(dwa rozdziały powieści, którą od dłuższego
czasu przygotowuje do druku Świat Książki)

Szarlota (1)

Stoję przed witryną nieistniejącej Składnicy Harcerskiej, której miejsce, ku mojemu nieustającemu zdziwieniu, zajmuje teraz okazały dom towarowy i nasze biura na jego ostatnich piętrach, stoję może już kwadrans, nagle uwięziony jedną z tych pułapek, które rzeczywistość zastawia na nas wewnątrz nas. Od wolności dzieli cię niedużo, nie więcej niż krok, jednak ruch w jej kierunku może zrobić tylko napędzony przez coś z zewnątrz, a tymczasem świat jest obcy i obojętny, przelatuje przeze mnie jak fale radiowe, bez przeszkód i bez rezonansu. 

„Przyjdę. Zadzwonię.” Spotkanie i możliwość bycia przez chwilę zbyt blisko, zawieszenie na moment praw świata oficjalnie istniejącego, były najważniejsze, były celem, do którego dążenie dawało napęd, samym sednem tego dnia. Teraz czuje się tylko zmęczony wywołanym spięciem. Wypalony. Świat zwolnił, stanął i nie może wystartować.

Przyszedłeś wcześniej, w bocznej sali, do której skręcało się zaraz przy wejściu, było przyjemnie chłodno, usiadłem w rogu, stłumione światło padało z wysokich okien wychodzących na obłożone białą, licowaną cegłą maleńkie podwórko-studnię. W tej salce wieczorami urządza się tańce, stoją tu tylko trzy stoliki, za cały jej wystrój służy kilka grafik w antyramach. Minigaleria.

Widzę jak wchodzi i bez wahania idzie prosto w kierunku baru. Zbiega po kilku stopniach prowadzących z poziomu ulicy, bistra i szatni tak szybko, że moja ręka pozdrawia tylko jej gołe plecy i powiewający klosz sukienki. Ze dwa stoliki przy barze były zajęte, więc pewnie była przekonana, że tam czekam. Zanim zdążyłem odsunąć krzesło, już wracała na poziom ulicy, rozglądając się. Pomachałem jej ręką. 

Od pierwszego naszego spotkania momenty przywitań i pożegnań, kiedy musieliśmy zachowywać przynajmniej pozór oficjalności, powodowały coś w rodzaju drobnych wyładowań, niemal dosłownie przeskakiwały między nami iskry, pewnie w ciemności byłoby je nawet widać. Może oboje za bardzo skupialiśmy się na przygotowaniach do przedłużanego o ułamek sekundy uścisku dłoni, a przy kolejnych okazjach na nieprzypadkowych muśnięciach ustami policzka, dokonywanych zamiast cmoku w powietrze koło ucha, czy na tym bardziej nieprzypadkowych muśnięciach ud, bioder czy piersi, prokurowanych podczas półobrotów kończących grzecznościowe gesty, muśnięciach już zabieranymi do trzymania blisko przy sobie rękami.

Byliśmy w tym oboje dobrzy, podejrzanie dobrzy i bardzo, za bardzo na tych momentach skupieni. Iskry przeskakiwały więc między nami ochoczo i z tego powodu przez jakiś czas po tych niby neutralnych sytuacjach zachowywaliśmy się dość dziwacznie, jakbyśmy właśnie tracili lub odzyskiwali przytomność. Jednak nie można się było objąć i pocałować. Nie tu. W ogóle nigdzie, oprócz może mojego pokoju w biurze, gdy akurat ktoś wszedł i wychodząc, z rozpędu, przypadkowo, a szczęśliwie dla nas, zamknął drzwi.

Usiedliśmy. I zaraz wstaliśmy i poszliśmy do baru, by wziąć coś do picia. Czekając, przyglądamy się sobie, uśmiechamy się tylko. Jeśli inni się przysłuchują, to lepiej wiele nie mówić, nawet nie warto. Bierzemy szklanki. W bocznej salce na szczęście nie ma prócz nas nikogo.

– Chciałem do ciebie zadzwonić przedwczoraj, po tym, jak się zobaczyliśmy. Musiałem akurat posprzątać w mieszkaniu i trochę rozmyślałem. Właściwie dopiero jak poszłaś, dotarło do mnie, co mi powiedziałaś. I że chcę ci coś jeszcze powiedzieć.

– Trzeba było, choć na jedno słowo. Też miałam taką ochotę.

– Nie chciałem cię narażać na półsłówka w obecności męża.

Pochyla głowę.

Przeciągam dłonią po szyi. Lekko trzepie mnie po ręce.

– Nie drapię. Ale swędzi, pogryzły mnie komary.

– Nie powiedziałam ci wszystkiego. Bo ja sobie jednak jeszcze parę rzeczy przemyślałam, gdy wróciłam z wakacji. Przede wszystkim nie powinniśmy tak otwarcie flirtować w biurze.

– A flirtowaliśmy?

– Kiero mówiła mi, że to było widać.

Prawda, przychodziły zazwyczaj razem, miała szansę coś zauważyć. Ale co było widać, to było widać. Chyba tylko ty widziałeś coś więcej, gdy siedziała w korytarzu w oczekiwaniu na kogoś w biurze akurat nieobecnego i zakładała nogę na nogę, obciągając spódnicę w tym właśnie momencie, gdy przechodziłeś. Czy to go ruszało? Trochę, minimalnie. Przede wszystkim było zabawne, kobiety nigdy nie robią takich rzeczy przypadkiem. No, rzadko. Jednak akurat trafiła w punkt, dość dobrze pamiętał ją z podstawówki, niedostępną dziewczynę z równoległej klasy. Córkę dyrektora. Niczego sobie wtedy nie obiecywał, nie zwracała na niego uwagi, nie zamienili słowa, ale zapamiętał. Głównie to, że mimo całej niedostępności wydawała mu się ładna i nieśmiała. Jak się okazało, potrafiła prowokować, była w tym nawet mistrzynią, tylko dalej było już pod górkę. Nic przecież nie musieliśmy.

Kilka razy pojawiła się jednak bez towarzystwa, zawsze na bardzo krótko, zwykle nie mieliśmy nawet kwadransa – a po obgadaniu tego, z czym oficjalnie przychodziła, zostawało może kilka minut. O dziwo, wystarczyły. 

Gdybym zaś przypadkowo naprawdę nic nie rozumiał, mogłem liczyć na jej inwencję. Przy którymś z kolei przedłużającym się pożegnaniu, czując, że temperatura znacznie wzrosła i chyba dostrzegając powiększające się wybrzuszenie w jego spodniach, odzywa się cicho:

– Dziewczyny też się podniecają. Ale przez spodnie nie widać…

– Zależy jakie spodnie – mówię, a ona odruchowo odsuwa się nieco i patrzy w dół na swoje. Przez czarne, luźne rzeczywiście nie. Roześmiałem się, nagle zobaczyłem w niej zakłopotane dziecko. Ona po sekundzie też się roześmiała i w końcu przytuliłem ją naprawdę, mocno, przywarliśmy do siebie, zrobiło się nam klasyczne wyciemnienie i akcja przeniosła się na inny poziom.

Jak prawie zawsze, gdy pojawia się kwestia, która w dowolny sposób łączy nas lub nasze działania ze sobą, jakby usprawiedliwiając się, opowiada o swojej frustracji. Mąż i środowisko naciskają, by urodziła drugie dziecko. W jej życiu wszystko się już chyba wydarzyło. Przy czym w zasadzie nie musiałaby zarabiać, gdyby nie to, że chce mieć poczucie niezależności.

Wiem już, że to jej zwykłe koleiny, obowiązkowe kółka wokół klombu przed stacją, zanim się wysiądzie przed głównym wejściem, odnajdzie peron i wsiądzie do odpowiedniego pociągu. Mówiła o tym wcześniej mimochodem, przy okazji rozmów o projekcie, w którym bierze udział i w którym razem z naszym Andrzejem gra pierwsze skrzypce. Mówiła o tym wprost, gdy widzieliśmy się ostatnio, kiedy usłyszałeś więcej niż mógłbyś się spodziewać od dorosłej, ustatkowanej rówieśniczki.

Jeszcze przed pierwszym spotkaniem, na które przyprowadziła ją jej szefowa, kierowniczka miejskiej galerii sztuki, wiedziałem, że szczepionka jest jej raczej niepotrzebna, wszystko wskazywało, że o wiele na nią za późno. Jeśliby zaś wziąć za jedyną prawdę to, co o sobie na tym spotkaniu opowiedziała, nic nie jest jej potrzebne. A już na pewno on nie jest jej potrzebny, gdyż jej opowiadane życie wydawało się idealną kulą, osiągnęło kształt, który nie wymaga uzupełnień. Bez najmniejszych wątpliwości zaś nie wymagała uzupełnień jej sfera prywatna.

Mimo to z jej idealnie kulistych opowieści o zdobywaniu wykształcenia, szczęśliwym wreszcie życiu, dziecku, zainteresowaniach i osiągnięciach wynikał jakiś głód, coś w rodzaju niespełnienia, choć przez jakiś czas nie mógł się domyśleć, czego ono mogłoby dotyczyć. Przyjąłeś do wiadomości, że pracuje w galerii, jednak, jako że odpowiada za wystawy fotografii, które są robione bardzo rzadko, ma czas. W końcu, gdyby jej istnienie było idealnie kuliste naprawdę, nie spotkalibyśmy się, nie szukałaby pracy, nawet takiej „dla matki”, niezobowiązującej, dorywczej. Założyłeś, że chce zamanifestować swoją niezależność albo że obserwujesz kontrolowany bunt dorosłej dziewczynki, która może sobie na to pozwolić, bo na wszystko niemal może sobie pozwolić.

– Kiedy będziesz u nas?

– We wtorek.

Podważam wskazującym palcem mały palec jej opartej na blacie dłoni. We wtorek to jakby za sto lat. Ale teraz dotykamy się. Opuszkami palców, ale ze skutkiem zupełnie niewspółmiernym do powierzchni styku. Po chwili, gdy oboje rozumiemy, że w tym miejscu trzeba natychmiast przestać, odzywa się:

– Nie można tak być na dystans, to nieludzkie.

– Nic nie musimy…

– Nic nie rozumiesz! – macha drugą ręką.

– Całkiem możliwe.

– Gdyby nie to, jak na mnie patrzysz i jak mnie czasem dotykasz, to pomyślałabym, że z ciebie klasyczny sztywniak, zapięty pod szyją na ostatni guzik.

I tak sobie myśl proszę. Myśl, że jest spięty albo zablokowany, jego wycofanie pozwala pewnie trochę pomarzyć, skoro nie trzeba się, jak normalnie, stanowczo lub nawet rozpaczliwie bronić przed samczym atakiem. Jaka w ogóle mogłaby być ta jego opowieść, poza tym, że długa, zawiła i nieprawdopodobna? Jaka, żeby jej nie zranić? Co musiałbyś najpierw pokazać? Czego musiałby dotknąć? Milczysz, patrzysz na nią, patrzysz jej w oczy.

– Wiem, jak się to skończy, pójdziesz sobie gdzie indziej, do innej. Nie chcę cię dręczyć. Chociaż wiem, że cię dręczę i czuję się winna – odwraca wzrok. – Wobec mojego męża też.

Milczy. Co ja jej mogę opowiedzieć? Że skoro przejęła inicjatywę, to jest już grubo za późno na poczucie winy? Że się idealnie znosimy i z trudem to wytrzymujemy? Że utrzymywanie minimalnego możliwego dystansu pochłania czasem całą moją energię? Może odpowiednie byłyby jakieś romansowe brednie, że aby się bardziej zbliżyć, to musimy się natychmiast oddalić. 

– Ja śpię z moim mężem, o czym sobie fantazjuję, to moja sprawa. A ty? Masz w ogóle czas na cokolwiek poza pracą?

– To nie tak – mówię spokojnie. – Trafił się taki rok, nie możemy się opędzić od klientów. Sama się u nas z tego powodu pojawiłaś, potrzebujemy coraz więcej ludzi. A stała kadra, to się chyba nie rozrośnie, przynajmniej nie szybko.

 – Rozmawiałam z koleżanką, z kiero mojej galerii, żebyś wiedział… Ale nie wchodziłam w żadne szczegóły, nic o tobie – zastrzega się. 

– Słusznie.

– Słuchaj, wstrzemięźliwość, to nie jest żadne rozwiązanie dla trzydziestolatka, no proszę cię!

Zabrałem artziny, które mi przyniosła, i pożegnaliśmy się przed wejściem. Chyba nie wyglądało nazbyt dziwnie, że jak dobrzy znajomi zbliżyliśmy swoje policzki na odległość niezagrażającą jej makijażowi, nikt nie mógł zauważyć, że musnąłeś wargami jej ucho. Napięcie się wyzerowało, teraz rozsuwanie elektrod stworzy łuk, a kiedy w naszej szklanej bańce oddalimy się na wystarczającą odległość, zaczniemy świecić. „Przyjdę. Zadzwonię.” Czy będziemy świecić oczami? – uśmiechasz się do siebie.

Specjalnie odbiłeś od razu w Krawiecką i po chwili skręcił w Józefczaka, żeby pójść dłuższą drogą, mieć trochę więcej czasu na ochłonięcie, ale w takim stanie dłuższa droga równie dobrze mogła mnie zawieść na pewną zgubę. Przeszedł na zacienioną stronę ulicy, z każdym metrem poruszasz się wolniej.

Wysoka dziewczyna w dżinsach, spokojnym rozkołysanym krokiem idzie naprzeciw mnie, zerkając na numery domów. Odwracasz się, kiedy mnie mija, żeby sobie jeszcze obejrzeć majtający na jej plecach, niedbale spięty warkocz. Oddala się, przechodzi kilkanaście metrów i zatrzymuje przy drzwiach wejściowych kamienicy. Naciska domofon, odstępuje o krok. Ulica jest wyjątkowo cicha, choć to samo centrum miasta – słychać świdrujący dźwięk dzwonka, szczęknięcie i stłumiony głos.

– Beata! – wrzeszczy dziewczyna, robiąc krok do przodu.

Elektryczny zamek zaczyna brzęczeć, dziewczyna szybko napiera na drzwi i wchodzi do sieni.

„Ładne imię” – myśli. „Miło się poznać.” Rozbawiony dialogiem niesłuchających się osób i niesłyszalnych głosów, docieram do Składnicy Harcerskiej, ale to chwilowo wszystko, co mógł osiągnąć. Świat wyhamował.

I jest wciąż obcy i obojętny, ale udało mu się mimo to odrobinę obrócić w miejscu, patrzyłem teraz w kierunku Gliwickiej. Prawie niczego nie odbierając i niczego nie nadając stanowiłem pewnie idealny wzorzec gapia: wciąż zauważałem kobiety, które wychodziły lub podchodziły do wejścia i znikały we wnętrzu; tego dnia było dość gorąco, bluzeczki, krótkie spódniczki albo przewiewne sukienki lepiły się do ciał, ujawniając mniej lub bardziej wypukłe tyłki, piersi i brzuchy.

Tamtą dostrzegłem już z daleka. Jestem pewien, że wcześniej, w ciągu całych ostatnich kilkunastu minut, nie widział piękniejszej niż ona. Dwadzieścia parę lat, które ją tworzyły, niosła przed sobą z dumą proporcjonalną do ich jędrności, lekko taneczny krok wymuszały chyba buty na wysokim obcasie, twarz wyrażała udawaną obojętność piękna zaszczycającego świat swoim istnieniem. Szła w jego kierunku i patrzyła w miejsce, gdzie znajdowały się twoje oczy. Jej wzrok, tak jak wszystko inne, wciąż przelatywał przez niego bez przeszkód, ale zrobiła jeszcze krok i stał się elementem scenografii, krok potem byłem dodatkiem do fasady, dwa kroki później nieistotną ozdobą, kilka kroków później jakimś facetem. Była już bardzo blisko. Pomyślałeś, że jednak nie. Nagle spuściła wzrok, sutki jej piersi zaczęły wybijać się na niepodległość spod cienkiego stanika i obcisłej bawełnianej bluzeczki, sekundę potem sterczały jak bliźniaczki wieży Eiffla, sekundę potem mnie minęła.

Ruszyłem.

*

Szarlota (8)

Dzwonię po niego, bo zasiedziałem się w katowickim biurze i nie ma już z kim i czym wrócić. Nocne autobusy i tramwaje jakoś cię w tę pogodę wcale nie pociągają, więc pomyślałeś, że skoro mam bulić nocną taryfę, to niech zarobi znajomy, a przynajmniej załatwi ci po drodze zakupy. I nie skasuje za nie jak za zboże.

Gdy taksiarz podjeżdża, jest naprawdę późno, ale nie zawodzi. Odrywam kawałek jeszcze ciepłego chleba wyciągniętego z foliowej torby, którą położył ci na tylnym siedzeniu. Jestem wściekle głodny. Żujesz i z tego wszystkiego przypomina ci się, że miałeś mu powiedzieć, co myślisz o jego mało zabawnych tekstach puszczanych w towarzystwie kobiet. Najlepsza okazja, dzisiaj jesteśmy sami. 

– Panie! Co, że „zesrał się”? Co to za przekleństwo? Jak jeszcze zdrowie pozwalało i pracowałem na kopalni, to ja, tam richtig przeklinali. Nikt się z nikim nie pierdolił! „Chuje” latały jak skowronki – potrząsa palcami nad głową. – Ale żodyn się nie obrażał. Żodyn.

Już chcę się obszernie powymądrzać o kulturze osobistej, ale odpuszczam, bo co mu powiedzieć? Że taksa nie kopalnia, cała w skowronkach? Ciekawe, że gada trochę po śląsku, bo dałbyś sobie głowę uciąć, że on ta joj, lwowiak, albo z centralnej Polski. Nauczył się pewnie jak robił z bergmanami. Kopalniana, podziemna lub powierzchniowa droga do dwujęzyczności. Prawda jednak jest taka, że w oficjalnych sytuacjach i w mieszanym towarzystwie dorośli po śląsku nie mówią prawie nigdy, Ślązaków można rozpoznać raczej po wymowie samogłosek, intonacji zdań. Dzieci i gorole to co innego. Jedziemy w milczeniu, ale po dłuższej chwili on się odzywa.

– Tę pana koleżankę, to ja znam, woziłem w maju albo czerwcu jakieś paczki z BWA, z księdzem potem żeśmy jechali. Oni to za pan brat byli. No, daleko nie ma, z BWA do kościółka przez płot… To może jednak w czerwcu było, bo nagadałem im…

I wsiada na swojego ulubionego, antyklerykalnego konika.

– Niech pan patrzy, jest wolne, nie? Rano se leżę, czytam „Nie”, bo w dzień ja nigdy nie stoję po dziewiątej, kto ma  telefon i potrzebuje, to dzwoni. A w świąteczny to do popołednia nie ma po co wyjeżdżać na postój. Moja gdzieś poszła, mnie nic do tego, każdy świętuje po swojemu. Ale w końcu czuję, że mam smaka opierdolić sznita abo dwie z serem i kminkową. Tylko starej nie ma, nie ma rady, muszę sam rzić ruszyć. No to wstaję, idę do kuchni, otwieram lodówkę, szykuję i tak z głupot patrzę przez okno. A tam powywieszane białe coś w oknach po okolicznych blokach. Jaki wszelaki?, myślę sobie. Co, koniec wojny? Niemcy skapitulowały? Ale słyszę jakieś hałasy, to otwieram okno. Patrzę – idą ludzie dołem, śpiewają. Przez chwilę wydawało mi się, że maszerują żołnierze, ale zbyt dużo było wśród nich takich małych, białych i to mi nie pasowało. Poza tym, że część tych dużych niosła coś na ramionach, a inni targali jakieś sztandary. Wychylam się bardziej, żeby obadać, czyje podobizny tym razem pochód niesie. Napinam się i guzik tam widza, za wysoko, a jedne i drugie brele zostały w pokoju. Kombinuję, że no, bez jaj, jest prawie koniec dwudziestego wieku, to jaki koniec wojny, 1 maja czy 22 lipca? Aż w końcu, bo nieśli też coś, co na ten mój krótki wzrok przypominało krzyż, kapnął żech się, że toć przecież Boże Ciało i po tymu mom wolne. Pierwszy raz widziałem, żeby po osiedlu maszerowali, tak między blokami. Bo to przy kościele już nie wystarczy? Ludziom pod oknami, po parkingach trzeba? Na Barbórkę jak na ulicy orkiestra gra, to ja rozumiem. Robią larmo, bo robią, no ale to jest święto do wszystkich, co tu mieszkają.

W środę, trochę po szóstej przysyła mi esemesa. „Przyjdę na chwilę”. Odkładasz telefon, odrywasz się od okien na ekranie i wychodzisz jej naprzeciw.

Do drzwi naszego biura prowadzi dość długi korytarz, widzisz ją w jego perspektywie, zaraz gdy wychodzi z windy. Rozpina płaszcz, idąc w jego kierunku krokiem modelki na wybiegu. Ma wysokie do kolan buty, a na głowie kapelusz, niewielki, wręcz symboliczny, upięty we włosach nieco na bakier. Taki wymyślny toczek – nie toczek ze sztywną, zadartą w górę woalką, co razem z fryzurą tworzy wyszukaną kompozycję. 

Suknia, ze śliskiego, błyszczącego jak satyna materiału, podkreśla figurę, w górnej części jest mocno dopasowana, od pasa w dół nieco luźniejsza, prosta, kończy się przed kolanami. Jeśli nie liczyć asymetrycznego dołu, wierzchniej spódniczki z tiulu, której przód jest znacznie krótszy niż tył. Kapelusz też jest pod kolor sukni. Wszystko burgundowe. Efekt wspaniały.

– Piękny kapelusz, prawda? Widzisz, mam już dwa!

– Wyglądasz jak kilo wiśni.

– Ładnie?

– Próbuję to niezgrabnie wyrazić, trochę mnie przytkało… Wiesz, wiśnie są wytrawnie słodkie… Byłem pewien, że będziesz w jakichś piórach, perłach i cekinach…

– Nie, nie! To by były lata dwudzieste – odkłada płaszcz na krzesło i okręca się przede mną roześmiana. Suknia odkrywa ramiona, komplet stanowią rękawiczki za łokcie. – Dodatki też nawiązują do epoki, nawet bieliznę mam dopasowaną do stylu.

– Tak? – mówisz z nieukrywanym zainteresowaniem. – Pokażesz? 

– Nie! – teraz wydaje się zawstydzona. Ale po chwili cofa o się o dwa kroki pod ścianę, unosi sukienkę i pokazuje, co pod nią ma. Pończochy. Na klamerkach, więc pewnie wyżej jest do nich pas. 

Podchodzisz do niej, klękam i całuje nagą skórę poniżej rąbka podniesionej kiecki. I chcesz przesunąć rękę wyżej. 

– Nie, nie mogę – zasłania się dłonią, nie pozwala się dotknąć.

Nie może? Pachnie. Nos wcale nie podpowiada ci, że ma okres. Ale też nigdy nie celebrowała swoich okresów, to nie był z nią temat na rozmowy.

– Nie powinnam. Już przestań – dłonią w balowej rękawiczce mierzwi mi włosy i pociąga za ucho. – Pomniesz mi kreację.

Odsuwam głowę, kolistymi ruchami palców gładzę odkrytą skórę po wewnętrznej stronie jej ud, ale słyszę, jak niemal bezgłośnie powtarza „nie powinnam, nie powinnam” i widzę jak usta układają jej się w podkówkę. Wycofujesz się. Nie o to mi chodzi. Ostatnie czego chcesz, to żeby się teraz rozryczała. Wstaję z kolan, biorę ją za rękę i podprowadzam do okna, patrzymy na plac Kościuszki. 

Ruch na placu jest spory, ludzie wchodzą i wychodzą z galerii i Delikatesów, przejeżdża tramwaj. Choć Dworcowa i Katowicka pustawe. Udaje jej się jakoś opanować.

– Tylko buty mam nie te, co powinnam – odzywa się po chwili. – Mąż musiał wrócić, zapomnieliśmy torby z jego i moimi do tańczenia – spogląda na ciebie. – Mówiłam, że coś wymyślę, żeby ci się pokazać.

– Wie, że tu jesteś?

– Nie. Powiedziałam, że pochodzę sobie po sklepach. Gdy przebije się tam i z powrotem przez oba miasta, zaparkuje i puści mi strzałkę. Mamy się spotkać przed głównym wejściem.

– A właściwie dlaczego ten bal jest w środę? Tak w środku tygodnia? Dlaczego nie w piątek czy w sobotę? 

– W piątki katolicy nie powinni się hucznie bawić, w piątki jest post. 

– Aha. 

– A w weekendy trzeba się zająć rodziną. I jest święto.

Powinieneś ją zrozumieć, dla niej katolicyzm jest emanacją matriarchatu, a ona przecież rozpoczęła karierę matki, choć jest ledwie na początku drogi. Droga to niełatwa, wyboista, śliska, jeśli chce być najlepsza, wiele musi poświęcić dla kariery. Własne dzieciństwo, młodość, przyjemności, urodę, seks. Wiele też z tego może zachować. Zdecydowanie najwięcej może zyskać. 

Siostry też zajmują się rodziną, czym w końcu miałyby się zajmować, choć tak bardzo się starasz, ale jeśli nie zostaną matkami, nie zrobią kariery. Nie w tym systemie, nie wśród katolickiego ludu, nieważne woła czy nie woła głośno o ojczyźnie. Siostrzyzna jest jeszcze bardziej nieprawdopodobna niż synczyzna, nawet jeśli będzie miał kto się o nią bić. Zresztą synczyzna to wręcz banał i codzienność, wystarczy pomyśleć o absolwentach seminariów. Gdybyż tylko ten system działał, jak powinien.

Matka ma męża. Mężczyznę. Właściwie mężczyzn – im więcej ich, tym jest potężniejsza. Nie ma co przesadzać z dosłownością, to siostry przesadzają i niedobrze na tym wychodzą. Mężczyzn trzeba hodować, a nie pieprzyć. Mieć pod ręką, a nie posiadać. Eksploatować, a nie nadużywać. Mężczyzna to jest mutacja kobiety dostosowana do ciężkiej pracy i ochrony przed zagrożeniami. Może zginąć, nie musi długo żyć – starzy mężczyźni to patologia. Zwłaszcza biedni, bo bogaci, to co innego… Kto bogatemu zabroni? Póki zaś żyje, ma pilnować młodych kobiety, by się rozmnażały. Idzie to lepiej lub gorzej. Lepiej mieć do tego kastę takich, którzy sami się za rozmnażanie nie wezmą. Bo też nie każdy mężczyzna fizycznie i mentalnie do wszystkiego się nadaje, tych słabosilnych zawczasu trzeba odsiewać i internować, niechby wierzyli, że w ten sposób wchodzą na szczyty hierarchii. A tych najbardziej agresywnych – izolować, jak się nie wytłuką sami, niech nie wyjdą z pierdla. Mimo to wszystko nie idzie jak po maśle – chciwcy i pedofile… tych jest zawsze wielu. I kawalerka – nieroby, wieczni aspiranci.

Uzmysławiasz sobie, że cię ostatecznie przesunęła z roli niedomęża, którego trzeba zaspokajać, do roli aspiranta, którego trzeba powstrzymywać. Już jej przecież nie zachwyca twoja powściągliwość, boi się natarczywości.

– Co się tak zamyśliłeś? – przywraca mnie do wspólnej rzeczywistości.

– Dumałem o weekendach. Ja, jeśli chodzi o święta, najbardziej cenię te ruchome, obchodzę je dużym łukiem – odzywam się. – Jesteś feministką?

– W życiu, w ogóle!

– Nie lubisz sióstr?

– Lubię, często mają rację, ale według mnie głupio to robią.

– Miejsce Kościoła jest tam, gdzie wydaje mu się, że jest miejsce kobiet – przy garach. Z obiadami dla biednych. Jeśli już naprawdę muszą być jacyś „biedni”.

– Żartujesz, prawda? Ale, proszę, nie żartuj z Kościoła, ja jestem głęboko wierząca.

I żeby jakoś odwrócić uwagę, zmienić temat, odwraca się od okna, podchodzi do mojego biurka, patrzy na ekran i pyta, co robię, co to za program.

Stowarzyszenie matek, które hodują samców. Kościół jest dla nich sprytnym sposobem na zagospodarowanie nienadających się do reprodukcji i obrony jednostek. Byle się nie wyrodził w klasę. I nie zdegenerował.

Dajesz się wciągnąć i pokazuję jej jakieś niuanse na ekranie. Co można w co zamienić i potem zanimować. A potem śmieszną, już gotową animację. I jeszcze ściągnięty z sieci filmik.

– Zawsze tak długo tu siedzisz?

– Mam w pracy mocny komputer i duże ekrany, bez tego nic nie przygotuję.

– W ogóle nie jestem komputerowa. Nie ten kierunek. Wiem, ile jest dwa razy dwa i w ogóle, ale z tymi bitami i bajtami trochę za dużo zamieszania.

– A wiesz, ile jest siedem razy osiem?

– Wypchaj się sianem – pokazuje mi język. – I daj się zaszklić.

Śmiejemy się.

A po chwili, w której widać było, że się waha, czy się odezwać, pyta:

– Czy ty jesteś Żydem?

– Nie. Co ci przyszło do głowy?

– Bo jesteś taki zdolny…

– Dziewczyno, Matko Boska… A tramwaj jeździ po Torze, co?



Cezary K. Kęder (ur. 1965) – autor, ostatnio wydał tom Nasza mała, wszechobecna, miękka (2019) i zbiór Tania jatka. Życie literackie na przełomie tysiącleci (2015).

Adam Miklaszewski (ur. 1997) – student grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Pasjonat grafiki użytkowej oraz elektroniki.