Po Martwej Wiśle sunęła dostojnie łódź z długim białym żaglem, a ja wodziłem za nią wzrokiem, dopóki nie usłyszałem krótkiego wrzasku. Zobaczyłem wtedy kilku chłopaków: jeden kuśtykał na prawej nodze, lewą trzymając w rękach i nerwowo coś pokrzykując. Krople krwi spadały na ziemię i wsiąkały w nią wraz ze ściekami ze skupu metali na Litewskiej, który był tuż za ogrodzeniem. Krew mieszała się z olejem napędowym, z resztkami benzyny i strużkami płynu do spryskiwaczy, słowem – ze wszystkim, co wyciekało z wozu, gdy był zgniatany przez wielkie maszyny o nieznanych mi nazwach.
Wiele lat później niektórzy mówili, że to ja byłem tym skaczącym chłopcem, ale zapamiętałbym chyba krew i szramę na stopie, a przecież pamiętam tylko żaglówkę, która sunęła po tafli Martwej Wisły. Powierzchnia wody wydawała się zupełnie gładka, jakby nigdy wcześniej ani nigdy później nie płynął po niej żaden inny statek, ścigacz, ponton czy łódka, jakby cały kanał Martwej Wisły powstał na potrzeby tej jednej żaglówki, i mojego wzroku. Zapamiętałem ten widok, a nie krew i przerażenie, więc to logiczne, że nie byłem tym chłopcem.
Nie wiem, ile mogliśmy mieć wtedy lat, wszystko mi się zatarło. Byliśmy w tym wieku, w którym chłopcy uciekają od czegoś lub kogoś, z nudy, albo po prostu dlatego, że są głupi. Uciekaliśmy, żeby uniknąć kary za robienie tego, co chcieliśmy robić. Młodzi chłopcy, którzy pragną uciec, zawsze uciekają na pogranicze, tam, gdzie nie sięga nadzór, ale nie jest jeszcze za daleko, by wrócić. Ponieważ mieszkaliśmy nad morzem, mogliśmy zniknąć w okolicznych lasach, chować się po wydmach i niskich krzakach albo gdzieś na dzikich i dalekich plażach; mogliśmy buszować po ogródkach działkowych, przedzierać się przez ogrodzenia i koczować na fabrycznych nabrzeżach, w starych halach, garażach, bunkrach, które niegdyś służyły ochronie przeciwlotniczej. Uciekaliśmy na odludzia, na Litewską i na Mostek, na Miałki Szlak i na Tarcice, na Przetoczną i Ku Ujściu, albo na szutrowe drogi w okolicach portu i więzienia.
Spojrzałem na stary most kolejowy, który wyglądał jakby zaraz miał się rozpaść. Do naszych rozrywek należało przechadzanie się nim na drugą stronę. Był to most o ogromnych, stalowych przęsłach, stabilna przedwojenna konstrukcja. Jego środkiem przebiegały tory kolejowe, a po bokach leżały wysłużone i spróchniałe deski dla pieszych. Przed każdą przeprawą poprawialiśmy sobie nastroje, opowiadając prawdziwe albo zupełnie zmyślone historie o ludziach, którzy zginęli, przechodząc przez most. Jeden z moich kolegów wspominał, że sam widział jak kiedyś, kiedy było już prawie ciemno, na drugą stronę przechodził bezdomny. Do połowy szło mu nawet dobrze i chyba dlatego poczuł się zbyt pewnie. Po kilku krokach jedna ze spróchniałych desek zawiodła. Ciało uderzyło o wodę – pewna śmierć. Naszym przejściom towarzyszyło widmo trzaskających desek, pękających drutów, zimnej toni Wisły.
Ci odważni szli prawą stroną, tam uchowała się co druga, trzecia deska. Ci, którzy wybierali lewą stronę, na czas przejścia otrzymywali przydomek „Pizda”. Zawsze szedłem lewą.
Zastanawiam się, jak cała ta sytuacja wyglądałaby z innej perspektywy. Gdybym na przykład, jakimś cudem, wdrapał się na Wieżę Bartosa i patrzył na wszystko stamtąd. Gdybym w ogóle nie był sobą, tylko kimś obcym, alpinistą, który właśnie ćwiczył podejście i przypadkiem podpatrzył chłopców bawiących się nad wodą. Jestem sobie obcy, siedzę na wieży, patrzę w dół: pięciu jedenasto-, dwunastolatków. Pewnie pomyślałbym, że to wszystko strasznie przykre; kąpią się tuż obok składu złomu, w brudnej, zastałej wodzie, gdzieś na uboczu zakładów przemysłowych, magazynów, zaniedbanych ogródków działkowych. Obcy siedzi na wieży i pyta: gdzie są rodzice? Obcy siedzi i jest przekonany, że oto właśnie margines, przyszli kryminaliści, dwunastoletni palacze i zboczeńcy. Bo przecież to pływanie było w jakiś sposób perwersyjne. Ta chęć, żeby kąpać się na waleta. Skrępowani, kto pierwszy odważy się wyskoczyć ze spodni i majtek. Każdy z nas czekał na tego jednego, który da sygnał reszcie: już można. Było w tym wszystkim coś, czego się nie wypowiadało, a co się czuło – jakaś forma napięcia, którego jeszcze wtedy nie jest się w stanie nazwać, co po latach wspomina się jako rodzaj podniecenia. Spojrzenia ślizgały się po nagich ciałach, ukradkiem kierowaliśmy wzrok w stronę pachwin i równie szybko odwracaliśmy głowy, tak jakby w zagłębieniach koleżeńskich ciał kryło się rozpalone słońce, które oślepiało nieostrożnych.
Tylko jeden nie czuje wstydu, tylko on dalej pływa i nie ma zamiaru wychodzić z wody. Ja siedzę i trochę mi szkoda widoku, spokoju, żaglówki; tej całej chwili, kiedy słońce powoli spada z nieba, robi się ciężkie i czerwonawe jak grejpfrut. Promienie padają na mokre łydki, osuszają je, nagrzewają. Płyną ostatnie ciepłe podmuchy wiatru. Wtedy słychać krzyk. Chłopcy wybiegają z wody, gromadzą się wokół krwawiącego. Jeden mówi, że gangrena jakaś będzie, zakażenie czy inny chuj. Drugi, że pewnie drut wystawał. Reszta szybko podłapuje: może puszka? Rozcięta puszka? Krwawiący wciąż podskakuje na jednej nodze i zdenerwowany wykrztusza tylko: jaka, kurwa, puszka. Syczy przez zęby: ja pierdole, ale boli. Wszystkiemu przyglądamy się my: ja i głowa kolegi, głowa wystająca z wody (pomińmy nieistniejącego obserwatora na wieży). Kolega wygląda jak potwór, który setki lat żył w wodzie, wystawił właśnie pysk i obserwuje przyszłą ofiarę. Nie widzę z takiej odległości, ale wydaje się, że lekko się uśmiecha. Fakt, z jego perspektywy to wszystko może wydawać się śmieszne, bo oto jeden z chłopców, chuchro, które doczłapało się tu za nami na doczepkę, zrobiło sobie coś w nóżkę i teraz zmusza wszystkich do współczucia. Oni się poddają i każdemu jakoś tam żal. Potem skaleczony wróci do domu i pokaże ranę, a matka mu ją przemyje i tylko od niechcenia coś tam rzuci, że trzeba uważać, a w ogóle to gdzie ty się szwendasz. Chłopiec podwodny uśmiecha się i myśli, że to żałosne, bo kiedy on przychodzi poobijany, to już nikt nie pyta, nikt się nie dziwi, wszyscy udają, że jak się o tych guzach i czarnych śladach nie powie głośno, to one nie istnieją. Tylko czasami ta czy inna nauczycielka rzuci, trochę z obowiązku: ręce się myje, mydła w domu nie masz?
Więc podwodny chłopiec powziął decyzję, że ma to w dupie i w tym cyrku udziału brać nie zamierza. Ofiara losu, myśli sobie, trochę krwi i już skrzeczy, jakby go przypalali żelazkiem, jakby dostał w dupę kablem od prodiża.
A ja sam już nie wiem, czy rzeczywiście siedziałem na betonie, czy skakałem z ranką na stopie. Może wcale mnie tam nie było, tylko ktoś mi to opowiedział, a ja, zazdrosny o przygodę, której nie przeżyłem, wieczorem wtłoczyłem się tam nad rzekę, usiadłem na betonie, zapaliłem papierosa i wytargałem kawałek wspomnień od kolegów. Wszyłem się w tę popołudniową makatkę.
Przecież takie były wszystkie te wakacyjne dni, kiedy dzieci z innych miejsc, z innych dzielnic i domów, wyjeżdżały na wakacje, na działkę albo w góry, a my musieliśmy zająć się sobą, szukać ochłody na przepełnionych plażach, albo, jak tamtego dnia, w zakolach Martwej Wisły, pełnej metalowych odpadów i śmieci. Pozostawało nam chować się w szuwarach i obdarzać dziecięcą nagością wędkarzy w strojach moro, którzy co jakiś czas pojawiali się pod mostem Jana Pawła, zaopatrzeni w rozkładane krzesełka.