uważamy my sami, bo pamiętamy tylko to, co wydarzyło się kilka sekund wcześniej. Czasem też się dziwię, dlaczego my – pył – cieszymy się takim przywilejem? Wiem, że wszyscy mają wątpliwości, ale nie przeszkadza nam to w najmniejszym stopniu wciąż na nowo oddawać się pełnym pasji tańcom. Kiedy odpoczywaliśmy w chwili ciszy, na siłę wymyśliłem, że tę naszą naturę może tłumaczyć nasze pochodzenie. Skoro według legend pochodzimy od skał, utrata pamięci jest zrozumiała Nie uważam, żeby to był jakiś wiążący wniosek, ale chcę tak myśleć.
Nie wiedzieć czemu, w bezładnym wirowaniu zawsze słyszę wokół siebie słowa innych.
– Piątko, na którym jesteś poziomie?
– Jedynko, trzy w górę i trzy w dół
– Tu jest dziura, zajmijmy ją!
I tak dalej. Co prawda poruszamy się intensywnie, ale umysły pozostają w równowadze. Jak podsumował to pewien starzec: „Rów- nowaga zagraża i odstrasza”. Czasami przychodzą mi do głowy psoty i chcę wszystkich zadziwić. Celowo poruszam się ruchem prostoliniowym, nacieram i nacieram poziomo. Ale przynosi to zadziwiająco dobre efekty: z paniki w głębinach ciemności wyłania się coś imponującego. W takich cudownych momentach często słyszę cichutkie okrzyki podziwu:
– To kwiat, to kwiat!
Gdyby ktoś zapytał, w jaki deseń się ułożyliśmy, oczywiście nie bylibyśmy w stanie powiedzieć, bo nie mamy pamięci. Ale powstaje w nas coś przypominającego pamięć, nazywamy to quasi-pamięcią. Quasi-pamięć nigdy nie pojawia się na ziemi, zawsze tylko w wietrze. Kiedy dostrzeżemy jasny punkt, usłyszymy dźwięk jakby kołatki, poczujemy zmianę prędkości wiatru, natkniemy się na pustą przestrzeń – to wszystko wywołuje skojarzenia z kwiatami. Quasi-pamięć właśnie wprawia nas jednocześnie w melancholię i ekscytację.
Wraz z grupą rodzeństwa doświadczyłem kiedyś unieruchomienia. Wydarzyło się to na skrzydle samolotu przewożącego towary. Trudno powiedzieć, kto to wymyślił tamtego dnia, ale nasza grupa wylądowała na fragmencie skrzydła. Nie wiem, co to była za część. W każdym razie pozostając tam, nie byliśmy zdmuchiwani. Trasa samolotu przebiegała ze wschodnich do zachodnich obrzeży miasta, nie chcieliśmy przecież go opuszczać. Była noc, zbiliśmy się w gromadę i czekaliśmy w napięciu. Możliwość wyobrażenia sobie samolotu przekraczała granice naszego doświadczenia, ale to tylko pobudzało fantazję. Po krótkim zastanowieniu niektórzy wypowiadali swoje myśli, inni, słysząc je, przyłączali się do rozmowy. Gadaliśmy jeden przez drugiego. Potem pobiliśmy się, aż wzbijała się szara mgła. Całe szczęście, że wokół było bardzo ciemno i nikt tego nie widział. Kiedy zrobiło się jasno, mocno spaliśmy Byliśmy zaskoczeni, gdy samolot nagle się poderwał.
Wstrząsy były straszne, ale mamy niezwykłą umiejętność: potrafimy przyczepić się bardzo mocno do skrzydeł i nie spaść. Trudne do zniesienia były nie wstrząsy, a nieznana nam do tej pory nuda i jednostajność. W otaczającej nas zewsząd bezkresnej bieli nie było żadnej namacalnej rzeczy, huczała rozszalała maszyna. Wszyscy żałowaliśmy, że tu przybyliśmy. W takim miejscu nie tylko nie można się chaotycznie poruszać, nawet myślenie jest niebezpieczne. Baliśmy się własnej dekoncentracji i staraliśmy się ze wszystkich sił nie myśleć o niczym. Sądziliśmy, że gdy tylko o czymś pomyślimy, skończy się to fatalnie. Jak to mówią, znikniemy w bezkresnym kosmosie. Wydaje się, że gdy nasza grupa trzęsła się na skrzydle, coś się wydarzyło. Co to było? Oczywiście wszyscy zapomnieliśmy. Niewyraźnie przypominam sobie, że w tym wydarzeniu były krople deszczu. Czy wtedy padało? W sumie nasze odczucia z samolotu były zupełnie inne niż z wiatru i ziemi. O niczym nie mogliśmy myśleć, nic nie widzieliśmy i nie mogliśmy ani na chwilę stracić czujności. Gdy wspominam to uczucie, wydaje mi się, że to śmierć, ale wszyscy żyjemy. Pył nie może umrzeć.
Samolot w końcu wylądował, a my, przywierając do skrzydła, na chwilę straciliśmy możliwość ruchu. Gdy tylko pojawił się pierwszy podmuch południowego wiatru, natychmiast się z nim zmieszaliśmy. Unosiliśmy się z wiatrem, a na widok samolotu w dole wciąż odczuwaliśmy lęk. Co prawda nie był śmiercią, ale był od niej straszniejszy! Ktoś rozładowywał towar. Co było w tych małych, ukazujących się jedna po drugiej, czarnych skrzyniach? Szczątki zwierząt? To była straszna podróż, nadwątliła naszą wiarę w życie. Przedtem nie wiedzieliśmy, że w życiu mogą istnieć takie stany. Zasadniczo nie mieliśmy trosk. To wspólne doświadczenie utworzyło wyrwę w naszym myśleniu, której nie można zapełnić, można tylko starać się zapomnieć. Ale kto potrafi coś zapomnieć, gdy już sobie to uświadomił? To zdecydowanie była rzecz, o której w naszym życiu najtrudniej zapomnieć. Powróciliśmy znów do spokojnej egzystencji. Jednak często przychodzi taki czas, że kiedy uspokajamy się i nic nie mówimy, myślimy o tamtym zdarzeniu. Zupełnie nie pamiętamy już, co się stało, pamiętamy tylko bardzo jasne krople deszczu i przerażeni zaczynamy mówić:
– Gdybyśmy wytrzymali dłużej, może nastąpiłaby zmiana na lepsze?
Albo:
– Wyobrażałem sobie, że siedzę wśród chmur, jakbym skakał po miękkiej, tropikalnej trawie
Albo:
– Hej, Trójko, czy pojawiły się otoczaki?
Albo:
– Chciałbym się z czymś połączyć w jedno, ale ciągle jestem wypychany.
Każde z rodzeństwa wypowiada wprost jakąś dziwną myśl. Wiem, że to, co mówią, ma związek z tamtym zdarzeniem. Takie krople deszczu! Ale niedługo nasza grupa się rozdzieli. Jest to nieuniknione. Co prawda wspólnie doświadczyliśmy pustki, ale to doświadczenie, o którym trudno zapomnieć, nie wytwarza między nami magnetycznej siły przyciągania. Każdy zmierza w innym kierunku i włącza się w inną grupę.
Minęło sporo czasu. Unosiłem się na wietrze, jakbym czekał na okazję. A potem opadłem na dach targu spożywczego. Kiedy tam siedziałem, usłyszałem zgiełk. To właśnie witalność miasta. Ta siła przyciągała mnie. Przecisnąłem się przez szczelinę w dachu do hali targowej i wylądowałem na poziomej belce. Ha, ci ludzie, każdy z zupełnie innymi myślami, w niczym nie są podobni do nas, pyłu. Dobrze wyczuwam, że każdy z nich ma własne sekrety.
Może właśnie dlatego mnie pociągają? Te twarze o nieodgadnionym wyrazie, ruchy o zróżnicowanej szybkości, wszystko to pachnie spiskiem. Ponieważ długo jestem w mieście, mam pewne rozeznanie w dziwactwach ludzi. Nigdy nie próbuję przewidzieć ich zachowań i nie wyciągam wniosków.
Mówię do rodzeństwa:
– Jeżeli chodzi o ludzi, możemy ich tylko obserwować.
Na tyłach targu pobiło się kilka osób Z czoła jednej z nich ciekła krew. Sądziłem, że umrze. Mężczyzna osuwał się powoli. W napięciu obserwowałem tę scenę ze swojej belki. O, nie upadł na ziemię, złapał go inny człowiek. Ten, który go złapał, właśnie wysysał krew z jego czoła, jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Wtedy nastąpił znaczący zwrot akcji. Krwawiący wcześniej człowiek niespodziewanie ugryzł podtrzymującego go człowieka w obnażone ramię, a ugryziony zawył rozdzierająco. Z ramienia natychmiast popłynęła gorąca krew, którą gryzący zaczął łapczywie ssać. Obydwaj ciasno się obejmowali, łącząc się w kulę.
Wszyscy stojący obok cofnęli się, zostawiając wokół nich puste okrągłe pole, i obserwowali ich ze zdumieniem.
– To stary wampir, jakie ma wyćwiczone ruchy! – powiedziała jedna osoba.
– Nie trafia ustami w ranę, dekoncentruje się! – druga osoba nie zgodziła się z pierwszą.
Nie rozumiem, dlaczego ludzie tak się przejmują takimi ciemnymi sprawami. Ja też się przejmuję, ale wynika to tylko z zainteresowania, a u nich to jakby coś więcej. Twierdzą wprost, że te kwestie mają realny związek z ich życiem. Ludzi naprawdę trudno zrozumieć. Tamta spleciona ze sobą dwójka nie poruszyła się już więcej, jakby zamienili się w skamielinę. Otaczający ich obserwatorzy jednocześnie westchnęli, chyba z żalem, i powoli się rozeszli. Czyżby obydwaj sprawcy zamieszania zasnęli? Pospiesznie wskoczyłem w nagły podmuch wiatru i opuściłem to miejsce przemocy. Nie lubię przemocy, ale w mieście, w którym mieszkam, często do niej dochodzi. To mankament tego miejsca.
Krętymi powietrznymi alejkami przybyłem na teatralną scenę. Zatrzymało się tam też trochę rodzeństwa. Scena była, co prawda, pusta, ale stłoczyły się na niej ludzkie widma. Panowała ożywiona atmosfera, było głośno. Wiedziałem, że ludzkie przedstawienia różnią się od naszych tańców na wietrze. Największa różnica polega na tym, że my nie mamy pamięci, a ludzie tak. Spójrz na te widma, wyłonione ze sztuki, pozbawione formy. Jak je zaklasyfikować?
Pewien starzec miał wyjątkowo donośny głos, zagłuszający szepty pozostałych. Chyba grał króla? Ale co on mówił? Ciągle paplał o problemach z usuwaniem nagniotków na stopach. Czy wszyscy królowie mają nagniotki? Jednak jego głos był naprawdę piękny, a scena dobrze rezonowała. Wzruszyłem się. Nie nagniotkami, tylko tym idealnym głosem. Rodzeństwo również było poruszone. Sły- szałem, jak kotłują się w cieniu i cicho wtórują trywialnej paplaninie starca.
Stary król wreszcie skończył mówić i z tła przebił się inny głos – młodej kobiety. To była sprzedawczyni placków. Raz po raz przywoływała klientów, czasem też wrzeszczała. Zorientowaliśmy się, że grozi klientom. Daje im do zrozumienia, że jeśli nie kupią jej towaru, ściągną na siebie śmierć. Ale jej głos także był idealny. Poruszała się, chodziła w przód i w tył, od lewej do prawej. Moje rodzeństwo bez przerwy jęczało. Prawie mdleli ze wzruszenia. Jeden typ koło mnie bez przerwy mruczał:
– Szybko kupujcie jej placki, są cudowne! Szybko kupujcie jej placki!
Co prawda mnie też trochę to poruszyło, ale uważałem, że ten gość strasznie się narzuca. Byłem tym po prostu zdegustowany. Skoczyłem więc w powietrze i wylądowałem po drugiej stronie sceny. Kobieta wciąż nawoływała, w jej głosie zaczął pobrzmiewać smutek. Przywiodło mi to na myśl strzechę na obrzeżach miasta, na której przebywałem bardzo dawno temu, i stare kaczki w stawie. Gdy ogarnął mnie nieco sentymentalny nastrój, głos kobiety znowu się ożywił.
Nie sprzedawała już placków, tylko zabawki. Chyba były to figurki zwierząt, bo wydawały najróżniejsze zwierzęce odgłosy, hałas był nieziemski! Zauważyłem, że rodzeństwo tańczy jak oszalałe w powietrzu. Kobieta wprawiła ich w stan niezwykłego pobudzenia. Do hałasów dołączyły słowa króla. Wciąż rozwodził się nad nagniotkami na stopach, ale jego głos stawał się bardzo silny, gdy łączył się w jedno z wrzawą. Wydawało się, że mówią o przeznaczeniu ludzkości. Może te widma naprawdę dyskutowały o wielkich sprawach ludzkości? Coś mnie nagliło, wyczuwałem na zewnątrz oznaki nad chodzącego tornada, więc ze strumieniem powietrza wypłynąłem z teatru w niebo nad dużą drogą.
Zapadał zmrok, paliły się już latarnie, czarnoniebieskie niebo było bardzo spokojne. A co z tornadem? To na pewno widma wytworzyły mylne wrażenie, że nadchodzi. Wylądowałem na kloszu ulicznej latarni. Chciałem porządnie odpocząć w tym ciepłym miejscu. Ale przeliczyłem się. W aureoli światła pojawił się czarny cień. Nie odchodził, zatrzymał się tam.
– Hej, czy jesteś królem? – zapytałem głośno.
Cień nie odpowiedział, tylko się zagęścił, a jego głowa zadrżała, jakby był mężczyzną. Żeby było o czym rozmawiać, specjalnie chcia- łem zaszokować go sensacyjnymi wieściami:
– Dziś będzie tornado!
Był nieporuszony, za to stał się jeszcze czarniejszy i jeszcze gęstszy. Spojrzałem na niego i podskoczyłem ze strachu, bo zobaczyłem otchłań! Na dużej miejskiej drodze, pod latarnią, taka posępna otchłań! Mówiłem do siebie, pocieszając się, że to tylko cień jakiegoś człowieka, nic więcej.
Pierwszy raz spotkałem się z ludzkim cieniem, w którym była otchłań. Odtąd będę musiał się przyzwyczaić do tego rodzaju przypadków. Miasto bez przerwy się zmienia, możliwe są różne dziwy. Ale skoro zatrzymał się pode mną, wyglądało na to, że nie ma dla mnie szansy na odpoczynek. Na szczęście doczekałem się wiatru i pospiesznie na nim odleciałem. Ze wszystkich sił starałem się wznosić, żeby cień mnie nie doścignął. Po chwili lotu wylądowałem na trawie w pasie zieleni. Skąd tyle neonów, co to za groteskowa mieszanina kolorów?
Kiedy już chciałem sobie odpocząć, rozległ się czyjś głos:
– Zawsze coś mnie goni, gna.
Och, to tamten człowiek! Jego cień padał na trawę. A więc jego także coś ściga. Ale dlaczego on ściga mnie? Nie miałem odwagi zapytać. Bałem się, że jego cień się do mnie zbliży i mnie połknie. Nawet z odległości kilku metrów wyczuwałem otchłań. Do tego brzegi cienia drżały.
– Jesteś królem?
Zebrałem się na odwagę, żeby znów zapytać. Gdy skończyłem mówić, głowa cienia zniknęła, jakby została odcięta. Pozbawiony głowy cień stopniowo przemieszczał się coraz dalej na zachód. Poczułem się bezpiecznie, rozluźniłem i szykowałem do odpoczynku. Ale wiedziałem, że nie odszedł. Przyszło mi na myśl pytanie: czy to król wyfrunął za mną z teatru, czy ja za nim? Gdy poczułem, że na zewnątrz jest tornado, może ten strumień powietrza w teatrze to był właśnie on? Jeżeli to był on, to by oznaczało, że już byłem w otchłani i wcale nie jest straszna, tylko z zewnątrz tak wygląda. To rozumowanie wprawiło mnie w wielką ekscytację, nagle poczułem, że stałem się dalią i głośno zawołałem:
– Dzisiaj będzie tornado! Dzisiaj będzie tornado!
Zobaczyłem, że cień zdziwiony zbliżył się trochę do mnie, a potem zatrzymał bez ruchu jak człowiek, który nie może podjąć decyzji w jakieś sprawie. Czyżby nadszedł krytyczny moment? Dlaczego byłem taki niespokojny?
Minęło mnóstwo czasu, a ja wciąż nie rozumiałem. Czyżby tornado mógł przywołać myślą ktoś tak nieznaczący jak ja? Kiedy tak staliśmy z cieniem naprzeciwko siebie, nagle zgasły neony w całym mieście. Zgasły też latarnie. Nie widziałem go, ale wiedziałem, że jest przede mną, pod nieśplikiem japońskim3.
Potem usłyszałem zbliżający się świst. Niezliczone rodzeństwo jęczało w gwałtownym wietrze. Naprawdę był to jęk pełnej swobody. Wiedziałem, że oddają się chaotycznemu tańcowi. Na co jeszcze czekałem, czy nie tego wciąż wyglądałem? Tak czy siak wiatr był wszędzie i wystarczył jeden ruch, by wtoczyć się w niego i unieść w górę. Nie wiedziałem, jak wysoko się wzniosłem, chyba byłem już w chmurach. Wszędzie wokół było rodzeństwo. Słyszałem dźwięki, które wydawali. Nawzajem nie zwracali na siebie uwagi, każdy skupiony był na sobie, ale wiedziałem, że czują się całością. Wiedziałem też, że każdy stara się ze wszystkich sił, aby jego gorączkowe ruchy zgodne były z jakimś dziwnym rytmem. Moje rodzeństwo naprawdę za bardzo się martwi!
Oczywiście ja również oddałem się tańcowi. Przygotowywaliśmy się, żeby stworzyć smoka. A może to sam wiatr chciał stworzyć smoka? Bez nas wiatr nie byłby w stanie go stworzyć, nic by nie był w stanie stworzyć. Jeden gość koło mnie płakał. To naprawdę niespotykane, żeby ktoś płakał w takiej chwili!
– Czemu płaczesz? – zapytałem z wyrzutem.
– Z twojego powodu, bo sam siebie nie poznajesz – wykrzyczał z wysiłkiem.
– O czym ty mówisz? A kimże ja jestem?
– Popatrz za siebie.
Odwróciłem się i niespodziewanie usłyszałem głos króla:
– Zawsze coś mnie ściga. Teraz stopniowo udaje mi się od tego oddalić.
Ojej, w takiej chwili usłyszeć takie słowa! Jak bardzo pragnąłem rzucić się w objęcia tego króla, tego cienia! Ale gdzie on był? Wschód już jaśniał, uformował się ogromny smok, miasto drżało w świetle poranka. Powstaliśmy z najniższych warstw i stopniowo wznosiliśmy się zjednoczeni w rozbrzmiewającym po całym niebie wspólnym śpiewie:
– Jesteśmy kwiatami! Jesteśmy kwiatami…
Dwa opowiadania Can Xue publikujemy dzięki współpracy z
Państwowym Instytutem Wydawniczym.
Premiera tomu Kamień w lustrze odbędzie się 11.09.2019.
[1] Stroigła chińska (Cunninghamia lanceolata) – drzewo iglaste występujące w Chinach. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Weiqi – gra planszowa przypominająca nieco szachy, znana także jako go.
[3] Nieśplik japoński (Eriobotrya japonica) – drzewo o jadalnych owocach, występujące w południowo-wschodnich Chinach.