Wstąpiłam przypadkiem i zobaczyłam cię.
Byłaś tak blisko mnie.
I jeszcze bliżej kogoś,
kto bez przerwy cię głaskał, bez przerwy cię głaskał,
‒ tak to sobie powtarzałam ‒
bez przerwy cię głaskał
jak letni deszcz.
Kilka lat temu byłam na jego miejscu:
tymi samymi gestami chciałam ci udowodnić,
że jestem zdolna do czułości. Wiem dobrze,
że ten ktoś myśli teraz tak jak ja myślałam,
że jego miłość do ciebie jest wielka, wyjątkowa i silna.
Gdy patrzyłam, jak śmiejecie się pod koniec dnia,
radośni i szczęśliwi, że jesteście tutaj, w brzasku
miłości, która trwać będzie ile to możliwe,
gdy patrzyłam na was, przeszył mnie rozdzierający
kawałek jazzu.
Znów niezliczone wspomnienia
osaczają mnie jak wygłodniałe zwierzęta.
Miałam wielką ochotę powiedzieć mu, by uważał
na ciebie,
błagać go, by okazał się dobry, wytrwały,
bo zbyt często zapominamy być wytrwalsi od miłości.
Wstąpiłam przypadkiem i zobaczyłam was.
Tak ufnych i błogich w tym braku przestrzeni
między dłońmi, szyjami i ustami.
Uwolniłam się od tego
i widzę w spojrzeniach, które wzajemnie
wymieniacie,
pewność, że jesteście sami na świecie.
Szczerze chcę, by tak zostało, chcę was pogrzebać
w tej poświacie tkliwości i ciepła,
w której ty i ja byłyśmy splecione miesiącami,
latami.
Wstąpiłam i zobaczyłam was.
Moja wolność rozbiła się
na tysiąc kawałków.
Byłam zbyt zajęta patrzeniem na was, by je zebrać.
Nie skalecz się, przechodząc po nich,
w drodze do sypialni, twojej lub jego.
Pewnie żadne z was nie wie, co los przyniesie,
mnie już to przyniósł,
i to niejeden raz.
Pobiła mnie wasza radość bycia razem;
chowam się za paczką owiniętą w szary papier, wyciągniętą
w moją stronę,
w środku bon na wszystkie chwile,
które spędziłam daleko od ciebie
myśląc, że byłaś przecież dość wytrwała,
że byłam przecież dość wytrwała;
chowam się za tą paczką owiniętą w szary papier,
w środku mój rozkład dni
na kolejne sześć miesięcy.
Wstąpiłam przypadkiem i zobaczyłam was. To nic.
Bądźcie szczęśliwi. A zwłaszcza wytrwali.
Wytrwalsi niż miłość.
Zadzwoniła przed chwilą, by mi powiedzieć
że znaleźli cię na twojej kanapie.
W sobotę rano. Znaleźli cię.
Zadzwoniła, by to powiedzieć
z kolcami w gardle,
czułam je, choć była na wyspie, a ja
w mieszkaniu na ulicy Ballainvilliers.
Zadzwoniła, by mi powiedzieć,
że nie masz wieku ani ciała,
by umrzeć na coś takiego.
Przecież biegasz. W moich wspomnieniach
z numerem startowym na koszulce i w okularach przeciwsłonecznych,
tworzycie drużynę,
której nie mogę być częścią,
bo jestem za młoda,
by biec.
Biegasz. Jesteś szczupły
i zadowolony, że startujesz. Potem z innymi
wpadaliście do domu
napić się piwa i zjeść kotlety.
Zadzwoniła, by mi powiedzieć,
że znaleźli cię na kanapie w salonie.
Kumplujesz się ze wszystkimi
i nawet mężczyźni zazdroszczą ci,
że jesteś szczupły i wysoki,
i uśmiechnięty.
Okej, robota była taka sobie,
sen był taki sobie.
A teraz jesteśmy tutaj:
jestem w mieszkaniu na ulicy Ballainvilliers,
ona na wyspie z moim ojcem,
który położy dłoń na jej ramieniu,
dając do zrozumienia, że, jak zwykle,
pomoże jej przez to przejść.
Dzwoni, by powiedzieć, że cię znaleźli
na kanapie w salonie, z awarią serca.
Twoje serce wyczerpało się przed tobą.
A ja widzę tylko, jak biegłeś
tamtej niedzieli
z numerem na koszulce i w okularach,
trzeba uwierzyć, że serce staje, kiedy chce.
Wiek, w którym twoje serce przestało bić,
jest nieprzyzwoicie młody.
Zadzwoniła przed chwilą, by powiedzieć,
że znaleźli cię na kanapie w salonie.
Od teraz każdy niedzielny bieg będzie nosił
pierwszą literę twojego imienia.
Letni poranek w Oranżerii:
kąpiemy konie w strumieniu,
osły chodzą dookoła za chlebem,
co rano ktoś ustawia talerzyk
dla kota pod czereśnią.
Letni poranek w Oranżerii:
jestem tu z powodów, które
aż do dzisiaj
mnie nie dotyczyły. Zmęczenie. Rana kąsana
na duszy. W moich włosach muchy,
a mój brzuch należy do starszej damy. Na drzewach
kosy, a w oczach
pełno łez.
Letni poranek w Oranżerii:
pójdziemy nad jezioro, na wyspę nawet, weźmiemy
piwo w siatce
i ręcznik zwinięty między książką
a futerałem na okulary.
Od teraz zaliczam się do przegranych.
Każdy dzień mija
niespiesznie. Ja sama zwolniłam:
śmieszność nie zabija
ale przetrąciła mi łapę.
Letni poranek w Oranżerii:
tłuste piżmaki stoją nieruchome na brzegach Eure.
Dzieci jeżdżą na rowerach,
inni jadą konno, ja kroczę
ze wstydem na plecach i z gracją w nogach.
Witamy się, ściskamy dłonie, przystajemy
w drzwiach na kawę.
Letni poranek w Oranżerii:
oby bez końca
wypełniał mnie swoim miodem, żywym światłem
ptasiego śpiewu, w którym człowiek nie istnieje.
Z brzegu nie widać już mostu,
który zatopiła zwykle spokojna rzeka:
fale marszczą powierzchnię jak skórę
kobiet, które uprawiają miłość
bez zahamowań,
niebo nad drzewami, którymi kołysze
ruch fal, jest wściekle
białe.
To wioska z jedną ulicą, zamieszkałą
przez nieme koty, upał jeszcze
nie ustąpił, a ja, idąc
i kręcąc głową jak oślica
rozsierdzona kiełznem i towarami,
które niesie bez sensu,
myślę o tej rzece, która pożera most
nad sobą.
Twoja obecność
pochłonęła w moim życiu wszystko
to, co wydawało mi się potrzebne.