Bij, bębnie, bij, bębnie.
Miasto pachnie burgerami i lawendą
z woreczka na straganie ulicznego sprzedawcy.
Mój Padół pulsuje.
Czy to tylko metro huczy w jego brzuchu?
Bij, bębnie. Czytaj się, rapie,
ustami pijanych filozofów w bitwie
na samym środku ulicy.
„Aaa, wywinąłem się z ciupy, mam to wszystko w dupie” –
mruczy do mikrofonu Ricky o szarych oczach
z filmu The Houseboy.
A wojskowi odpoczywający na tyłach stoją, słuchają,
trwożą cały kolorowy lud
zielonymi panterkami,
i takimi kwadratowymi ramionami,
i takimi prostokątnymi spojrzeniami.
Zauważyliście, jak wielu wojskowych
jest teraz w moim Kijowie?
Miasto tylko się śmieje. Miasto widziało wszystko.
Czuję jego lekkie wibracje
wśród gór o kobiecych imionach.
Ech, jabłuszko, z boku czerwone,
jasna sprawa,
z Ukrainą koniec.
Przecież właśnie tak śpiewali
filozofowie w brudnych szynelach?
I rozstrzeliwali, rozstrzeliwali
kontrrewolucję z „małorosyjskimi wąsami”.
Niedawno.
Ledwie sto lat temu.
I wcześniej. I później.
Ale jak trwożyły, tak uspokajają
te zielone mundury w mieście, co wszystko widziało.
Bij, bębnie, bij, bębnie.
Po prostu chce się żyć w tym dawnym Kijowie,
w tym czasie nie do wytrzymania.
27 maja.
Klasówka.
„Tam gdzie wszyscy są garbaci, harmonia staje się brzydotą” –
napisano kredą na tablicy
w szkole przyfrontowego miasteczka.
Mam niedobry zwyczaj
czytania wszystkich napisów w polu widzenia.
„Szkoła – kraina wiedzy!”.
„Wstęp tylko po zmianie obuwia”.
„Schron – 45 metrów”.
„Zapraszamy na bajkę”.
„Jeśli widzisz minę, nie podchodź, nie dotykaj, dzwoń 101”.
„Modlitwa jest mową miłości”.
„Schron – 20 metrów”.
„Schron – 10 metrów”.
„Schron – 3 metry”.
Dopiero w schronie przeciwlotniczym pod szkołą
nie znalazłam żadnych napisów.
Tu można odpocząć.
Skupić się na czymś innym.
Na przykład na dźwiękach.
*
28 maja.
Praca domowa.
W budynkach z wybebeszonymi wnętrznościami,
z czarnymi oczodołami dziur po ostrzale czołgu,
dotąd mieszkają ludzie.
Gdzieniegdzie na drzwiach napisano:
„Tu mieszkają ludzie.
Niczego nie ma – proszę nie niszczyć”.
Niczego nie ma, a ludzie są.
Proszę nie niszczyć
ich jeszcze bardziej.
*
„Tutaj stała biała serwantka.
Mieliśmy wiele pięknych naczyń, kryształów.
Rodzice dostali je w prezencie ślubnym”.
Ma szesnaście lat
i robi mi wycieczkę
po określonych miejscach swojego mieszkania.
„Wybuch zrzucił naczynia na podłogę.
Nic nie ocalało”.
„A serwantka?”
„Wojskowi porąbali.
Palili w piecyku”.
Już chłodno, naprawdę.
Wczoraj nawet spadł pierwszy śnieg.
„A tutaj pod tapetą ukryte są nasze nazwiska.
Napisaliśmy je z rodzicami w czasie remontu”.
Niczego nie ma – a nazwiska są.
Mocno wszyte, zapisane na zawsze
w księdze życia
jak w książce życzeń i zażaleń
miasta,
które już od dawna na nic się nie skarży
i któremu od dawna nikt nic nie proponuje.
*
Język ukraiński
w całkowicie rosyjskojęzycznym miasteczku
to rzadkie zwierzę.
Poluję na wspaniałe potwory,
zbieram to bestiarium z czułością.
„Można kartą, oczywiście” – kasjerka w supermarkecie.
„Przepraszam, z drogi” – kobieta na rowerze.
„Dzień dobry. Jak samopoczucie?” – ktoś z nowych znajomych.
I cały wiersz Stepana Rudańskiego,
wyrecytowany przez taksówkarza
gdzieś pomiędzy posterunkami.
Cały wiersz, cała czerwona księga
przypadkowo ocalałych słów.
*
„Kobieta powinna mieć długie włosy”
mówi poważnym tonem.
Ma czternaście lat, jest krótko ostrzyżona.
„Obcięłam warkocze latem – wyjaśnia. –
Jedna dziewczynka ucierpiała podczas ostrzału.
Zbierano na operację.
Ścięłam włosy,
dostałam za nie 4000 hrywien.
Ale niech już odrosną”.
Mówię jej,
że gdy miałam piętnaście lat,
strzygłam się maszynką na 0,5.
Nie mówię jej,
że przez te wszystkie lata
ścięłam kilka metrów włosów
i nie uratowałam żadnego życia.
Ach, Roszpunko.
Czy wszystko widzisz ze swojej wysokiej wieży?
*
2 listopada.
„O czym pani myśli?” –
pyta mnie Facebook.
Stoję na dachu
(tu jest lepszy zasięg)
i myślę o podróży.
Za kilka dni polecę do Wiednia.
W Albertinie jest wystawa Rafaela,
nie mówiąc już o Breuglu Starszym.
Paczka moich przyjaciół, jak widzę, rozleciała się także:
Marina jest w Maroku.
Andrij w Toronto.
Natalia w Cottbus.
Wszystkie ptaki dawno w ciepłych krajach.
I tylko snajperzy wiją zaciszne gniazda na zimę
w tej części dachu,
gdzie mnie nie wolno
przebywać.
Z ich strony przy dobrej pogodzie
widać lotnisko w Doniecku.
Ale dziś pogoda nielotna.
I jutro też nie.
I pojutrze.
*
6 listopada.
Jestem w domu.
Drugi dzień z rzędu słyszę wybuchy.
Wyćwiczone ucho chwyta:
a) ciężki oddech ruchu ulicznego na alei;
b) głuche uderzenia moich tenisówek w pralce;
c) postukiwania budowniczych.
Jeszcze kilka dni
i aleja będzie tylko aleją,
tenisówki – tylko tenisówkami,
a budowlańcy spokojnie dokończą
ośrodek sportowy na mojej ulicy.
Tymczasem świeże wiadomości informują:
„Dzisiaj Awdiejewkę ostrzelano Gradami”.
Piję kawę i wsłuchuję się w moje miasto.
Ach, Kijów–grad.
Czy ty widzisz wszystko ze swojej wysokiej wieży?