Od tłumacza
Z punktu widzenia historii literatury Pieśni Antóniego Botty należałoby ulokować gdzieś wśród estetyzujących nurtów europejskiego modernizmu, z silnie wyczuwalnym wpływem symbolistów; zapewne trzeba by dodać także, że opublikowany po raz pierwszy w 1921 roku zbiór należy do wczesnej fazy twórczości autora. Szokujące jak na ową epokę wiersze, stanowiące jawny zapis homoseksualnych doświadczeń mężczyzny, wywołały w swoim czasie gigantyczny skandal i oskarżenia o moralne zepsucie, zaś nakład pierwszego wydania został skonfiskowany. Rok później Pieśni opublikowano ponownie – tym razem nakładem założonego przez Fernando Pessoę (skądinąd admiratora Botty i jego tłumacza na język angielski) wydawnictwa Olisipo. Prześladowań z powodu swojej orientacji oraz nieprawomyślnej twórczości Botto doświadczył później jeszcze nie raz. Z czasem życie – także zawodowe – pod nacjonalistycznym reżimem Salazara stało się nie do zniesienia i poeta wyemigrował do Brazylii.
To jednak nie powyższe fakty, jakkolwiek istotne z perspektywy historycznej, przesądzają o znaczeniu, które poezja ta posiada dzisiaj. Aktualność i atrakcyjność wierszy Botty nie tkwi ani w ich eleganckiej, wyrafinowanej warstwie formalnej, ani w ich pozycji na literackiej mapie portugalskiego międzywojnia. To nie poetologiczne lub historycznoliterackie, a nawet naukowe rozstrząsania będą przedmiotem poniższego krótkiego słowa wstępnego.
Pisząc kiedyś inny tekst, trafiłem na poświęcony Wandzie Melcer artykuł Anny Górnickiej-Boratyńskiej, opublikowany w „Tekstach Drugich”. Pierwsza część jego tytułu brzmiała W poszukiwaniu starszych sióstr. Poszukiwanie takie wynika, jak pisze autorka, „z osobistego poczucia osamotnienia, ale także z potrzeby znalezienia harmonii pomiędzy humanistyczną aktywnością a własnym życiem”, obejmuje zaś „konstruowanie na przekór historycznoliterackiemu milczeniu, bądź schematycznemu zdefiniowaniu, sylwetek kobiet, które pragnęły przemiany świata, aby stał się również dla nich znośny do zamieszkania”. Dziś chyba jasne jest, że przepisywanie historii literatury (i nie tylko literatury) w duchu inkluzywności to jedno z najważniejszych zadań i jedna z najważniejszych zasług feminizmu, który przy całej swojej wewnętrznej różnorodności wciąż zakłada pewną opartą o wzajemną solidarność wspólnotowość – także rozciągniętą w czasie.
Słowa Górnickiej-Boratyńskiej – o starszych siostrach, o przenikaniu się pracy humanisty z kondycją osoby wykluczonej, wreszcie o tworzeniu „znośnego do zamieszkania” świata – odezwały się we mnie echem podczas pierwszej lektury Pieśni i w tym roku odzywały się jeszcze wielokrotnie. Literacki dorobek Botty należy bowiem nie tylko do historii literatury portugalskiej, luzofońskiej czy do historii literatury w ogóle, ale stanowi integralną część ponadnarodowej historii i kultury społeczności osób LGBTQ+. Związki te ujawniają się na wielu poziomach: czy to w malarskiej wyobraźni, która tworzy obrazy pełne bizantyjskiego przepychu i subwersywnej estetyki (czyż to nie zapowiedź dragu?), czy to w ładunku afektywnym tych wierszy, w ciągłości doświadczenia Botty i osoby LGBTQ+, która twórczość tę poznaje dzisiaj: w strachu przed odrzuceniem, w gorączkowym pośpiechu miłości, w stale obecnym na horyzoncie widmie cierpienia lub śmierci.
Sądzę jednak, że z dzisiejszej perspektywy – z perspektywy Polski roku 2020 – najważniejszym aspektem Pieśni Botty jest ich wymiar performatywny, który rozumiem tu w kontekście przywracania widzialności osób nieheteronormatywnych na kartach historii (w tym historii literatury), a także potencjał wspólnototwórczy tych wierszy. W portugalskim poecie rozpoznaję bowiem przede wszystkim przodka, „starszego brata”, członka swojej społeczności, swojej rodziny – kogoś, z kim łączy mnie wspólnota specyficznego doświadczenia. To właśnie ta bliskość szczególnego typu stanowiła powód decyzji o przełożeniu czterech Pieśni na język polski, to właśnie tutaj praca humanisty najściślej łączy się z jego życiem.
Gdy noc
niespiesznie zstępowała,
ja, złożony w twoich rękach,
wyśniłem umieranie.
Widziałem
lewkonie, goździki w pękach,
Chrystusa na krzyżu, twych oczu
troskliwość i chłód,
ich barwy: damasceński róż
i szarość; koronki, gładki aksamit,
drogie perfumy płynące strugami,
stłumione pomruki wiatru,
kadzidło, modły, brokaty,
w półmroku, wśród bicia
dzwonów płonące świece,
gitary, lamenty, i łkanie,
i siebie, i swoje powolne konanie.
O, jakże wypiękniały
Twoje smagłe lica,
Już z łez osuszone;
I twoje smukłe ciało,
I twoje wdzięczne ciało
Spowite w żałobę.
A potem odszukałem
gdzieś w strachu twoje usta,
usta pełne życia.
Bolało, gdy całowałem,
– o świcie!
I nasze ciała były jednym ciałem,
i nasze ciało padło ociemniałe
na ziemię, i tam pozostało.
Kroczył księżyc przez nieba
z czeredą gwiazd.
W mojej alkowie
bił ognia blask
od kandelabrów z brązu.
Posadzka lśniła w aksamitach:
były splątane, były jak fale
krwi, jak fale wina.
On patrzył na mnie, rozdarty.
Ja
paliłem łagodnie,
widząc, jak księżyc blady i nagi
przez nieba ciągnie.
On zbliżył się. W gorączce
odszukał chciwie,
chciwie całował
mnie w wargi, co jak goździki
przed pocałunkiem broniły się, tkliwe.
On mnie pociągnął ku sobie
i mówił, przylgnąwszy do moich barków,
o paziu, o włosach jasnych,
o umieraniu z Tęsknoty
na morskim brzegu, wśród śpiewu…
Spojrzałem w niebo!
Księżyc umykał
w obłoki, co tłumaczyły
na nocy mrok nocy słodycz.
Oddały się sobie usta,
całując nerwowo i wolno…
Mężczyzna ulega pragnieniu
jak wiatrom ulega obłok.
Nadciągał odległy świt.
Aż wreszcie
wyszedłem z ciała,
co w sen zapadło – męczone
i całowane szaleńczo,
nieczule,
i wino piłem bez pamięci,
i piłem je aż do bólu.
Aniele, posłuchaj:
a gdybym całował twą skórę?
a gdybym całował twe usta,
w których ślina to miód…?
On chciał odejść, z uśmiechem
pogardy na twarzy.
Niestety!
Z jednego jest ciała
morderca i ten, kto bez skazy.
Więc ułożywszy się z wdziękiem,
niepojęty i tkliwy
oddał złociste swe ciało,
bym je całował żarliwie.
O szyby w oknach
deszcz bębnił lekko…
On mnie uścisnął i zamknął
oczy, by marzyć we śnie…
a ja ginąłem z wolna
jak zapach na wietrze.
Kazałeś mi wierzyć w te słowa:
że kiedy już dzień się zamroczy
pojawisz się u mnie na nowo,
i by cię zatrzymać przy sobie,
tamtego dnia…
Umalowałem powieki czernią
wargi pokryłem fioletem
i ułożyłem róże w naręcza –
na noc czerwoną, obłędną.
Przelałem na swoje ciało
– było tak smukłe, tak śliczne! –
zapach przedziwny, subtelny;
w purpurę i w zieleń brokatu
spowiły się moje mięśnie
macerowane i męskie.
A na ramionach, jak w mieście kwiatów,
inkrustowanych drogim kamieniem,
świeciły ranne płatki nasturcji,
i rozjaśniały ciało płomienie
gorączki, płomienie tęsknoty.
Lśniły szmaragdy na batystowych
dłoniach, perły trzymane
w rękach szeptały…
A nagich włosów
rozległe fale
spływały na czoło,
lekko ściemniałe.
Pobladły mówiłem sobie,
że bladość jeszcze sprzyja
mojej urodzie.
Wygięły się usta
strapionym uśmiechem.
Spadała noc.
Gdy nie przyszedłeś,
siedziałem,
patrząc na swą sylwetkę odbitą
w lustrze z kryształu.
Pomału,
wśród świeżości, wśród uroków
swojej twarzy, odkryłem!
Śmierć niech mnie nie szuka,
miłość niech nie przychodzi.
– Ja już nie żyję.