Rozdział 5

– Dzień dobry, panno Buchanan – rzekła Gertruda.

  Panna Buchanan wyjrzała zza lady w milczeniu, bo nie lubiła otwierać ust bez potrzeby. 

– Czy to nie krzepiące, że pogoda robi się łaskawsza?

Panna Buchanan nie czuła się zobligowana do odpowiedzi, więc nie odpowiedziała. 

– Ma pani dzięki temu więcej klientów? Tylu, co zwykle? 

Panna Buchanan podniosła wzrok, jakby nie rozumiała, po co w ogóle zadaje się takie pytania i po co na nie odpowiadać. Rozmowa jako kwestia formy nie odgrywała roli w jej życiu. Gdyby było inaczej, musiałaby to być rola znacząca, a panna Buchanan nie widziała w tym żadnego zysku. Pewien wysiłek czyniła dla uzyskania tego, co niezbędne, w szczególności, żeby zarobić na chleb. 

Była dużą, bladą, tęgą pięćdziesięcioośmioletnią kobietą o ciężkich dłoniach i stopach, pełnej, kwadratowej twarzy, nieokreślonych rysach i małych, bladych, bystrych oczkach. Miała grube, ciasno zaplecione warkocze, byle jaki przyodziewek i jawnie odpychające wejrzenie. Prowadziła sklep ogólnobranżowy, który zasługiwał na swoje miano, bo zaopatrywał w towary pierwszej potrzeby i wiele artykułów o marginalnym znaczeniu. W sklepie wisiała informacja, że na miejscu można nadawać i odbierać listy. 

Na tę pokątną usługę panna Buchanan patrzyła podejrzliwie, co nie zwiększało i tak już niepełnej swobody tych, którzy z niej korzystali. Była wśród nich Gertruda Doubleday, która wprowadziła u siebie w domu tak zupełną jawność korespondencji, że musiała szukać sposobu, by się jej wymknąć. Nie miała wstydliwych tajemnic, jej życie pozbawione było ciemnych stron, miała jednak ubogich krewnych, do których nie wypadało przyznawać się otwarcie.

  Rzadko da się powiedzieć, że istnieje klucz do czyjejś osobowości, ale klucz do osobowości panny Buchanan istniał. Jej młodość przypadła na czas, kiedy edukacja była dostępna, lecz nieprzymusowa, a dla rodziców panny Buchanan dodatkowa para rąk do pracy liczyła się bardziej niż długoterminowa korzyść córki. W rezultacie panna Buchanan nie umiała czytać. Usługi świadczone tym, którzy czytać umieli, mogłyby sugerować, że miała dla nich cień sympatii, gdyby nie przeczył temu jej stosunek do życia. A żyła w strachu, że prawda wyjdzie na jaw, i prowadziła swoje sprawy ostrożnie i z dystansem. Wolała staropanieństwo od męża, który znałby jej tajemnicę, wolała samotność od przyjaciół, którzy mogliby coś podejrzewać. Odstręczyłaby wszystkich klientów, gdyby to nie od nich zależało jej utrzymanie. Ludzie pokazywali jej listy, zwracali uwagę na artykuły w prasie i ogólnie narzucali się ze swoim uzależnieniem od sztuki czytania. Panna Buchanan mogłaby ją posiąść, ale problem urósł do niebotycznych rozmiarów. Nikt nie widział w niej postaci tragicznej i nikt nie zdawał sobie sprawy, że naprawdę nią jest. Chodziła z wysoko uniesioną głową, a jej sekret pozostawał jej wyłączną własnością.

Jeśli chodzi o nazwiska na kopertach, polegała na listonoszu, tłumacząc się kłopotem, jaki sprawia jej odręczne pismo, co nie kłóciło się z prawdą. Z upływem czasu nauczyła się błyskawicznie zapamiętywać adresatów. Nie prowadziła rachunków, wszelkie opłaty pobierała na miejscu, posiadała nadto talent do liczb, który rozwinął się dzięki praktyce. Byłaby wdzięcznym obiektem edukacji, która ją ominęła. Nie widywano jej z książką, była zbyt ostrożna, by ukrywać prawdę w ten sposób, za to często widywano ją z robótką, a obie te okoliczności nie były we wsi niczym niezwykłym. Niektóre jej wyroby pojawiały się w witrynie; co się działo z resztą, nikt nie wiedział i nikt nie chciał wiedzieć.

Gertruda rozglądała się w poszukiwaniu jakiegoś użytecznego towaru, bo zazwyczaj przedstawiała swoją główną misję jako coś pobocznego. 

– Ma pani ryż, panno Buchanan?

– Nie ma do pani żadnych listów – odparła tamta, lustrując półki. 

– Odpowiedni gatunek, mam nadzieję. Ten, który pasuje do curry, nie ten, z którego robi się pudding.

Panna Buchanan płynnym ruchem zmieniła pojemniki i zapakowała ryż, nie dopytując o inne potrzeby, ponieważ pytanie to byłoby bezcelowe.

– Deszczowy dzień – rzuciła Gertruda.

Panna Buchanan podała jej pakunek.

– Nie chce pani, żebym zapłaciła za ryż? – zapytała Gertruda z uśmiechem. 

Panna Buchanan wystawiła rękę. 

– Przepraszam, nie mam drobniej – powiedziała Gertruda, wręczając monetę.

Panna Buchanan otworzyła kasetkę i wydała resztę.

– Zazdroszczę pani szybkości obliczeń. Chciałabym mieć taki dar. 

Panna Buchanan obrzuciła Gertrudę spojrzeniem, nie znajdując nic niezwykłego w tym, że dar przydałby się jednej i drugiej. 

– Trochę nędzny ten dar – odrzekła nagle, głębokim głosem.

– Och, czy ja wiem. Niektóre drobne talenty wcale nie są takie pospolite i bardzo się przydają. Jeżeli musimy użyć słowa „drobne”. To pani powiedziała, że ów dar jest znikomy. 

Panna Buchanan nie podjęła wątku, zdążyła się bowiem przekonać, że wszystkie wątki prowadzą w jednym kierunku, mianowicie w kierunku książek.

– Poczekam chwilę, aż się rozchmurzy. 

Panna Buchanan milczała.

– Znaczy, jeśli mogę. 

– Tak. 

– O, listonosz – powiedziała Gertruda, odwróciła się w stronę drzwi i odebrała list.

– Nie powinna pani odbierać listów. Ludzie nie przysyłaliby ich tutaj, gdyby nie zależało im na dyskrecji – powiedziała panna Buchanan w trybie niezwłocznej, niemal surowej reprymendy i zajrzała Gertrudzie w oczy. 

– Listonosz włożył mi go do ręki – odrzekła spokojnie Gertruda. – Powinna go pani poprosić, żeby wszystkie listy przekazywał pani do rąk własnych. 

– Pani też byłaby niezadowolona.

– Och, nie miałabym nic przeciwko temu – mówiła Gertruda, śmiejąc się od niechcenia i zerkając na kopertę. – A ten list jest do mnie. Więc nic się nie stało.

– Nie powinna pani patrzeć na kopertę, nie musiał być do pani. 

– Ale jest. Więc wszystko w porządku. A na przyszłość obie musimy być ostrożniejsze. Nie sądzi pani, że jest odrobinę zbyt bezceremonialna, jeśli chodzi o metody, a może nawet maniery, dotyczące listów? Ostatecznie sama pani postanowiła świadczyć usługi pocztowe. 

Panna Buchanan zerknęła na kopertę, jakby chciała potwierdzić słowa Gertrudy dotyczące adresata. 

– Przypuszczam, że pani prywatne listy są tu doręczane wraz z pozostałymi? – powiedziała Gertruda swobodnym, lekkim tonem, próbując zagadać kłopotliwą sytuację. – Czy otrzymuje pani dużo listów od przyjaciół z innych stron?

– Nie – odparła panna Buchanan, która nie otrzymywała listów, w istocie nie mogła mieć przyjaciół właśnie dlatego, że mogliby słać do niej listy.

– Tam w rogu leży papier do pisania. Powie mi pani, jakiego rodzaju? 

Panna Buchanan podała jej paczkę, a Gertruda włożyła okulary.

– Żeby odczytać adres na kopercie, nie użyła pani okularów. 

– Och, własne imię wygląda tak znajomo – powiedziała Gertruda, spojrzała na pannę Buchanan znad okularów i pozostawiła je w pozycji zsuniętej, by przebiec wzrokiem po półkach. – Nie, to nie ten rodzaj. Chodzi o papier z oznaczeniem „drugi gatunek”. Czyli ten najgorszy, ale dobrego nie potrzebuję. Do przyjaciół piszę na własnym papierze stemplowym. Nie, proszę nie otwierać pudełek, opis jest na wierzchu.

Panna Buchanan z lekkim wzruszeniem ramion rozłożyła przed Gertrudą kilka pudełek, jak gdyby spełniała znajomy kaprys.

– Tak, ten poproszę. Czemu nie układa pani każdego rodzaju obok właściwych kopert? Wystarczy spojrzeć na etykietę, oszczędziłoby to pani kłopotu. 

Panna Buchanan rozstawiła pudełka tak jak przedtem, w sposób, który sugerował, że dobrze zna swoje metody. 

– A teraz błyskawiczne obliczenie – powiedziała Gertruda i z uśmiechem wręczyła jej monetę. 

Panna Buchanan z kamienną twarzą wydała resztę, nawykła do tej wymiany i do komentarza w stopniu wykluczającym jakąkolwiek reakcję.

– Nie chciałaby pani pożyczyć ode mnie książki pod tytułem Nauka o liczbach? Popularna rzecz, napisana z myślą o zwykłym czytelniku. Myślę, że mogłaby panią zaciekawić. 

Po twarzy panny Buchanan przemknął wyraz paniki.

– Nie mam czasu na czytanie.

– Nawet po trochu? Wieczorkiem, kiedy jest pani sama? 

– Gdybym potrafiła czytać, nie musiałabym być sama – panna Buchanan była tak bliska wypowiedzenia tych słów, że jej oddech przyspieszył. 

– Ech, czytanie po kawałku! – powiedziała.

– Chodzi o to, że lubi pani przeczytać całą książkę za jednym razem? 

– Nie, nie chodzi o to.

– Może wolałaby pani coś lżejszego? A może w ogóle nie interesuje pani lektura książek? Przypuszczam, że większość wolnego czasu zajmuje pani gazeta. 

Panna Buchanan oczywiście nie brała gazety do ręki, a wyjaśnianie przyczyn tej niechęci zajmowało jej sporo czasu i mocno nadwerężało jej cierpliwość. 

– Gazety! Kładą ludziom do głów co popadnie. 

– Jest pani wybredną czytelniczką? – spytała Gertruda. – Jestem przekonana, że wiem, jakie książki by się pani spodobały. Przyniosę kilka i chętnie usłyszę, co pani o nich sądzi. Wiem, że będzie pani szczera. 

Panna Buchanan, nie mogąc przytaknąć, uczyniła gest kogoś, kto nagle sobie coś przypomniał i zniknęła na zapleczu.

Gertruda stała w drzwiach z listem w dłoni i twarzą uniesioną do nieba. Córka, która wyszła jej naprzeciw, znalazła się w polu widzenia, gdy Gertruda, nie opuściwszy wzroku, wychodziła ze sklepu.

– Rozchmurzyło się. Myślę, że możemy zaryzykować powrót do domu.

– Chmury nie były gęste, Mamo. Czemu idziesz taki kawał, żeby kupić te rzeczy? Drugi sklep jest bliżej i ma milszą obsługę. 

– Bardzo możliwe. Biedna panna Buchanan raczej nie kojarzy się z tym słowem. Ale od czasu do czasu lubię u niej coś kupić. Musi zarobić na życie. 

– Mówią, że odrzuca wszelkie awanse i nijak nie można jej pomóc. 

– Cóż, moich dziś nie odrzuciła – rzekła Gertruda lekkim tonem. – Zaproponowała mi nawet, żebym przeczekała deszcz w sklepie. Toteż czekałam. Tak naprawdę nie bałam się deszczu. Człowiek po prostu waha się, czy zignorować uprzejmość, która jest tak bardzo wbrew czyjejś naturze. Pobiegnij do sklepu, kochanie, i wrzuć ten list do skrzynki, dobrze? Przez pomyłkę wzięłam go od listonosza, całkiem skołowana tym przypływem życzliwości. Nie chcę iść sama, bo w ogóle nie powinnam go dotykać. Ale to bez znaczenia, i tak nie widziałam nazwiska. Do następnego spotkania panna Buchanan zdąży o wszystkim zapomnieć. Nie jest zbyt systematyczna, jeżeli chodzi o listy. Zauważyłam, że dziwnie się zachowuje. 

Magdalena wzięła list i ruszyła po śladach matki; odruchowo spojrzała na kopertę i zwolniła kroku; spojrzała ponownie i szła dalej, huśtając ręką, jakby niepomna, że coś niesie. Zatrzymała się pod sklepem, żeby popatrzeć na witrynę, wetknęła list za mankiet rękawiczki, odwróciła się, jakby sobie o czymś przypomniała, i ruszyła z powrotem do matki. 

Gertruda, która czubkiem parasolki rysowała coś na ziemi, z uśmiechem spojrzała na córkę. 

– Więc poradziłaś sobie bez wchodzenia do jaskini lwa. Lwica na ciebie nie wyskoczyła?

– Spała bezpiecznie w swoim legowisku.

– Biedactwo! Spędza w nim za dużo czasu. Chciałabym, żebyśmy mogły dla niej coś zrobić. Mam poczucie, że jest osobą, która potrzebuje jakiegoś wsparcia.

– Możemy u niej tylko kupować.

– Tak, no cóż, to robiłam zawsze. Wydaje mi się, że niezamężna kobieta, która sama się utrzymuje, ma prawo oczekiwać tego od sąsiadów, nawet jeśli nie rozkłada kramu pod ich drzwiami. Krótki spacer to nie jest jakaś wielka fatyga. 

– Dlaczego wywiesiła ogłoszenie o listach?

– Przypuszczam, że niektórzy nie mają adresu, albo mają powód, by go nie używać. A ona może dzięki temu dorobić. 

– Ogłoszenie mówi, że listy można odbierać osobiście. Wygląda to tak, jakby oczekujący ich ludzie mieszkali na miejscu. Przypuszczam, że są to listy prywatne. 

– Powiedziałabym, że tak, zdecydowanie i z całym rozmysłem prywatne – odparła Gertruda, chichocząc. – Nie wiem, czy to był jeden z nich. Jeżeli tak, powinna odebrać go sama. Może był to list do niej, choć pomysł, że panna Buchanan mogłaby otrzymywać listy wydaje się raczej egzotyczny.

– Panna Buchanan prowadząca korespondencję! – rzekła z uśmiechem Magdalena, świadoma, że popuszcza wodze fantazji, ale nieświadoma tego, jak dalece. 

– Ma mało czasu i dużo pracy w domu i w sklepie. Ale zaoferowałam, że pożyczę jej kilka książek. Prawdę mówiąc, uparłam się, że to zrobię. 

– Czy to coś da? Ludzie mówią, że nie bierze do ręki nawet gazety. 

– Takie rzeczy przechodzą z rąk do rąk. Może nie kupuje własnego egzemplarza.

– Nie wyobrażam sobie panny Buchanan, która czeka na swoją kolej i przegląda gazetę w ściśle wyznaczonym czasie – powiedziała Magdalena, nadal chroniona przez wyobraźnię. 

– Żwawiej, moje dziecko. Lubisz się ociągać, a twój brat wraca dziś na obiad. Nie przesiaduj u siebie, tylko zejdź na dół. Kobiety nie mogą pozwalać, żeby mężczyźni na nie czekali. 

Magdalena nie mitrężyła. Zeszła prawie od razu, w nietkniętym ubraniu i z dzikim spojrzeniem, które przywodziło na myśl pewne sytuacje z jej dzieciństwa. Matka przypisała to poruszeniu, jakie u córki wywołały jej słowa, i starała się być dla niej delikatna i schlebiająca, ale na próżno.

– Koniec pracy na dzisiaj, wreszcie mogę zacząć żyć – rzekł Gideon. 

– Gdybyś wkładał w nią serce, żyłbyś cały czas – powiedziała Gertruda.

– Taki kurs byłby dla mnie zabójczy. Życie już teraz jawi mi się jako seria ucieczek spod topora.

– Ludzie nie mogą tyrać od rana do nocy, Mamo – powiedziała Magdalena. 

– Tak właśnie pojmuję uczciwie przepracowany dzień. Pan Lamb i ja zgodziliśmy się, że spadek energii powinien być sygnałem, że nasza praca została wykonana.

– W myśl tej zasady praca niektórych ludzi nigdy by się nie zaczęła – odparł Gideon. – Jaki pospolity obrót przyjęła wasza rozmowa! I co za brutalna konkluzja! Nie wiedziałem, że Lamb jest bezwzględny jak kobieta.

– Jakikolwiek temat poruszamy, od razu wspominasz o panu Lambie, Mamo – rzekła Magdalena. – Wystarczy powiedzieć słowo i już go cytujesz. Ludzie zaczną gadać.

– A niech gadają. Potrafię być naturalną, otwartą osobą, zainteresowaną przyjaciółką i wcale się nimi nie przejmować.

– Brak dbałości o opinię nie jest cnotą. 

– Naprawdę? – powiedział Gideon. – Wydaje się, że musi być; brzmi bardzo szlachetnie. 

– Jest cnotą czy nie, może być jednym z moich przymiotów – powiedziała Gertruda. – Ale nie wiem, czy jest nim istotnie.

– Bardzo wątpliwy przymiot – powiedziała Magdalena. – Zbyt mocno angażuje innych ludzi. Myślę, że o tym zapominasz. 

– A ty, moja kochana, sama się zapominasz. 

– Naprawdę nie widzisz, co robisz, Mamo? Twoje stosunki z panem Lambem są coraz bardziej zażyłe, jego kuzyn jest coraz bardziej zdany na siebie, nie robi nic innego, tylko myśli o pani Lamb, pisze do niej i ogólnie przyśpiesza nadejście dnia, w którym wszystko obróci się w gruzy. A kiedy dzieci stracą ojca lub matkę, co może nastąpić, będziemy musieli uznać, że odpowiedzialność spoczywa na tobie. W każdym razie inni tak uznają.

– Bardzo proszę, nie dbam o to – rzekła wyniośle Gertruda. – Jestem panią samej siebie. Nie obchodzą mnie ich uprzejmości.

– Nie mieszajmy do tego innych ludzi – powiedział Gideon. – To nie ich sprawa, czego chyba nie rozumieją.

– Jeśli idzie o konsekwencje podążania za własnym instynktem, Matka ma klapki na oczach. Prze do przodu, nie patrząc na prawo i lewo. 

– Mogłabym powiedzieć to samo tobie – odparła Gertruda. – W istocie muszę to powiedzieć. Domy rozpadają się z bardziej błahych powodów. Nie moja sprawa i nie moja wina, że Mortimer Lamb i żona jego kuzyna są dla siebie tym, czym są. O ile naprawdę czymś są, nie wiem. Nie wtrącam się do życia innych ludzi; uważam, że należy ono tylko do nich. 

– Szkoda, że nie jesteś troszkę bardziej wnikliwa. Prujesz przed siebie, jakby inni nie istnieli. Myślisz tylko o tym, jakie wrażenie robisz na mężczyźnie, którego właśnie poznałaś. Nie liczy się nic prócz twojego małego sukcesu. Urasta on do takich rozmiarów, że stajesz się ślepa i głucha na inne sprawy. 

– Masz na myśli swoje sprawy, z reguły o to chodzi. Nie udało ci się odnieść sukcesu, a sukces innej kobiety nie jest dobrym remedium. Moje biedne dziecko, czy nie w tym rzecz? Co próbujesz powiedzieć? Powiedz matce, bez owijania tego w małe, brzydkie przemowy, które nic nie znaczą. 

– Nie chcę powiedzieć nic prócz tego, co powiedziałam. Igrasz z ogniem, Mamo. Bawisz się uczuciami żonatego mężczyzny, nie bacząc na skutki. Mogą z tego wyniknąć tragiczne rzeczy, i wynikną. – Magdalena padła matce w objęcia i wtuliła twarz w jej ramię. 

– Żeby w taki sposób oświetlić moją powszednią drogę! – powiedziała Gertruda, uśmiechając się do syna ponad głową córki. – Może mam serce z kamienia, ale nie myślałam za dużo o uczuciach Horacego Lamba, choć on z pewnością uczynił sporo, by zdobyć moje uczucie. Uważam go za postać żałosną. Powiedziałabym, że to on jest skazany na siebie, nie jego kuzyn. Nie nasza wina, że coś ich poróżniło. Więc zmykaj stąd i wróć do nas, jak tylko się uspokoisz. Nie usiądziemy do stołu bez ciebie; tym razem mężczyzna będzie musiał poczekać na kobietę. 

Magdalena znikła, a Gertruda uśmiechnęła się i westchnęła, biorąc do ręki robótkę.

– Jakież to nieszczęście na nas spadło? – zapytał Gideon. 

– Spadło na Magdalenę, z tym większą siłą, że tak późno. Mam nadzieję, że również na Mortimera Lamba, w przeciwnym razie czekają nas wzburzone fale. 

– Czy niektóre z nich nie zdążyły się już przełamać? Dobrze, że nie wszystkie moje zatrudnienia prowadzą do takich sytuacji. Mogłoby to oznaczać przedwczesną emeryturę. 

Gertruda nie potrzebowała tego rodzaju pomocy.

– Biedne dziecko! Jakie to wszystko trywialne – mówiła ze współczuciem niepozbawionym swoistego wigoru. – Na szczęście nie tłamsi tego w sobie. W naszej rodzinie raczej nikomu to nie grozi. A dopóki jest dopływ powietrza i światła, nie ma większego ryzyka. Takie rzeczy fermentują i jątrzą się tylko w mroku. Wiedziałam, że przy matce wszystko wyjdzie na jaw. Ale najpierw musiałam okazać nieco cierpliwości. Minęło trochę czasu, nim pojęłam, co to wszystko znaczy. Magdalena polegała na intuicji matki. Cóż, miała do tego pełne prawo; przykro mi, że ta na moment zawiodła. 

– Raptem tak dużo widzi i wie. Jakby była kimś innym. 

– Jej percepcja jest wyostrzona przez uczucie – powiedziała Gertruda i strzepnęła robótkę. – Niewiele jest rzeczy, których osoba w jej stanie nie widzi, zwłaszcza kobieta. Może raczej nie czuje, to bardziej kwestia serca niż rozumu. Ale szybko staje się tym drugim; przekłada się na wiedzę. 

– Nie możemy jej przed nikim zdradzić.

– Naprawdę sądzisz, że jej matka potrzebuje tego ostrzeżenia? Ta, która z natury rzeczy chroni ją przed wścibskimi spojrzeniami? Myślisz, że pozwolę ją tknąć? Czy ja jestem jej nieżonatym bratem, jak co poniektórzy? Myślę, że moja Magdalena to szczęściara. Otoczona jest głębokim uczuciem, a także tym łagodniejszym, na wszelki wypadek. Tak, uczucie brata zrobi swoje.

– Moje uczucia nie są łagodne; sięgają głęboko, jak wszystko, co mnie dotyczy. 

– Oto szczypta zazdrości! Uczucie samca, kiedy inny uzurpuje sobie jego miejsce. Wszyscy reagujemy naturalnie. Tak, jesteśmy typowi.

– Więc Magdalena woli Mortimera Lamba od nas? 

– Chwilowo tak, musimy się z tym pogodzić. Może jej przejdzie, może uczucie zblaknie. Oto i ona, biedne, kochane dziecko! Hasło dnia to ostrożność, grunt to dyskrecja. – Gertruda położyła palec na ustach, nadal trochę podekscytowana. 

Magdalena wślizgnęła się do pokoju i przemierzyła go ostrożnie, choć nie miała żadnych przeszkód na drodze. Podeszła do stołu i przystanęła, nie patrząc na matkę. Ta zdjęła okulary i przyniosła talerze, a córka czekała, by je rozłożyć. 

– Gideonie; teraz ty, drogie dziecko – rzekła Gertruda z uśmiechem. – Moja Magdalena znowu jest sobą, myśli o tym, co może zrobić dla innych.

Magdalena opadła na krzesło, jak gdyby ta strona jej osobowości mogła być czymś ulotnym. 

– Tak, nie ulega kwestii, że kuzynów Lamb coś podzieliło – powiedziała Gertruda tonem kogoś, kto wraca do tematu, by zapobiec jego przemilczeniu. – Wątpię, czy starszy z nich poznał naturę owej bariery; to człowiek, dla którego uczciwość jest czymś absolutnie oczywistym.

– Ich stosunki opierały się na nierówności – ton Magdaleny sugerował, że pod spokojną fasadą buzują emocje. – Mortimer spędził życie w trudnym położeniu. A naturalna kobieca sympatia, jaką obdarzyła go Charlotte, stała się zalążkiem uczucia.

– Zapewne właśnie tak się to zaczęło, moja mała mądra kobietko. Tylko widzisz, uczucie nigdy nie stoi w miejscu. Zmierza w jedną albo w drugą stronę, a raczej nie ma wątpliwości, w którą stronę zmierza to uczucie. Na miejscu Mortimera szukałabym zatrudnienia, nie przebierając w środkach.

– Pieniądze nie przychodziły – powiedział Gideon. – Nie mógł przebierać w środkach. 

Magdalena zaśmiała się nerwowo. 

– No proszę, brat przybywa na ratunek – powiedziała Gertruda, wstając od stołu. – Pozwolę, by uczucie, które trwa całe życie, zrobiło swoje. W końcu to ono było pierwsze.

– Nie wyklucza innego – powiedział jej syn. – Radbym zobaczyć inne uczucie dodane do tego. 

– Zawsze mi się wydaje, że ten rodzaj radości jest czymś osobliwym – powiedziała Gertruda w bezstronnym, otwartym duchu. – Nigdy mu nie ufam, a raczej nie ufam uczuciu, które toruje mu drogę. Jedno i drugie nie może być prawdziwe. Naprawdę silne uczucie wyklucza wszystkie inne. Musi wykluczać. I wyklucza.

– Zdaje się, że pani Lamb niedługo wraca – powiedział Gideon.

– Za sześć tygodni – odrzekła Magdalena.

– Skąd wiesz? – spytała jej matka. 

– Och, pojęcia nie mam. Musiałam gdzieś usłyszeć.

– Chyba nie spotykałaś się z Mortimerem Lambem bez mojej wiedzy?

– Jak mogłabym się z nim spotkać? Jak mogłabym się spotkać z kimkolwiek, kiedy rodzina obserwuje mnie z każdej strony?

– Bez rodziny byłoby ci trudniej, moje dziecko. W tej chwili to twoja jedyna opoka.

– Każdy ma czasem ochotę rzucić rodzinę precz – powiedział Gideon. 

– A ja nie – odparła jego matka, z tą samą otwartością. – Chcę się z nią dzielić absolutnie wszystkim. Nie ukrywałabym przed rodziną czegokolwiek ani kogokolwiek. Może to nietypowe, nie wiem.

– Przypuszczam, że to zupełnie unikalne – powiedział jej syn.

– No cóż, określano mnie już tym słowem. Słusznie bądź nie, nie mnie o tym sądzić.

Magdalena znów się zaśmiała. 

– Dzielenie się często oznacza dzielenie się cudzymi rzeczami.

– No cóż, trudno, żeby człowiek nie chciał się nimi dzielić – powiedział Gideon.

– Dzięki temu stają się jeszcze bardziej jego własnością – rzekła Gertruda. – Miałabym poczucie, że mój stan posiadania powiększa się, nie zmniejsza.

– Cóż, to dobry powód, by się czymś dzielić – zauważył jej syn. 

– Właśnie tak trzeba na rzeczy patrzeć, mówić o nich, obchodzić się z nimi – powiedziała Gertruda, nadal stojąc przed dziećmi. – Każdemu jego cząstka, pełna jawność. Wtedy nic nie będzie mogło fermentować ani gnić pod powierzchnią. Wszystko pozostanie świeże, słodkie i bezpieczne w naturalnej otulinie dnia. Czy nie tak, moja Magdaleno?

Magdalena wyszła z pokoju szybko, niemal ukradkiem.

– Darzy Mortimera Lamba prawdziwym uczuciem? – spytała Gertruda.

– Moja kochana Mamo, przecież oboje to widzimy. Czemu miałaby nie darzyć? Wydaje się sympatyczny. I przypuszczam, że kuzyn gotów byłby coś dla niego zrobić.

– Troki od sakiewki trzyma żona kuzyna, a ona, jeśli dobrze rozumiem, gotowa jest oddać mu wszystko, łącznie z sobą. 

– Naprawdę sądzisz, że zanosi się na rozpad małżeństwa?

– Tak – odrzekła nieśpiesznie matka. – Nie mogę udawać, że tego nie widzę. 

– W takim razie nic dziwnego, że Magda jest roztrzęsiona; trudno o lepszy powód. Czy Horacy Lamb jest przygotowany?

– Na razie nic nie podejrzewa. Nie jest przygotowany. Jego bryg płynie na skały, a on stoi na pokładzie nieświadom niczego. Oczywiście nie jest mężczyzną szczęśliwym, zadowolonym z losu. Ale musi poczuć wstrząs. Nim zapanuje spokój, musi nastąpić moment kraksy i zwrot. 

– Biedna Magdalena! – rzekł Gideon. 

– Otrząśnie się z tego i dojdzie do siebie. Jej życie jest wystarczająco bogate, by była z niego zadowolona.

– Jej nie wystarcza. Nie jest już zadowolona.

– To, co było, wkrótce powróci. Wiemy, kto był i kto ponownie będzie panem jej serca.

– Przedtem nie oddała go nikomu innemu, ale zrobiła to teraz. 

– To nie musi wiele znaczyć; jest emocjonalna z natury.

– Emocje nie są słabsze tylko dlatego, że ktoś jest do nich skłonny. 

– Magdalena ma bardzo dobrego brata – powiedziała Gertruda, jakby trudno było się tego spodziewać. – Jeszcze będzie jej to wystarczało.

– Jej emocje miały tylko jedno ujście. Teraz znalazły inne. Już nic nie będzie takie samo.

– Nie, nie. Nie takie samo. To niedobre słowo. Pojawi się różnica. Moja Madzia będzie rozbudzona. Do tej pory nie była. Będzie mogła więcej z siebie dać. 

– Nie nam. Ludzie nie po to trwonią uczucie, żeby coś im zostało. Sama powiedziałaś. Nie jesteś konsekwentna. 

– Chyba nie; i wcale nie próbuję. Na wszystko można spojrzeć pod tak różnym kątem.

– Musisz być dla niej cierpliwa.

– Potrafię być cierpliwa. Nie musisz się obawiać o jej matkę. A więc i o nią. Myślę zresztą, że już byłam cierpliwa. A teraz muszę coś załatwić. Kiedy wróci Magdalena, po prostu bądź sobą. 

– Niestety nie potrafię być niczym innym.

Gertruda spędziła trochę czasu w swoim pokoju, a kiedy zeszła na dół ubrana do wyjścia, Magdalena wyłoniła się z głębi korytarza i dołączyła do niej.

– Będziesz mi towarzyszyć, kochana?

– Wybieramy się do tego samego domu. Raczej trudno byłoby iść osobno. Nie mamy wyboru. 

Gertruda, zbita z tropu jej słowami i tonem, szła przed siebie, co pewien czas wypowiadając jakiś komunał. Dotarły do celu, ani razu o nim nie wspomniawszy.

Drzwi otworzył Bullivant. 

– Czy pan Lamb jest w domu?

– Dochodzi do siebie po przeziębieniu, proszę pani, dziś popołudniu odpoczywa. 

– Powiesz mu, że stara znajoma chciałaby się z nim widzieć?

Bullivant spojrzał na nią niemal pytająco. 

– Tak, wiem, nie należę do tej kategorii – powiedziała Gertruda, uśmiechając się. – Mimo wszystko spróbuję postawić na swoim. Zapytaj, czy mnie przyjmie. 

Bullivant wrócił z twarzą, która mogłaby być maską, i była nią o tyle, o ile maska przesłania to, co się pod nią kryje; Gertruda, która weszła do pokoju Horacego jako pierwsza, obejrzała się wstecz, jakby jej coś groziło, i niewiele brakowało, a zobaczyłaby maskę zdjętą.

– Przychodzi tu jak po swoje, pani Selden! Ciekawe, co by powiedziała nasza pani.

– Chyba można się domyślić, jaki byłby jej komentarz, gdyby mogła go wygłosić. Mój pogląd jest podobny. Nie mam skłonności do fałszu. Dla mnie rzecz musi brzmieć prawdziwie, czy będzie słowem czy osobą. Miriam, nie udawaj kogoś, kim nie jesteś i nigdy nie będziesz. 

– Widać, kim jestem.

– I powinnaś się z tego cieszyć. Wystarczy być dobrą, pracowitą dziewczyną, nie trzeba sobie wyobrażać, że jest się nie wiadomo kim. Byłby to falsyfikat, osobliwy przedmiot aspiracji.

Miriam milczała. 

– A jeśli elementem twojego losu jest życie dla innych, powinnaś być wdzięczna, tak jak ja, ponieważ służy to twemu najwyższemu dobru.

– Myślę, że wystarczyłoby zwykłe dobro – powiedziała Miriam, nie bez błysku w oku. 

– A na co ty możesz narzekać?

– Na nic – odrzekła Miriam, szczerze i szybko.

Gertruda podeszła do Horacego i ujęła go za rękę, a córka podążyła za nią, niby na paluszkach.

– Wracaj na sofę – powiedziała Gertruda, kładąc mu dłonie na ramionach. – Wstałeś, kiedyśmy tu weszły. Nie myśl, że nie zauważyłam; nie myśl, że umykają mi takie rzeczy. Wróć na sofę, to zamienimy słowo. Słyszałyśmy, że kiepsko się czujesz, ale mam nadzieję, że wizyta przyjaciółki pomoże ci dojść do siebie. 

– Byłem odcięty od życia. Najwyższa pora, by interludium dobiegło końca; w istocie taki przerywnik to łatwizna. 

– Tak, to życie jest naprawdę trudne. 

Horacy uśmiechnął się do Magdaleny i wskazał jej krzesło (inaczej niż matka, nie potrafił udawać, że jej nie widzi), a Gertruda odsunęła się, jakby machinalnie, żeby ją przepuścić.

– Przyjaciele są od tego, by sobie pomagać – powiedziała, nie powróciwszy na poprzednie miejsce, ledwie świadoma tego, że w ogóle je opuściła.

– Radzę sobie bez pomocy. Pomoc jest w moim życiu nieobecna. Mam być ponad to, mam udzielać pomocy, ale pod żadnym pozorem nie wolno mi jej potrzebować.

– A przecież twoja pozycja jest tak wymagająca. Ojciec i matka w jednym. Obrońca, powiernik, jeśli to konieczne, władca. Trudno być samemu sobie sterem, żeglarzem, okrętem.

– Sądzono, że będę chory, i teraz wydaje się, że potrzebuję pomocy nie z powodu choroby, ale dlatego że jej uniknąłem. Czuję się zagrożony rekonwalescencją; w chorobie byłbym bezpieczniejszy. 

– Wszyscy znamy bezpieczeństwo, jakie zapewnia choroba – powiedziała Gertruda – wszyscy z wyjątkiem takich osób, jak moja Magdalena, która nigdy nie opuściła pierwotnej przystani. I to nie choroba jest dla nas głównym zagrożeniem. Leży ono, jak powiedziałeś, na zewnątrz. Ale w twoim wypadku zagrożenie dotyczy ciebie samego, a nie, jak chyba sądzisz, innych za twoim pośrednictwem. 

Gertruda i Horacy podtrzymywali rozmowę, Magdalena jej słuchała, a Emilia po pewnym czasie ją przerwała.

– Wszystko się kiedyś kończy. Wdzięcznego rekonwalescenta już mamy, pozostaje nam liczyć na posłuszne przyjaciółki.

Gertruda natychmiast wstała i ruszyła w kierunku drzwi, prawie nie patrząc na Horacego, wcale nie patrząc na córkę i tylko lekko ściskając w przelocie dłoń Emilii. 

– Posłuszeństwo wobec władzy zwierzchniej to jedna z życiowych powinności, jedna z naszych powinności wobec życia. Coś o tym wiem. Musiałam narzucać swoją wolę innym.

Opuściła dom w jakimś osobliwym uniesieniu, a Magdalena podreptała za nią, jakby nie chciała zostać w tyle. Jej twarz miała spokojniejszy wyraz, i matka jak gdyby nigdy nic wróciła do swojego zwykłego zachowania.

– Więc Mortimera Lamba nie było w domu. 

– Cóż, nie pytałyśmy o niego. Chciałaś się widzieć z panem Lambem. 

– Myślę, że nasza wizyta dobrze mu zrobiła. Chyba tego potrzebował. Łatwo zalecić komuś samotność, kiedy tym, czego potrzeba naprawdę, jest odpowiednie towarzystwo. Monotonia to nie jest dobre lekarstwo.

– Kiedy wróci jego żona, dom ożyje. Znów będzie tym, czym był dawniej. 

– Czyli, jak wolno sądzić, czymś mocno osobliwym. Czymś, co niesie w sobie wybuchowy materiał. Cóż, możemy tylko czekać. Do eksplozji dojdzie już wkrótce. 

– Mówisz, jakbyś tego chciała. 

– Skoro rzecz jest nieuchronna, nie ma sensu jej odwlekać.

– Cóż, miejmy nadzieję, że nie jest.

– A co to da? Ludzie mówią tak, jakby ich nadzieje miały wpływ na przyszłość.

– Albo jakby wpływ na przyszłość miały ich przepowiednie. Wydaje mi się, że w tym wypadku nadzieja jest bardziej wspaniałomyślna. 

– Rozpad nieszczęśliwej rodziny to nie powód do łez – powiedziała Gertruda łagodnie. – To dobra, zdrowa zmiana; im szybciej nastąpi, tym lepiej. 

– Nie ma nic smutniejszego niż dzieci pozbawione matki.

– Tak – powiedziała Gertruda. – Nie ma. Tu się z tobą zgadzam. Dzieci muszą pozostać przy matce. Trzeba o to zadbać. 

– Nie sądzę, żebyś chciała przejąć jej dzieci.

– Nie, mam własne – rzekła Gertruda, odwracając się i ujmując dłonią twarz córki. – I nie zamieniłabym ich na inne, mimo że jedno jest szelmą, która nie rozumie matki. 

Horacy i jego ciotka zostali sami.

– Mam nadzieję, że nie jesteś wykończony – odezwała się Emilia. – Nic bardziej męczącego niż dwie osoby mówiące jednocześnie. 

– Nie doszło do tego – odparł jej bratanek. – Nie wiem, po co jej córka tu przyszła. 

– Liczyła na spotkanie z Mortimerem. Ale ja nic mu nie powiedziałam. Nie popycham tego rodzaju rzeczy ani w jedną, ani w drugą stronę.

– Dla mnie to coś nowego. 

– Tak myślałam. Ja się już przyzwyczajam. 

– Czy Mortimer wie?

– Raczej nie mógł tego nie zauważyć. 

– Niemożliwe, żeby o tym myślał.

– Nie, przypuszczam, że nie mógłby zapewnić żonie utrzymania.

– Nigdy nie sądziłem, że tego chce. 

– Tak – rzekła Emilia. – Kiedy ktoś nie ma środków do życia, sądzimy, że wystarczy mu je zapewnić, aby zaspokoić wszystkie jego potrzeby. 

– Nie wyobrażam sobie życia bez niego. Musiałby pozostać tu, na miejscu. 

– Mógłbyś narzucić swoje warunki – powiedziała Emilia.

Dała bratankowi to, czego potrzebował, podniosła list, położyła mu pod ręką, po czym oddaliła się, by mógł dojść do siebie. 

Powróciwszy, dostrzegła jeszcze jedną zmianę. Horacy chodził po pokoju w jakiś nowy dla siebie sposób, i wydawało się, że nic nie widzi i nie słyszy. Uznała, że groźba utraty Mortimera napawa go strachem, i zasugerowała, by położył się do łóżka i poszukał schronienia w samotności. 


Ivy Compton-Burnett
Służący i służąca

przeł. Marcin Szuster
obwolutę zaprojektowali Frycz i Wicha
Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022, s. 420
premiera 26 września


Ivy Compton-Burnett (1884–1969) – powieściopisarka angielska. Urodzona w hrabstwie Middlesex (zachodnie obrzeża Londynu) jako najstarsze z sześciorga dzieci znanego lekarza homeopaty i jego drugiej żony (doktor James Compton-Burnett miał jeszcze pięcioro dzieci z pierwszego małżeństwa). Dzieciństwo spędziła w mieście Hove nad kanałem La Manche. Nominalnym debiutem Compton-Burnett była powieść „Dolores" z 1911 roku; w późniejszych latach autorka uznała tę książkę za wstydliwe, niesamodzielne juwenilium (współautorem miał być jej brat Noel). Debiut właściwy to powieść „Pastors and Masters" z 1925. W ciągu następnych trzydziestu ośmiu lat Compton-Burnett opublikowała osiemnaście powieści utrzymanych w dojrzałym stylu, dzięki któremu zyskała reputację jednej z najbardziej oryginalnych pisarek angielskich dwudziestego wieku.

Marcin Szuster – tłumacz literatury anglojęzycznej. Od 2006 do 2022 sekretarz redakcji, a od maja 2022 redaktor naczelny „Literatury na Świecie”.