(fragment powieści Korona Niemiec)

Gorące powietrze wpada przez otwarte okno.

— Boję się, że zamkną jedyną lodziarnię w mieście. Stromych schodów, wojny, karaluchów. Brać na ręce maleńkie dzieci. Patrzeć w lustro o północy. Śmierci, dużych psów, hałasu, głębokiej wody, samotności. Boję się braku powietrza.

Anna kończy mówić i bierze łyk herbaty. Filiżanka jest lekko wyszczerbiona, biała, ze złotą obwódką wokół krawędzi. Niedaleko ucha znajduje się niebezpieczny uskok. Chwila nieuwagi może skończyć się bolesnym skaleczeniem wargi, ułamaniem zęba, połknięciem kawałka porcelany.

W milczeniu Anny czuć ponaglenie.

— Boję się końca świata — odpowiada wreszcie Löns. Jest jak widmo, rozparty w swoim plecionym, wiklinowym fotelu, który zupełnie nie pasuje do wiecznie dusznego, zagraconego biedermeieru wokoło, oświetlony ledwo tlącą się lampą naftową z dawno nieprzycinanym knotem. Löns też tu nie pasuje. Jakby umarł i nikt tego nie zauważył, nawet on sam. Poeta, który od dziesięciu lat niczego nie napisał.

— Boję się końca świata.

Anna ma już prawie trzydzieści lat. Codziennie rano opróżnia pęcherz, czyści zęby, wklepuje w twarz krem. Najpierw Uroda produkcji Franciszka Pulsa, co roku przywożona z krótkiej wycieczki do rodzinnego miasta. Potem puder Miraculum, doktora Lustra, egzotyczny. Zapasy odnawiane każdego roku, regularnie. Wybiera się na zakupy z zawsze elegancką matką, rozzłoszczoną na cały świat przez śmierć męża-oficera, jedynego zaginionego w bitwie rozegranej na jakimś bezimiennym mokradle w trakcie wojny dwudziestego roku. Anna słabo pamięta ojca.

Puder egzotyczny Miraculum jest absurdalnie drogi jak na niewysoką pensję wypłacaną jej przez Związek. Jednak skusił Annę, bo sama czuje się egzotycznie w tym kraju – tak bliskim, a jednak tak dalekim od jej własnego; w mieście, które być może byłoby Otwockiem, gdyby leżało kilkaset kilometrów na wschód.

W jej rodzinnej Warszawie, chociaż wszyscy starają się temu zaprzeczać, wschód rozlewa się po szerokich trotuarach i wąskich uliczkach, słychać go w języku, straszy w zamiecionych ruinach cerkwi, wygląda z pomników nagrobnych tajnych radców carskich pochowanych przy Wolskiej.

Tutaj wschodu nie czuć prawie w ogóle. Polacy nie mogą myśleć o nim, zajęci utwierdzaniem się w swojej odmienności. Niemcy nie myślą o nim wcale. Żydów prawie nie widać. Nie wiadomo, o czym myślą.

Tylko Löns o nim myśli. Właściwie nie przestaje o nim myśleć nigdy, odkąd wrócił. Jego historia jest dużo prostsza niż historia Anny, a jednak, gdy ją opowiedzieć, wydaje się bardziej skomplikowana. Czasami Anna, płucząc zęby, przypomina sobie jakiś urywek zdania, niedopowiedzianą myśl, słowo połknięte, zanim zostało wypowiedziane. To Löns, wczoraj, przed miesiącem, na początku jej pobytu — nie powiedział czegoś, o czym ona teraz myśli.

O nim też mówiono, że zaginął. Kiedy wybuchła wojna, poszedł na nią śpiewając, zadowolony. Pod koniec września 1914 znikł. Rodzina dostała kondolencje od samego cesarza. Zdolny poeta, ostatni wielki niemiecki romantyk, w sile wieku, a jednak zdecydował się służyć ojczyźnie, z wszelkimi honorami, pogrzeb państwowy.

W trzecim roku wojny zaczęli jednak dostawać depesze. Telegramy. Przychodziły z różnych miejsc. Małe miasteczka czeskie, uzdrowisko na Rusi Podkarpackiej, wsie w pobliżu aktualnej linii frontu. Rozrzuceni koledzy ze szkoły, teraz żołnierze, donosili starszej, wykręcanej reumatyzmem siostrze Lönsa, że go widzieli. W każdym razie, że ktoś go widział, rozpoznał. Raz — kartka, z pieczątką cenzury, przyszła aż z Bukowiny — że z nim rozmawiał. Siostra nadal posyłała pokojówkę z kwiatami na grób pochowanego z honorami brata.

Wrócił przed Wielkanocą, rok po zakończeniu wojny. Wysiadając na dworcu z pokiereszowanego pociągu, wagonu trzeciej klasy, zwrócił na siebie uwagę sprzedającego drobne przekąski Herr Bulowa. Podobno Herr Bulow padł na kolana, jak wcale nie przystało porządnemu luteraninowi. Tak właśnie Grieshübler tłumaczył Annie, dlaczego zamieszkały nieopodal katolickiego kościoła sprzedawca popadł w jeszcze większą niełaskę sąsiadów. Od dworca za Lönsem biegły dzieci: przyklejone do niego, nieco lepkie dziecięcą lepkością – biegły, chociaż on wcale się nie spieszył. Wyglądał tak samo jak w sierpniu, cztery lata temu, tylko szary płaszcz, zawieszony na prawym ramieniu, był bardziej wystrzępiony. Przy wylocie Dworcowej byli tam również — po dłuższym namyśle — rozklejony Herr Bulow, dwóch sprzedawców ze sklepu kolonialnego i pies Frau Marek.

Zanim doszli do końca Tannensberger-Ringu, do powracającego przylgnął już szpaler ludzi i dwóch samochodów, którymi wieziono babki-matrony rodów, nie mogące samodzielnie przejść siedmiuset pięćdziesięciu metrów, jakie dzieliły od siebie dworzec i dom Lönsów. Na Schulte-Heulhaus-Straße pod numerem piątym siostra podlewała pelargonie. Wykręcone palce trzymały konewkę bardzo słabo, może była zamyślona, w każdym razie oblała wodą Friedricha Lottera, syna sąsiadki, który chcąc zająć najlepsze miejsce do obserwacji, kucnął pod oknem.

Teraz Lotter nosi już długie spodnie i studiuje w Greifswaldzie historię. Nie należał do uczniów Anny.

Löns wrócił na ulicę generał-majora pod numer piąty. Tłum rozproszył się, znikając w zaułkach. Zupełnie jakby to, co go połączyło, ten rodzaj magicznej gęsi z baśni Grimmów, znikł. Ktoś został, żeby zapalić papierosa i wrzucić niedopałek do płynącego leniwie potoku Młyńskiego, ktoś przypomniał sobie, że miał wstąpić do banku, okryty niesławą ukrytego papisty Herr Bulow niemrawym krokiem wracał na dworzec. Löns ucałował chore ręce siostry i usiadł w fotelu. Od tamtej pory rzadko się z niego ruszał.

Mówi się, że ktoś widział go na wiszącym moście, jak przyglądał się drzewom po drugiej stronie jeziora. Mówi się, że ktoś — może Frau Moltke, nauczycielka łaciny z Burmistrzowskiej Górki — rozmawiał z nim na przechadzce tam, gdzie kończy się promenada nad Jeziorem Miejskim. Opowiadają, że w nocy Löns stoi w oknie i widać tylko czerwonawe węgielki w oku jego fajki. Anna nie wierzy w te opowieści, być może dlatego, że za często rozmawia z Lönsem, który wrócił z wojny żywy, ale jednak umarły.

Kiedy w mieście robi się naprawdę gorąco, wszyscy wychodzą nad jeziora. Eleganckie żony urzędników, które wiedzą, że nie będą musiały tu mieszkać dłużej niż pięć lat, chłopcy w krótkich spodenkach, goniący za kółkami puszczonymi w ruch już na samym początku promenady, dziadkowie, sztywno wyprostowani i w dawno niemodnych ubraniach, z pozłacanymi papierośnicami w wytartych kieszeniach marynarek. Jeziora są dwa, więc ich podział również jest naturalny. Latem poznaje się tutaj ludzi według tego, nad którym spędzają czas.

Anna patrzy, jak Gustaw Langwald, za niski na swój wiek okularnik, który ma w przyszłym roku zdać maturę i wyjechać „do kraju”, by studiować medycynę, wyciera ściekającą mu po skroni kroplę potu. „Do kraju”, wszyscy tak tutaj mówią, jakby to miasto, w innej długości geograficznej być może Żyrardów lub Sanok, leżało gdzieś poza kulą ziemską, unosiło się na ramionach galaktyk w niezbadanej przestrzeni.

— Idą czasy, w których znamieniem będzie wyścig pracy, jak przedtem był wyścig żelaza, jak przedtem był wyścig krwi — powtarza Langwald, wkładając chustkę do kieszeni spodni. Są brunatno-popielate, za duże, pewnie donasza je po starszym bracie albo po ojcu. Anna przytakuje, zachęca do odpowiedzi. Kątem oka widzi, że pozostali chłopcy są już zniecierpliwieni. Czuje, że w klasie robi się coraz duszniej, zaraz otworzy drugie okno, ale jeszcze nie teraz, inaczej Langwald umilknie na dobre.

Z podwórza słychać podniesiony głos gospodyni, szczęk wiadra, senne gdaknięcie przypadkowej kury.

Langwald milczy.

— Pani profesorko, moim zdaniem marszałek chce pokazać nam, współczesnej młodzieży, że tylko intensywny wysiłek, który będziemy wkładać w rozwój nasz i naszej ojczyzny, może sprawić, że wybije się ona na arenie międzynarodowej, tak jak wybiła się na niepodległość.

Langwald przenosi zmęczony wzrok z Anny na kolegę. Ona też przygląda się, jak siedzący w ostatniej ławce Karol Morawski wygłasza swoją kwestię. Zawsze na miejscu, zawsze przygotowany, nigdy się nie waha. Löns mówi o takich jak on, że kiedy mówią, pociągają za spust — celują precyzyjnie, mierzą słowami, osiągają efekt.

Pozostała piątka chłopców kiwa głowami, Marcin notuje. Ale tylko Karol nie wydaje się zmęczony w kisnącej w gorącu klasie. Reszta trochę drzemie, trochę udaje, że te ostatnie lekcje są potrzebne. Tylko Karol zdaje się nie czekać na wakacje.

Nadchodzi moment otwarcia drugiego okna.

— Przepraszam, przepraszam, Marcinie, muszę przejść.

Anna ściąga paproć z parapetu, mocuje się z zamknięciem. Skobelek, oblepiony olejną farbą, nie chce ustąpić.

— Pomogę, pani profesorko.

Marcin na wszelki wypadek odsuwa się jeszcze kawałek, kiedy Karol mocuje się z oknem. Ustępuje przed nim, tak samo, jak wszyscy mu ustępują. Cel zostaje osiągnięty, okno otwiera się, ale w klasie powietrze nadal stoi w miejscu. Pośladki Anny opierają się o parapet, wyciągnięte ramię Karola o jej ramię. Duszno, nienaturalnie, nie tak jak powinno być. Oni wszyscy, myśli Anna, zawsze mówią „pani profesorko”, nigdy „psorko”, jak mówili jej warszawscy uczniowie. Nie jest nawet pewna, czy wiedzą, że mówią polszczyzną, której używa już tylko Ignacy Abramowicz. Są w odległej galaktyce, tutaj jest inny świat.

Mija ułamek chwili, zapomniany wietrzyk wpada przez okno — wszyscy zaczynają znowu się ruszać. Żyjemy, myśli Anna, oddychamy. Jeszcze się nie skończyło.

— Tutaj jest inny świat.

To zdanie wraca do Anny często. Pierwszy raz z ust inspektora szkolnego, kiedy starała się o tę pracę. Związek szukał nauczycielki, Anna była nauczycielką. Chciała wyjechać. Deutschkrone jest nie tak daleko, a jednak zaraz za szlabanem granicznym zaczyna się zupełnie coś innego. Inspektor miał rację. Uczniowie są poważniejsi od ich rówieśników, których zna. Szkoła zajmuje dwa pokoje nad domem kultury, w ciemnym podwórzu w bocznej uliczce Jahna. Zimą szczękają zębami i nie zdejmują mitenek. Latem nie ma czym oddychać.

Drugi raz słyszy je od Lönsa, ale ten ma na myśli co innego.

Trzeci raz przypadkiem, na targu. Prawdopodobnie w ogóle nie odnoszą się do tego, o czym myśli Anna. Das ist eine andere Welt. Kawałek cudzej rozmowy siłą dopasowany do własnego życia.

Po raz czwarty od gospodyni. Gospodyni zimą pali w piecach, zanim przyjdą chłopcy — uczennicy nie ma Anna teraz ani jednej — jesienią zamiata podwórze z liści, których nie zawiewa tutaj wiatr, przez cały rok karmi kury i narzeka. Na bóle w krzyżu, na kazania księdza proboszcza, na słabe niesienie się kur i na kanclerza, choć na tego ostatniego po cichu. Gospodyni dwa razy była „w kraju”, przywiozła stamtąd zapas wspomnień i materiał na spódnicę. Stąd wie, że tutaj jest inny świat.

Czasami to samo zdanie wraca w innej formie.

„Czy tam naprawdę jest inny świat?”. To Gustaw, dwa lata temu, kiedy dopiero zaczynała tu pracować. Cały świat był wtedy inny, ale nie wiedziała, jak mu odpowiedzieć.

„Dajcie mi spokój z waszym innym światem”. To ojciec Karola, Anna usłyszy go przypadkiem. To słowa nie do niej, ale zachowa je dla siebie.

„Spotkamy naszą drogą nieboszczkę w tym innym świecie”. To proboszcz na pogrzebie poprzedniej nauczycielki Związku. Anna pozna jeszcze panią Hannę, przez kilka miesięcy będzie mieszkała w pokoju obok niej, nasłuchując w nocy rozpaczliwego, drażniącego charkotu, dobywającego się z gardła staruszki. Jeszcze przez jakiś czas starsi członkowie Związku będą mylili jej imię z imieniem jej poprzedniczki.

Na tamtym pogrzebie wszyscy są przygaszeni, ale do Anny dociera, że w ich wyobrażeniach, nieświadomie, stara nauczycielka po prostu wybrała się „do kraju”.

Löns czeka na nią tego samego, dusznego popołudnia, przedostatniego dnia roku szkolnego. W jego pokoju jest już ciemno, lampa naftowa ćmi się w kącie, chociaż w całym domu od dawna jest już elektryczność. Słychać głuche dudnienie burzy, krążącej dookoła jezior. Siostra Lönsa stuka w kuchni talerzami. Zaraz na stolik, trzymający się na swojej jedynej, masywnej nodze na słowo honoru, wjedzie herbata i biszkopty.

O szybę stukają ćmy. Znowu grzmi, ale na ziemię nie spada ani kropla deszczu. W głowie Anny pulsują splątane myśli i zbliżająca się migrena.

— Czego się boisz? — pyta Löns.

Już później, wracając do domu, Anna obserwuje, jak przybrana w białą czapeczkę i coś na kształt mundurka dziewczyna z lodziarni mocuje się z upartą markizą. Daszek nie chce się zwijać ani opaść.

Kilkaset metrów dalej Anna spotka Karola. Chłopak jej nie widzi, oparty o mur cmentarza pali papierosa. Jest ciemno, ale w świetle gazowej latarni Anna widzi wyraz nienaturalnego, wykrzywiającego ją głodu. Anna ma wrażenie, że widzi coś, czego nie powinna zobaczyć. Karol zjada przyniesioną z domu kanapkę, choć może wcale nie jest to kanapka, a mięso, pokrojone w cienkie kawałki, ciemnoczerwone wołowe mięso, rarytas albo odpadek. Rozkosz lub smutny obowiązek. „Tęskni do innego świata?”, pyta samą siebie, ale boi się podejść. Przyśpiesza, jest coś niepokojącego w tej ciemnej, dusznej nocy. Nie jest pewna, czy ktoś za nią nie idzie, ale nie słyszy innych kroków na żwirowanej ścieżce, prowadzącej obok kaplicy szpitalnej do jej kamieniczki. Mimo to coraz trudniej łapie jej się oddech. Rozchełstuje związaną pod szyją luźną stójkę sukienki, ale powietrze wokół jest lepkie, nieprzejrzyste, ciężkie. Anna wpada na klatkę, zatrzaskuje drzwi i opiera się o nie całym ciężarem ciała. Nikt nie nadchodzi, jest sama. Na korytarzu pod trójką pali się światło, rodzina stróża znowu zapomniała je wyłączyć.

Anna bierze głęboki oddech, powietrze wchodzi do płuc. Oddycha. To jeszcze nie koniec, jeszcze tu jesteśmy. Nie trzeba wyjeżdżać, nie trzeba wracać. Można zostać.

Kiedy okazuje się, że w mieszkaniu Anny zamieszkały prusaki, Anna najpierw nie może uwierzyć, wstręt miesza się w niej z rozpaczą, ale śmieje się długo, serdecznie, zanim zejdzie pod trójkę zadzwonić.

Zanim wyjedzie z Warszawy, matka zdąży narozpaczać się do woli, zbuntować wszystkie ciotki przeciwko własnej córce, której nie wystarcza odpowiednia dla panny z jej klasy posada na pensji dla dziewcząt pani Chraboniowej. Anna nie cierpi zimnych zup, które podaje Chraboniowa, mdłego koloru zasłon i globusa, który rozpada się jej w rękach za każdym razem, kiedy chce go użyć w czasie lekcji. Błękitna kula wypada z zawiasu i toczy się przez klasę, środkiem między ławkami, dziewczęta piszczą albo podnoszą nogi w białych podkolanówkach, chichoczą, żadna z nich nie wstaje z miejsca, żeby zebrać go z podłogi. Anna idzie na koniec klasy, bierze globus, obraca w rękach. Czuje, że kolejnym razem zmiażdży go między zsiniałymi ze złości dłońmi, w których zaglutynowała się krew albo zdepcze go, ścierając na proch obcasami w wysokości, która wypada.

To, co wypada, towarzyszy Annie warszawskiej przez cały czas. Annie deutschkrońskiej też towarzyszy, na samym początku. Później mija.

Zanim tu przyjechała, matka i wszystkie ciotki opowiadały jej o polakożerczych Prusakach, a duch Bismarcka kilka tygodni z rzędu unosił się nad sypialnią Anny. Zwłaszcza Celina, najstarsza krewna matki — właściwie nawet nie ciotka, ale daleka koligantka — zwykła wygłaszać podobne kwestie, przypominając sobie coraz to nowe szczegóły z wszystkich wizyt w poznańskiem, jakie złożyła swojemu niedoszłemu mężowi, zanim nastała Polska. Niedoszły mąż mieszał się w nich z żandarmami, oficerami w pikelhaubach i samym księciem kanclerzem, i nie wiadomo już było, co stało się ciotczyną nemezis w większym stopniu.

Kiedy Anna przestaje się wreszcie śmiać, wciąga buty i idzie na dół zadzwonić. Dzieci stróża bawią się na korytarzu cynowymi żołnierzykami. Niektóre nie mają kończyn, ich czaka są powykrzywiane, konie kuleją, ale strzelają głośno, zajmując kolejne partie schodów. Na klatce jest duszno.

Stróżowa podsłuchuje, o czym Anna doskonale wie, więc dzwoni najpierw do Greishüblera, który twierdzi, że bankructwo właścicieli kamieniczki nie mogło się skończyć inaczej. Potem próbuje kilka razy połączyć się z mieszkaniem Lönsa, ale nikt nie odbiera. „Będę tam musiała pójść”, myśli jeszcze sennie Anna, już w drodze na górę, do mieszkania. Oddział cynowych żołnierzy już prawie zdobył podest. Coś skrzypi jej pod butem, towarzyszy temu stłumiony krzyk córki stróża, która bawi się razem z braćmi. Pod podeszwą trzewika Anny ginie rozpaczliwy, nadtopiony cynowy żołnierzyk.

Grieshübler triumfuje. Zawsze wierzył w nieprzezorność i głupotę kamienicznika, prusaki są tego ostatecznym dowodem. Oczywiście zna ludzi i oczywiście do nich zadzwoni. Anna nie musi bać się o dyskrecję.

Anna się nie boi, wie, że sklepikarz i tak jej nie zachowa.

Uderza ją za to co innego. Prusaki w jej mieszkaniu powinny były ją zawstydzić, tymczasem ma wrażenie, że to problem kogoś innego. Obserwuje to jakby z boku siedziała jakaś inna Anna. I jeszcze jedna. Sama jest dopiero tą trzecią. Każda ma to samo, chociaż nieco inne życie, zajmuje ten sam pokój i ma podobne kłopoty, myśli i smaki — a jednak się różnią. We trzy nie składają się w żadną całość, każda należy do trochę innego świata. Jest Anna jeszcze warszawska, jest Anna nauczycielka ze szkoły mniejszościowej w mieście w centrum świata i na jego peryferiach, i jest ona. Czuje się każdą z nich i czuje się kimś zupełnie odrębnym.

Przypomina jej się pokój, który zajmowała w dzieciństwie. Okna są wiecznie zamknięte, matka po śmierci pierwszego dziecka panicznie boi się przeciągów. W pokoju powietrze nie zmienia się nigdy, Anna budzi się często w nocy i patrzy na popękane sztukaterie sufitu. Śni się jej mokradło, które chce przejść, ale jeden fałszywy krok i zapada się. Wokół jest pusto, rosną tylko rosochote, brodate drzewa i nikt nie słyszy ciamkania, z jakim bagno wciąga ją do środka. Kiedy błoto zalewa jej nos, sen się kończy. Anna leży na łóżku, odgarnia kołdrę, targa koszulę nocną pod szyją. Kiedy wyjeżdża z Warszawy, sen kończy się na dobre.

Tamto mieszkanie miało w sobie coś upiornego, zbudowanego ze strachów nocnych i z obaw jej matki, z pleśniejącej pamięci po ojcu i z memorabiliów rodzinnych trzymanych w szufladach na czarną godzinę. Jej matka nie ma do nich sentymentu, ale wciąż obawia się kryzysu. „Jeśli znowu będzie tak, jak przedtem” — mówi — „Sprzedamy broszkę. Potem to inkrustowane pudełko. Na końcu mogę sprzedać też obrączkę”. Jej matka jest utkana ze wszystkich powieściowych matek, które Anna pozna, kupując i czytając do późnej nocy książki. Jest Barykową i odwrotnością Misiewiczowej. Lęka się okien, wiatru i nocy.

Mimo to jej obawy nie spełniają się. Pieniędzy nie ma dużo, ale wystarcza. Może płacić służącej i raz w tygodniu podejmować gości obiadem. Może wykształcić Annę i stać ją też na przybieranie symbolicznej mogiły ojca więcej niż raz w roku. W dusznym domu, w którym brakuje powietrza, jest z czego żyć i lęgną się tam tylko obawy, żadnych robaków.

Jest tak, jak zapowiada Grieshübler: Anna dostaje wiadomość, że „ludzie” pojawią się i zajmą się problemem. Bezproblemowi ludzie, wiarygodna firma, tylko najnowsze sposoby pozbywania się robactwa. Będą tu w piątek. Jest czwartek, Anna idzie na promenadę, przygląda się ludziom, czyta gazetę, którą wreszcie dostarczył bryftrygier. Anna lubi słyszeć jego kroki na klatce — jest łącznikiem między Deutschkrone i Warszawą, między chłopcami, których uczy tu i dziewczętami, które uczyła wcześniej. I jedni, i drudzy używają tego samego słowa, bryftrygier dostarcza pocztę i tym, i tamtym.

Słońce jest ostre, więc Anna przenosi się kawałek dalej, na ławkę w cieniu. Kiedy i tam dociera, a gorąco powoli staje się nie do wytrzymania — promenada powoli wyludnia się na białe godziny, pustoszeje od młodych matek, dystyngowanych staruszek i wiarusów bez zajęcia — Anna idzie jeszcze kawałek dalej. Spacerowa ścieżka obrasta drzewami, biegnie u podnóża wzgórza, na którym leży cmentarz i kamieniczka, w której mieszka Anna, potem mija wieżę ciśnień i kawiarnię, w której o tej porze tylko dwóch staruszków gra w szachy, i wchodzi w las. To wejście jest niepozorne, to nie otwarcie jak z baśni Grimmów, którą porastają ciemne bory i zamieszkują czarownice i nocne widziadła.

Grieshübler często powtarza, że lasy tutaj nie są tak naprawdę niemieckie. Bukowe, świetliste, zarastające połaciami zawilców, przepuszczające powietrze. Nie czuć w nich obumierania, gliniasty zapach gnijących liści jest dodatkiem jak z innego porządku. „Prawdziwe lasy” — mówi Grieshübler — „są mroczne, ciemne, pochłaniają człowieka, który zapada się w nie jak połknięty. Wtedy wie, że jest w lesie”. Annie przypomina się zatem ustęp z Hezjoda, za każdym razem, kiedy na ulicy mija pastora Grölicha z kościoła nad jeziorem. Powinien modlić się codziennie za żywych, za umarłych i za tych, którzy są w prawdziwym niemieckim lesie.

Anna wspina się na wzgórze, podtrzymując sukienkę, ale i tak zaczepi nią o płożące się tutaj głogi. Krzaki wspinają się pod górę razem z nią, przyginane od lat wiatrem znad jeziora. Jest cicho, upalnie, gdzieś dalej skrzeczą mewy, ale słychać je coraz słabiej. Wtedy Anna słyszy strzał. Jeden, potem drugi. Chwila ciszy, w której zastyga, oblepiona przez milczący skwar. Trzeci strzał wyrywa ją z zamyślenia. Zaczyna biec, wydaje jej się, że źródło dźwięku przenosi się z jednej strony na drugą, jednym z jaśniejszych kątów mózgu rozumie jednak, że to tylko jezioro może odbijać, zniekształcać i przenosić dźwięki, tak jak robi to w czasie burzy. Czwarty strzał jest głośniejszy, czuje, jak rezonuje jej w piersi, w której szarpie się niespokojnie serce.

Biegnie przez cmentarz, łamie obcas, za kaplicą szpitalną widzi już, że przed kamieniczką zbiera się tłumek ludzi. Wypada z lasu potargana, z podartą sukienką, oddychając głośno ustami. Nie opiera rąk o kolana tylko dlatego, że zaraz podchodzi do niej Grieshübler, który znalazł się tutaj nie wiadomo kiedy i nie wygląda na zadyszanego, choć drogę musiał mieć przecież dłuższą niż ona.

— To tylko ten idiota stróż — mówi, wzruszając ramionami i kręcąc głową. Wygląda teraz jak marionetka poruszana przez niewprawnego aktora. — Spił się, dziadyga, i postanowił powystrzelać prusaki.

Anna słucha go, ale czuje, że coraz bardziej brakuje jej powietrza. Od biegu i strachu zaschło jej w ustach, przed oczami latają czerwone plamki. Z wdzięcznością przejmuje jedną z chustek Grieshüblera i wyciera spocone czoło.

— To tylko ten idiota stróż — mówi Grieshübler, poklepując się po kamizelce, jakby czegoś szukał. Nie ma na razie nic więcej do powiedzenia.

Langwalda znajdą przecież dopiero jutro.

Tego wieczoru Anna idzie więc do Lönsa. Ktoś na pewno komentuje to, wyglądając przez okno jednego z domów przy Berlinerstraße, widząc jak polska nauczycielka w zapadającym zmroku zdąża nieśpiesznie gdzieś z dala od swojego mieszkania, z małą walizeczką podróżną w ręku. Miasteczko jeszcze bowiem nie śpi, tylko zmienia rytm. Jedni aktorzy pokładli się już spać albo właśnie jedzą późny Abendessen w pokojach oświetlanych szklanymi żyrandolami.

Trudno uwierzyć, że za kilka lat nie będzie w Deutschkrone ani jednego całego żyrandola. Ostatni, który spoglądał na te same kolacje, znajdzie się w muzealnej kolekcji koszalińskiego muzeum. Potłuką go przy nieuważnym transporcie do Słupska, przewożąc część kolekcji. I to będzie ostatni żyrandol z Korony Niemiec.

Inni aktorzy wieczornej sceny zbierają się w bramach, studniach podwórek, dokąd Anna nigdy nie zagląda. Jeszcze inni kręcą się w swoich zwykłych miejscach, nie mogąc się zdecydować, czy już mogą zejść z wypełnianej co dnia warty, odłożyć halabardę, czy to już ta chwila doby.

Zanim dojdzie na Schulte-Heulhaus-Straße pod numer piąty, jest już prawie ciemno. Löns niedawno wstał, siedzi w oknie, kiedy Anna otwiera drzwi. Nie jest zdziwiony.

— Od jeziora ciągnie zimno, od cmentarza ciągnie tymi, których nikt nie chce, prusaki są drobną niedogodnością, której mogłaś się spodziewać — mówi, nie patrząc na nią. Przez okno wpada chłodne powietrze i zawiewa dym z żarzącej się lekko fajki Lönsa. Na podłodze pełno jest porozrzucanych książek, biurko zawalone papierami stanowi wygodne legowisko dla kota. Löns ogarnia to wszystko zamaszystym ruchem ręki.

— Pisałem.

— Grieshübler przysyła jutro ludzi. Tępią robactwo — mówi zamiast tego Anna, bo nie wierzy w to, o czym mówi Löns. Wie, że „pisałem” oznacza kolejne godziny samoudręczania się bez słów, a rozrzucone książki i papiery, że nic nie zostało napisane. Kaszle.

— Siostra posłała ci w gościnnym pokoju — odpowiada Löns, nie patrząc już na Annę. Łatwo traci zainteresowanie albo tęskni do tamtej wiosny, wiosny swojego powrotu. Wtedy wszyscy chcieli z nim rozmawiać, nie tylko Anna. Teraz ma głównie ją, a chociaż wydaje mu się interesująca, gryzie go, że dla miasteczka stał się jak gdyby niewidzialny. Nie wie, że czasami, za dnia, ktoś oprowadzając dalekiego kuzyna po mieście, zatrzymuje się na Schulte-Heulhaus-Straße i wskazując dom pod numerem piątym, mówi: „a tu mieszka nasz poeta”. Löns, nie zdając sobie z tego sprawy, staje się podobnym do stojącego niedaleko pomnika ku czci poległych. Elementem obowiązkowego wystroju każdego porządnego miasteczka.

Anna nie widuje siostry Lönsa. Nie chodzi o niechęć ani celowe unikanie się. To raczej prawo przyrody: jeśli w jakimś pomieszczeniu jest Anna, nie ma w nim siostry Lönsa. Nie powinno to dziwić, tak jak nie dziwi zachód słońca.

Gościnny pokój pachnie podobnie jak pokój Lönsa. Trochę tak, jakby nikt tutaj nie wietrzył, trochę kulkami na mole, kurzem osiadającym na starych książkach, ciemnością, w której śpią nagromadzone latami rzeczy, wnętrzem szaf, do których zaglądają tylko najodważniejsi, starymi gazetami nie odniesionymi na makulaturę, ubraniami od dawna nieżyjących ludzi. Anna szczotkuje włosy, myje twarz, nakłada krem i nocną koszulę. Wślizguje się pod za ciepłą jak na tę porę roku kołdrę i próbuje zasnąć. W pozostałych pokojach jest cicho. Tylko raz gdzieś coś spadnie, może to Löns zrzuca kolejną książkę z regału. Podłoga nie skrzypi, nie słychać oddechów śpiących. Anna przerzuca się z boku na bok, nie wie, co ze sobą zrobić.

Wsuwa rękę pod głowę, pod ucho, czuje jak tętni w niej krew i bije serce. Żyje, jest tutaj, wszystko jest w porządku. Zsuwa z siebie kołdrę, bezszelestnie, żeby trochę lżej było jej oddychać. Teraz obiema rękami zasłania uszy, w głowie słychać głuche tętnienie wnętrzności. Anna zamyka oczy i słucha przez chwilę, są teraz wszystkie z nią, wszystkie trzy Anny w jednym miejscu. Ale to mija. Opuszcza ręce, otwiera oczy i patrzy na sufit, oświetlany wąską smugą światła, jaką daje uliczna latarnia. W pokoju Lönsa musi być niemal zupełnie jasno. Dom stoi nadal zupełnie cichy, jakby nikt w nim nie mieszkał. Czy może jednak jest sama?

Kiedy była mała, przekonywano ją, że kiedy tylko zrobi coś niewłaściwego — niewłaściwego, nie złego, drabina aksjologiczna w jej rodzinie była właściwie tyczką z wyłamanymi szczeblami — zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie na nią patrzył. Anna unosi więc biodra i przesuwa koszulę do góry. Kładzie obie dłonie na piersiach. Są małe, przyjemnie gładkie w dotyku. Wie, że pod spodem jest serce, które teraz zaczyna bić o takt szybciej. Jest prościej niż wtedy, na schodach, z Karolem. Naturalniej, może nawet przyjemniej. Prawą dłoń Anna zsuwa między nogi, bawi się chwilę szorstkimi włoskami na wzgórku łonowym, potem rozchyla delikatnie wargi sromowe i bada palcami wnętrze. Nie umie skoordynować ruchów, więc lewa dłoń po prostu leży na piersi. Nadal jest cicho, słychać tylko jej nieco głośniejszy oddech. Anna donikąd się nie śpieszy. Nadal jest sama. Zaczyna połykać powietrze coraz gwałtowniejszymi haustami, pod lewą dłonią czuje głuchy dygot serca. Kiedy szczytuje, w pokoju Lönsa znowu coś spada na podłogę. Tąpnięcie zagłusza jej zduszone westchnienie.

Anna nakrywa się z powrotem kołdrą, czując wilgoć schnącą powoli między udami. Coś cicho stuka o szybę, ale to tylko ćma. Nikt jej nie widzi.

Następnego ranka Anna wraca do siebie, bez śniadania wychodząc spod numeru piątego na Schulte-Heulhaus-Straße. Tym razem idzie najpierw brzegiem potoku, potem Jahnstrasse i promenadą dalej w stronę cmentarza, tak samo jak wczoraj. Burczy jej w brzuchu, nie wie, która jest godzina; nie wiedzieć czemu, zegarek zostawiła na szafce koło łóżka w mieszkaniu. Na promenadzie jest jeszcze pusto, tylko kilka zszarzałych łabędzi płynie leniwie i bez celu w stronę mleczarni. Anna powtarza swoją drogę z wczoraj i jest prawie tak samo, tylko tym razem cisza jej nie zwodzi i nie oszukuje.

Przechodząc przez cmentarz, zauważa kilkoro ludzi stojących przy jakimś nagrobku z dala od głównej ścieżki. Początkowo zamierza ich minąć, myśli, że to spóźnieni żałobnicy, czyiś krewni odwiedzający grób przy okazji pobytu w miasteczku w czasie letnich wakacji. Zanim jednak zdąży spuścić wzrok, zauważa Grieshüblera, łapią się spojrzeniami i oto sklepikarz już biegnie do niej, machając rękoma, by zaczekała. Ma śmiesznie krótkie nogi, ale i tak udaje mu się w nich zaplątać, kiedy tak śpieszy się, by Anna nie odeszła.

„Może chodzi o dezynsekcję”, myśli w ciągu tych kilkunastu sekund, jakie Grieshüblerowi zajmuje przebycie dzielącego ich dystansu.

— Szukaliśmy pani! — odzywa się oblany potem sklepikarz. Ma czerwoną twarz i wzburzone resztki włosów na łysej czaszce. — Stróżowa mówi, że nocowała dzisiaj pani poza domem. — To nawet nie jest pretensja ani obmowa, Grieshübler tłumaczy jej, co się stało, kręcąc się w kółko po ścieżkach, które zna.

— Co się stało? — pyta więc Anna. — Czy chodzi o prusaki? Czy ci ludzie nie przyjadą dzisiaj?

Grieshübler tylko macha ręką w odpowiedzi.

— Proszę, proszę za mną.

— Ale o co chodzi? — chce wiedzieć Anna, ale idzie za nim, ruszyli z miejsca i nie ma już odwrotu. Część nagrobków, które mijają, jest zapadnięta, napisy nieczytelne, na jednym rośnie duży krzak czerwonej porzeczki. Za nim stoi duży ciemnoszary obelisk, to właśnie tam idą. Za kilka lat Magdalena Nowacka, z domu Idzikowska, wyśle tutaj swoje wnuki, żeby zerwały nikomu niepotrzebne porzeczki. Zrobi z nich później dżem. Cała rodzina będzie wspominała ten dżem, tak smacznego nie uda się Magdalenie zrobić już nigdy później. Tylko jej mąż będzie z przekąsem odmawiał spróbowania konfitury „z nieboszczyków”. Ale o tym Anna nie może wiedzieć. Patrzy teraz na prześcieradło bielejące za obeliskiem. Wcześniej nie było go widać. Spod za krótkiej płachty wystają nogi w brunatno-popielatych spodniach nijakiego kroju i zniszczonych butach na długich stopach.

— Muszę panią prosić — odzywa się ktoś, kto stoi w grupie ludzi, których Anna zupełnie już nie zauważa. — Muszę panią prosić o identyfikację. Pani jest tutejszą nauczycielką Związku?

— To żandarm ze Schneidemühl — podpowiada jej cicho Grieshübler.

Obie Anny patrzą teraz na trzecią Annę z boku. Jest sama. Nie wie, gdzie. Na cmentarzu robi się coraz cieplej i Anna ma ochotę rozwiązać apaszkę. Zamiast tego łapie się pod szyją, jakby to ją chciała rozwiązać na supeł.

— Prawdopodobnie zrobił to wczoraj. Znalazła go Frau Moltke, która przyszła tu na spacer. Dziwne miejsce do spacerowania, prawda, ale wszyscy znamy Frau Moltke — monologuje Grieshübler, podczas gdy policjant odsłania prześcieradło. Anna nie rozpoznaje twarzy człowieka leżącego pod nim. Jest bardzo szczupła, zapadnięta. Oczy są zamknięte. Wtedy dopiero Anna rozumie, że patrzy na to, co zostało z Gustawa Langwalda, którego nigdy wcześniej nie widziała bez okularów.

— Zastrzelił się. Samobójstwo… — mówi Grieshübler, ale najwyższy żandarm przerywa mu.

— O tym, czy to było samobójstwo, zadecydujemy my — ucina.

„Wyścig krwi”, to jedyne słowa, które kołaczą się w głowie Anny. Ktoś zasłania z powrotem twarz Langwalda. Anna uświadamia sobie, że nie widziała miejsca, w które weszła kula. Grieshübler szarpie ją za rękaw, bierze pod rękę. Chyba chcą, żeby już szła, wiedzą, co chcieli, może jeszcze będą ją wzywać, niech się o to nie martwi. Grieshübler manewruje nią między nagrobkami, wyprowadza na ścieżkę.

Około południa przyjeżdżają ludzie od dezynsekcji i nowoczesnymi metodami, wpuszczając gaz w szczeliny parkietu i ramy boazerii, wytruwają prusaki.



Karolina Ćwiek-Rogalska (ur. 1988) – antropolożka, etnografka i bohemistka, pracuje jako adiunktka w Instytucie Slawistyki PAN w Warszawie. Bada ludzi i archiwa w poszukiwaniu zmian, przemieszczeń i nieoczekiwanych następstw. Opublikowała książkę Zapamiętane w krajobrazie (Warszawa 2017), poświęconą historii jednej małej wioski, w której Czesi pozbyli się „swoich” Niemców. Pracuje nad nowym projektem o duchach na „Ziemiach Odzyskanych”. Publikowała także w „Kulturze Liberalnej”, „Małej Kulturze Współczesnej” i „Esensji”.

Filip Jędrzejewski (ur. 1997) – student Wydziału Grafiki na warszawskiej ASP. Tworzy ilustracje, komiksy oraz ziny.