Kiedy przyjeżdżam do domu, zabieram ojca na basen. Matka przyszykowuje mu wszystko na krześle. Przed wyjściem ojciec zakłada kąpielówki, bo nie znosi przebierać się na miejscu. Twierdzi, że nikt nie sprząta kabin – wie o tym z zaufanego źródła. Długo naciąga spodnie, kilka razy obraca sweter w tę i we w tę, szukając przodu. Wręcza mi skarpetki i siada. Przez chwilę nie wiem, co mam robić. Wtedy przypomina mi się sposób, który podpatrzyłem u żony: pochylam się i opieram jego stopy na swoich udach. Nawet przez spodnie czuję ich zimno. Dwoma kciukami staram się dobrze naciągnąć skarpetki, tak, by nie dotknąć skóry. Z pierwszą radzę sobie całkiem nieźle, druga zahacza o paznokieć małego palca. Kiedy odciągam materiał, rozlega się szorstki dźwięk. Potem już wszystko idzie gładko: stopę wkłada do buta wyćwiczonym ruchem, bez schylania. Zakłada kurtkę, a na głowę naciąga staromodną uszankę. Za każdym razem, gdy o nim myślę, staje mi przed oczami w tej czapce.

Nowy system plastikowych zegarków zbliżeniowych przysparza nam kłopotów. Na pierwszy rzut oka też nie jestem pewny, gdzie należy przyłożyć tarczę, by otworzyła się obrotowa bramka. Po chwili się udaje, ale ojciec zostaje po drugiej stronie. Cofam się, łapię go za nadgarstek, dotykam czytnika, ale zanim zdąży popchnąć metalowy drążek, lampka znów świeci się na czerwono. Jeszcze raz chwytam go za nadgarstek, dotykam czytnika, po czym jedną ręką napieram na drążek, a drugą popycham go dalej.

Wchodzimy do basenu z najgorętszą wodą. Kładziemy się na plecach i unosimy spokojnie na powierzchni. Kiedy uczył mnie pływać, kładł mnie na wodzie i ręką podpierał mi szyję. Duże płatki śniegu spadają na przeszklony dach hali. Patrzę na zegar, żebyśmy nie zostali w tym basenie zbyt długo. Za piętnaście minut przejdziemy do basenu zewnętrznego, chłodniejszego o cztery stopnie. Nic nie widzimy z powodu warstwy pary, która unosi się nad wodą. Cały czas coś mówię, żeby wiedział, gdzie jestem. Zwalniają się dwa miejsca, możemy usiąść. Odchylam się, zanurzam głowę w wodzie. Po kilku sekundach szturcha mnie w ramię i pyta, co też wcześniej mówiłem, gdzie teraz pracuję. Zachowuje się tak, jakby znał odpowiedź, miał ją na końcu języka, tylko nie mógł sobie przypomnieć. Pracuję w korporacji jako specjalista do spraw obsługi klienta. Czego wymagają? Angielskiego i niemieckiego. A twoja żona? Jak ma na imię? Anna. A dzieci? Mieszkają z wami? Andris właśnie idzie do liceum. Dobrze się uczy? Tak. A w którym mieście? W Budapeszcie. I po której stronie? W Peszcie czy w Budzie? W Peszcie. Blisko Dunaju? Całkiem blisko. A gdzie pracujesz? W dużej firmie. Co robisz? Pracuję w dziale obsługi klienta. A żona? Masz jeszcze żonę? Tak. Jak ma na imię? Anna. Mężczyzna w jasnożółtych kąpielówkach patrzy na nas i szepcze coś swojemu sąsiadowi do ucha. Gdzie mieszkam, gdzie pracuję, ile lat, jak nazywa się moja żona, czy mamy dzieci. Słyszę swój głos, jak wyjaśniam, że Andris składa podanie o przyjęcie do szkoły plastycznej, bardzo dobrze rysuje, odziedziczył talent po mamie. A macie już dzieci? Nieznajomy w żółtych kąpielówkach chichocze i znowu szepcze coś do współtowarzysza. Za chwilę ci opowiem tato, muszę iść do łazienki, nie ruszaj się, zaraz będę.

Kiedy wracam, już go nie ma. Możliwe, że przesunął się tylko o dwa metry, ale nie widać go przez parę. Przeczesuję wzrokiem basen, pas po pasie, wpatrując się w twarz każdego mężczyzny. Szukam tych niezwykle niebieskich oczu jak u niemowlęcia. A tam, w ich głębi, progresywny zanik. Lekarz powiadomił nas o tym dość jowialnie. Podobał mu się ten zwrot. Wpadam na kogoś. Przeklina i odpycha mnie. W kłębiącej się parze można dostrzec wszystko, tak samo jak na zdjęciu tomografii komputerowej. Wyglądało jak pierwsza strona w teście Rorschacha, która według większości badanych przedstawia nietoperza albo motyla. Z matką całą noc wpatrywaliśmy się w to prześwietlenie. W końcu potrafiła dokładnie określić, gdzie znajdują się te dwie symetrycznie rozmieszczone dziury, przez które wypadniemy z pamięci ojca.

Wychodzę, idę do krawędzi basenu, posadzka jest tak zimna, że pali mi stopy, płatki śniegu spadają mi na rzęsy. Nie widzę, kto jest w wodzie, z daleka błyszczą jedynie żółte kąpielówki. Piasek pali mi stopy. Plaża. Zapach Morza Czarnego. Wszędzie ręczniki, tylko naszego nigdzie nie ma. Wewnątrz, wzdłuż basenu, stoją leżaki. Przechodzę obok nich rząd po rzędzie. Ktoś bardzo ciasno owinął się ręcznikiem. Nie widzę dobrze. Boję się, że się o niego otrę. W niektórych miejscach pas piasku między ręcznikami jest tak wąski, że moje stopy ledwo się mieszczą. Jakaś kobieta podnosi się, chwyta mnie za ramiona i krzyczy. Wyrywam się i uciekam. Obchodzę wszystkie baseny jeden po drugim. Jeśli ktoś go przypomina, podchodzę i przyglądam się uważnie. Coraz więcej osób wygląda jak on, a ja coraz ciężej oddycham. Od czasu do czasu z megafonu rozlega się komunikat, że Jancsika lub Katika czeka na swoich rodziców przy recepcji. W ogóle już nie patrzę, dokąd idę, nic już nie widzę od płaczu. Pozostał tylko najmniejszy basen. Podchodzi do mnie starszy pan i pyta, co się stało. Wypytuje i wypytuje, a ja patrzę w ziemię i kręcę głową. Nie pamiętam, co należy odpowiedzieć. Czuję nagłe trzepnięcie w kark. Wiem, że to musi być ojciec. Nagle pojawia się tuż przede mną. Uśmiecha się z lekko zamkniętymi oczami, strumień wody spływa mu po głowie. Podnosi na mnie swoje niezwykle niebieskie oczy i uśmiecha się jeszcze szerzej. Staję obok niego. Woda bębni nam po czaszkach i cieknie strużkami po twarzach. Na ławce między szafkami rozkładam mu ubrania, tak samo jak matka. Próbuję stanąć tak, żeby nikt nie zauważył, że zdejmuje kąpielówki. Najwyraźniej on też się stara: marszczy brwi i wystawia nieco język, choć wcale nie idzie mu przez to szybciej. Na szczęście wszyscy zajęci są swoimi plastikowymi zegarkami. Zakładam mu skarpetki znacznie szybciej niż przed wyjściem. Czuję, że stopy są jeszcze trochę mokre, ale już ich nie wycieram. Chwytam czapkę, zanim naciągnie ją na mokrą głowę. Idziemy do suszarek, podaję mu jedną do ręki. Przykłada ją do ucha niczym słuchawkę. Ma rację, faktycznie wygląda jak skrzyżowanie telefonu z odkurzaczem. Łapię go za ramię i nakierowuję tak, żeby suszył czubek głowy. Gdy tylko go puszczam, suszarka dmucha mu prosto w twarz gorącym powietrzem. Śmieje się i podaje mi suszarkę do włosów. Pochyla się, kładzie dłonie na kolanach i ustawia głowę tak, żebym to ja suszył. Niektórzy na nas patrzą, przynajmniej tak mi się wydaje. Dostrzegam ich tylko kątem oka. Muszę przeczesać palcami jego szorstką czuprynę, żeby szybciej wyschła. Nigdy wcześniej nie dotykałem jego włosów. Z daleka muszę wyglądać tak, jakbym go głaskał.



Gabi Csutak (ur. 1977) – węgierska pisarka, tłumaczka, dziennikarka. Urodziła się i wychowała w Siedmiogrodzie. Studiowała filozofię, estetykę i dramaturgię. Jej debiutancki zbiór opowiadań Csendélet sárkánnyal (2017, Martwa natura ze smokiem) został nominowany do nagrody Margó. Stypendystka Wyszehradzkich Rezydencji Literackich w Krakowie.

Małgorzata Fedorowicz (ur. 1989) – tłumaczka z węgierskiego i ukraińskiego. Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego oraz Uniwersytetu Loránda Eötvösa. W ramach stypendium im. Balassiego ukończyła studia podyplomowe w zakresie przekładu literackiego. Mieszka w Budapeszcie.