Ogromny sukinsyn. Facet przede mną dosłownie pocił się pieniędzmi. Jeszcze chwila i będą musieli mnie stąd wyciągać, wycinać spod tego spasionego tyłka jakimiś szczypcami do metalu, szczękami życia, których używają przy wypadkach samochodowych. A w swojej nagłej karierze widziałem niejeden. Dwa lub trzy, zakleszczone w piorunującym uścisku, wozy: plątanina stali, strzępów powykręcanych w każdym możliwym kierunku, cieknące paliwo, rozdarte przewody, elektronika rozsypana jak upiorne klocki. Prawdziwe dzieło sztuki – przemoc, nie jakieś obrazki.

W każdym razie facet, którego zamierzałem właśnie obrobić, usiadł mi wprost na ręce, w związku z czym poczułem narastającą, obezwładniającą panikę, próbując zapanować nad oddechem. Na tyle, na ile to było możliwe, rozejrzałem się dyskretnie po przestronnym terminalu: nikt się nie zorientował. Kilka osób zasnęło w labiryncie bagaży i przejść między fotelami. Niektórzy zbudowali piramidy ze stalowoszarych, poobklejanych bezsensownie nalepkami walizek i wczołgali się do środka. Jakieś dzieciaki grały na automatach przy wejściu, okładając się przy tym bezlitośnie. Ja również miałem ochotę komuś nagle przywalić, gdyby nie fakt, że moja prawa dłoń zaczęła się stopniowo dezintegrować niczym paczka ciastek pod kołami cofającej śmieciarki.

Grubas miał jednak gust, trzeba mu to przyznać. Zwrócił moją uwagę już wcześniej. Wtoczył się frontowymi drzwiami jak do rapowego teledysku i od razu grubiańsko pocisnął komuś przez telefon swoją donośną niemczyzną. Ciemny garnitur, stonowany, malachitowy odcień koszuli rodem z salonu Zodiaca, stosownie wyłaniający się spod mankietu Speedmaster. Aura zawodowego gracza na giełdzie, handlarza końmi albo przynajmniej używanymi jachtami.

Byłem zdesperowany, gorączkowo poszukiwałem wyjścia z sytuacji.

Nie znalazłbym się, oczywiście, w obecnym położeniu, gdybym w jakiś sposób tego nie chciał. Temat był zbyt gorący. Niecałe trzy tygodnie wcześniej napisał do nas ktoś zainteresowany zakupem sporego płótna niejakiego Polo Quayla, który od pewnego czasu – dzięki kilku umiejętnie przygotowanym tekstom, zamówionym u trzech różnych ghostwriterów i strategicznie rozmieszczonym w branżowych pismach – powoli rósł do rangi nowego, powalającego nonkonformizmem ultrawspółczesnego klasyka. Odważne formaty i klarowny, choć nieco drapieżny minimalizm przyciągnęły niemal od razu publikę spragnioną najwyraźniej wciąż tych samych, znanych, choć nie mniej radykalnych rozwiązań.

W związku z rozwojem sytuacji wynajęliśmy krótkoterminowo z F. kilka przestrzeni, w których upozorowaliśmy sesje zdjęciowe stylizowane na wernisaże: Tokio, Madryt, Berlin, Londyn. Garść zdjęć na kilkunastu instagramowych kontach. Odpowiednie hashtagi. Ludzie zlatywali się pod nasze posty z każdego zakątka świata. Byli niczym pszczoły lgnące do atrakcyjnej łąki, która w rzeczywistości stanowi jedynie fototapetę u fryzjera. Wybranych strzygliśmy jak owce. 

Tu i ówdzie rozsialiśmy też kilkadziesiąt postów zadowolonych nabywców: sprawa chwytała błyskawicznie. „Nasi” kolekcjonerzy go kochali. Wielu kupujących liczyło po prostu na szybki zysk: transakcje zawierali właściwie w ciemno, na podstawie paru zdjęć i ledwie szczypty innych danych. Sprzedane płótna wędrowały następnie do „Le Freeport” w Singapurze i do wielu podobnych miejsc na przecięciu innych krajów. Prywatnymi kanałami opchnęliśmy w ten sposób przynajmniej dwa tuziny obrazów. W sumie kilkadziesiąt tysięcy euro przelane PayPalem, Zelle czy przez Venmo, wszystko spółkom handlowym zarejestrowanym naprędce w różnych szemranych rejonach – od wyspy Jersey, Man, przez Cypr i Kajmany, aż po rogatki upiornego Delaware.

Na tym etapie działaliśmy już z werwą młodych rekinów. Wynajęliśmy nawet własną przestrzeń: sporych rozmiarów magazyn na przedmieściach Sardynii, przemalowany w całości na biało, z rzetelnym galeryjnym oświetleniem, dzięki czemu cała sprawa oficjalnie ruszyła pod szyldem „Spazzio Adorno”. Wreszcie, pewnej wiosennej deszczowej nocy, padła propozycja wystawienia prac Quayla na targach w Bazylei. Dość długo krążyłem wtedy w zamyśleniu po ogrodzie, grzęznąc butami w kleistej ziemi za wynajmowanym domem, wpatrując się w drzewa przez gęstniejący mrok, jakbym miał zaraz dostrzec wyłaniającą się spomiędzy nich odpowiedź. 

Propozycja padła ze strony pewnego faceta poznanego na jakimś wernisażu kilka dobrych lat wcześniej, prawdopodobnie w Paryżu. Musiał dysponować niezłymi kontaktami, bo dostaliśmy całkiem dobre stawki.

Kto wie, jak długo dałoby się ciągnąć cały ten manewr, gdyby nie otworzyli ponownie targów. Twarzą w twarz. Choć było to przecież właściwie ukoronowanie naszych dotychczasowych wysiłków. Mimo wszystko w dobrej wierze, i z pełnym przekonaniem o jakości naszego produktu, postanowiłem zaryzykować i wystawić kolejne obrazy w boksie wykupionym na czas trwania targów. Klamka zapadła: leciałem. 

A jednak w kluczowym momencie, dosłownie dzień przed wylotem, któryś z tych wścibskich ekspertów (z pożal się Boże „kontaktami”) w poście jednego z zapalonych kolekcjonerów (pewnego przedsiębiorcy pogrzebowego z Antwerpii, który całą swoją fortunę zawdzięczał głównie „radykalnie odświeżającemu formatowi ekologicznych, stylizowanych na japońskie lampiony łatwopalnych trumien”, jak donosiły z uznaniem liczne, głównie dizajnerskie portale) rozpoznał sprzedany przez siebie zaledwie miesiąc wcześniej obraz, rzekomo należący już w tym czasie do innego klienta, który mimo pewnych wstępnych wątpliwości również dał się wciągnąć w narastające szaleństwo. Kolejnych podejrzeń nabrał wkrótce po tym, jak – szukając jakichkolwiek śladów twórczości Polo Quayla w sieci – w jakiś magiczny sposób połączył wszystkie nasze konta. Musiał się nieźle naszperać. Pisał o tym później na swoim blogu, w stylu podnieconego proroka. Kilka dni później pojawił się również feralny tekst na Artnecie. 

Jednym słowem: sprawa nieco spuchła. Różni domorośli detektywi szybko wyniuchali, że w większości przypadków nasi aktywni „kolekcjonerzy” to ledwie kilkanaście spreparowanych kont na Insta. Podstawione dzieciaki. Ruszyła lawina domysłów, choć wciąż tylko online. Graliśmy bowiem na dystans w sprzyjających warunkach pandemii: największe galerie wystawiały wtedy jedynie w wirtualnych showroomach, na Exhibbicie i innych 3D artspace’ach, do których dostęp był na subskrypcję, więc byliśmy kryci w przypadku próśb o indywidualny kontakt, przynajmniej częściowo, a w razie czego zawsze mieliśmy pod ręką nasze solidnie udokumentowane „wernisaże”. „W epoce zdominowanej przez cyfrowo przetworzone pożądanie nie jest już dziwnym zakup dzieł sztuki jedynie na podstawie rzutu okiem na ekran laptopa, czy nawet telefonu, w drodze na zebranie rady nadzorczej lub już w jego trakcie, podczas powrotu z siłowni, czy – powiedzmy – lotu motolotnią. Pdfy, tiffy, jpegi, prywatne cyfrowe pokazy pod zastrzeżonymi adresami IP; wszystkie możliwe formaty dla zintegrowanego w ten sposób pragnienia służą jedynie jako media dla kolejnych mediów, obrazów, obiektów o arbitralnie ustalonej renomie, przekazywanych w systemie niekończącej się cyrkulacji dóbr, łańcuchu nieustannych dostaw, wcześniej – z pokolenia na pokolenie, a obecnie – spod jednego adresu pod inny, umożliwiając w ten sposób w miarę bezpieczne inwestycje: zarówno w samą ich proweniencję, jak i w przyszłość wykreowanej w ten sposób doprawdy nieziemskiej lokaty”, głosił kuratorski opis pierwszej, całkowicie sieciowej prezentacji malarstwa Polo Quayla.

Mniej więcej w tym samym czasie pracowaliśmy z F. nad publikacją, rodzajem konceptualnej wystawy, która funkcjonować miała jedynie w formie stopniowo rozrastającej się książki. Zamierzaliśmy stworzyć algorytm, który z wszelkich możliwych platform handlowych zamawiać miał za nas różne przedmioty (z podobnych źródeł swoich obiektów korzysta także M.E. Smith, którego – dzięki pomysłowi z automatyzacją całego procesu – przeskoczyliśmy, jak nam się wówczas zdawało, o głowę). Zamówione przedmioty chcieliśmy fotografować w specjalnie przystosowanym do tego celu studiu: na neutralnym tle, przy równomiernym ledowym oświetleniu etc. W grę wchodziło absolutnie wszystko: sportowe siodełka rowerowe, uchwyty do mebli, elementy drukarek, a nawet spektakularnie nijaka odzież. Puszki ze srebrną farbą. Silniki kosiarek. Aluminiowe i miedziane elektryczne wiatraki. Bokserskie rękawice. Baseballowe. Pałki teleskopowe. Oksydowane samochodowe felgi. Piły tarczowe i łańcuchowe. Przezroczyste zbiorniki wypełnione gruntem w postaci fosforyzującego na niebiesko żelu. Lateksowe maski z podobiznami martwych prezydentów. Pozbawione jakichkolwiek oznaczeń, matowe jak najgłębsza noc, geometryczne stele z granitu.

Rzecz jednak w tym, że nigdy nie było żadnego algorytmu. Skończyło się na entuzjastycznym okrzyku, jaki wydał z siebie pewnego wieczoru znajomy F., szurnięty Francuz, który słuchając o naszym pomyśle nad butelką wybornego shiraz („c’est genial!”), niemal od razu, na odwrocie ogromnego kartonu po pizzy, zaczął szkicować architekturę rzekomego programu. Następnego dnia, nadal na lekkim rauszu, zrozumieliśmy jednak, że Benoit razem z winem mieszał chyba także leki, lub (przynajmniej w absolutnej tajemnicy przed nami) po prostu solidnie zakropił się jakimś kwasem, ponieważ cały „program” (po krótkiej konsultacji z listą zbliżonych wyników w Google) stanowił raczej algorytm do pobierania hurtowych ilości danych z serwerów zajętych głównie przez hardkorowe hentaie. Sam B. wyparował. Jedynie nad ranem słyszałem przez chwilę jakiś szelest w salonie i jakby rzucone nagle szeptem przekleństwo, czym jakoś specjalnie się wtedy nie przejąłem.

„Liczy się idea” – uspokajające zapewnienie ze strony F. – „nikt przecież nie musi wiedzieć, że nie chodzi o prawdziwy algorytm”. Była w tym pewna racja. Faktem jest bowiem, że ponad połowa globalnych użytkowników wciąż żyje złudzeniem, że za obsługą wykonywanych przez nich czynności stoją jakieś wirtualne maszyny, zautomatyzowane skrypty i temu podobne duperele. Tymczasem starożytni bogowie aż wrą z oburzenia, że ich potomkowie za przysłowiową garść rupii tyrają w obskurnych, źle wentylowanych biurach na przedmieściach Bombaju czy innej Kartaginy, przeklikując się przez ten cały chaos, który spływa na ich ekrany. Widzieliśmy więc w tym również pewien potencjał krytyczny. Znany oczywiście tylko nam dwojgu. Przed resztą zainteresowanego tłumu na naszym Instagramie przez kilka miesięcy odgrywaliśmy spektakl cudownego algorytmu prezentującego „obiekty wyselekcjonowane specjalnie ku ich uwadze”. Mechanicznego Turka. W końcu nawinął się także naiwniak, który chciał zrobić z tego książkę. Konceptualny artbook czy „coś w tym rodzaju”. Wydawał się autentycznie przejęty technologią stojącą za naszym projektem. Koszty produkcji mieliśmy rozłożyć po równo, jednak z dnia na dzień kontakt się urwał i temat przepadł.

A jednak naprawdę dbaliśmy o nasz wykreowany ex nihilo interes. W końcu bez znajomości ciężko wyszarpać cokolwiek z tego tortu. Wie o tym każdy, kto próbował. Ja sam od wielu lat bezskutecznie usiłowałem uszczknąć cokolwiek, niestety bez większych sukcesów. Malowałem obrazy, planowałem książki, robiłem instalacje z pogniecionych płócien, stalowych belek i strzaskanego szkła. Kilka satysfakcjonujących mnie obiektów cudem sprzedałem. Jednak było to stanowczo za mało. Czas to pieniądz, a mnie w tym czasie zaczęło się palić pod nogami.

Choć może nie tak gwałtownie, jak wtedy, gdy wychodziłem z targowej łazienki i nagle zagadnął mnie jakiś facet. Rzekomo reprezentował interesy włoskiego kolekcjonera, który rezydował w Szwajcarii. Podobno miał w swoich zbiorach jedno z tych wielkich, ostentacyjnie monochromatycznych płócien Polo (prawdopodobnie z „wczesnego” okresu) i chciał za pośrednictwem tego oto właśnie stojącego przede mną eleganckiego mężczyzny „potwierdzić jedynie kilka detali”. Wiedział – a przynajmniej musiał coś podejrzewać. Wizytówki w kieszeni moich spodni momentalnie zamieniły się w garść rozpalonych żyletek. „Oczywiście, jak najbardziej, sir”, starałem się zachować zimną krew na myśl o obiedzie, na który zaprosił mnie jeszcze tego wieczoru w celu omówienia udostępnionej dokumentacji. 

Powinienem był wiać. Zostawiłbym jednak na miejscu swoje graty, papiery, komputer, a także – plus minus – jakieś osiem tysięcy euro w gotówce za sprzedany wcześniej tego dnia obraz: całkiem spory (2,5×3,5m) beżowy prostokąt z kilkoma pojedynczymi „maźnięciami” czarnego spreju, coś à la David Ostrowski, namalowany przeze mnie zaledwie kilka godzin przed wylotem z Mediolanu, a zakupiony przez niezwykle napalonego przedstawiciela brytyjskiej branży obuwniczej z rozległą siecią sklepów hurtowych i detalicznych rozpościerającą się po obu stronach kanału La Manche. Pozostawała także sprawa sześciu innych obrazów, które nadal znajdowały się na targowej ekspozycji: ogromne płótno (8x6m) zamalowane w całości regularnym pruskim błękitem, na którym następnie ostrą krawędzią samochodowego błotnika zarysowałem coś w rodzaju izometrycznego rzutu rozpadającego się budynku (w rzeczywistości skojarzenie to było całkowicie przypadkowe, podobnie zresztą jak same linie wydrapane na chybił trafił, kiedy w garażu służącym mi za pracownię w końcu odcięli prąd). Kolejny, nieco mniejszy, pionowy format (4x6m): na jednolicie czarnej powierzchni widniały dwa drobne akcenty – beżowe smużki farby w prawym górnym rogu płótna, ściekające swobodnie, niemal idealnie równolegle względem siebie („To dość romantyczny kawałek”, stwierdziła z pewnym namysłem F., odkładając pędzle do zlewu w piwnicy). Wściekle zielony prostokąt formatu europalety (będącej zresztą jego podobraziem), na którego krawędziach wypaliłem kilka drobnych, przypadkowych wzorów o pseudoetnicznym charakterze. Najmniejsze z całej serii, nieco „śmieciarskie” płótno o formacie 1,5x2m, machnięte niedbale kilka razy na krzyż przy użyciu podłogowego mopa nasączanego obficie na zmianę jasnoniebieską i szarą farbą (efekt moim zdaniem dyskusyjny, choć gest w zamierzeniu stanowić miał hołd dla młodej gwiazdy tego rodzaju malarstwa, Oscara Murillo). Pozostałe dwa obrazy stanowił natomiast dyptyk z płócien pokrytych matowym lakierem samochodowym, który przechodził stopniowo od surowego, ciemnego środka w nieubłagany, jasnobeżowy gradient na obrzeżach. Przez sam środek przechodził znaczący, błękitny pas ciągnący się łagodnym łukiem ku górze. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć „zombie formalizm”, nie dostrzegając przy tym charakteru odniesień. Niemniej całość wyceniłem dość zuchwale na dwieście pięćdziesiąt tysięcy euro. Dzięki temu, mam nadzieję, całkiem jasne są już moje rozterki.

Z przeczuciem nadciągającej zagłady, z duszą na ramieniu i sercem w okolicach przełyku, oto pochylałem się jednak nieco mechanicznie nad talerzem egzotycznie przyrządzonej gęsiej wątróbki, popijając ją pozbawionym znienacka uroku wiekowym cabernetem. Jean uprzejmie zagajał na temat artystów, których dostrzegł podczas targów. Jego uwagi wydawały się co najwyżej połowicznie związane z autentycznym zainteresowaniem sztuką. Było dla mnie oczywiste, że operuje językiem i okiem sprawnego handlowca, wielorybnika gotowego rzucić się z harpunem i sieciami na każdą okazję. Dla swoich klientów polował przede wszystkim na okazałe formaty: rzadziej abstrakcje, raczej figuratywne lub – jak to ujął – neofiguratywne malarstwo, ponieważ, jak przewidywał, „w zbliżających się czasach największe wzięcie będzie miała sztuka odzwierciedlająca ich groteskowy charakter”: malownicze rozterki epoki przyspieszającej ku własnej zgubie, wszelkie sprzeczności, skumulowane na nowo odwieczne dychotomie. Fascynujący nieład. Rzuciłem mimochodem coś o wideo, a także o obiektach; o tym, że trwa pewien „obiektywny” impas w tym obszarze, lecz wówczas on zdecydowanie zaoponował, twierdząc, że „również obiekty, a zwłaszcza instalacje, po przejściowej dominacji artystów ekstrapolujących pewną seksualną i polityczną płynność dziejowego momentu, czyniących z płócien pola prywatno-publicznych debat, tak cenionych zwłaszcza przez duże instytucjonalne podmioty, kształtujące swoje przestrzenie w rytm określonych dyskursów – po tym wszystkim uwaga powróci do rzeczy, obróci się w stronę przedmiotów”. Oznaczać to będzie, jego zdaniem, próbę budowy nowego rodzaju ontologii: „Widzisz, znajdujemy się, że tak powiem, w schyłkowym okresie burzliwej ekonomii, pośrodku znużonego własną grawitacją Imperium, a co za tym idzie – w sidłach sztucznie narzuconej hegemonii obrazu, którego upadek krytyka wieszczyła już przecież u zarania lat sześćdziesiątych”. „To wszystko prawda”, zauważyłem przytomnie, „jednak czy obecnie centralne dominanty nie są nadal dyktowane przede wszystkim przez rynek?”. Tu uśmiechnął się nieco zagadkowo i ceremonialnie przetarł usta serwetką, po czym, odrywając wzrok od leżącego przed nim noża, powiedział: „Wracając do detali interesujących mojego klienta, myślisz, że mógłbyś przeprowadzić mnie przez, ekhm, przyznaję, również dla mnie, pewne niejasne momenty?”. Zachowując cały dostępny mi profesjonalizm (co w rzeczywistości wyglądało zapewne tak, jakbym zakrztusił się deserową łyżką), z całą powagą pokiwałem głową, po czym kurtuazyjnie wstałem i z niemal nadludzkim wysiłkiem skierowałem się w stronę toalet.

Dziesięć minut później byłem już w drodze na lotnisko.

Nie miałem przy sobie żadnych pieniędzy, a debetową kartą, którą siłą nawyku nosiłem przy sobie od czasów szkoły średniej, mógłbym zapłacić jedynie za batonik i co najwyżej butelkę mizernej wody. Cały misterny plan, który układałem w głowie podczas drogi na to spotkanie, w mgnieniu oka przepadł. On wiedział. Byłem przekonany, że chodziło jedynie o utwierdzenie się w przekonaniach co do charakteru farsy, którą w rzeczywistości był nasz interes.

Tuż przy łazienkach, mijając w korytarzu wielkie, inkrustowane na brzegach lustro, kątem oka dostrzegłem za sobą ciemną figurę dającą komuś drobny znak ręką. W jednej chwili pojąłem, że prawdopodobnie cała restauracja, ba, cały hotel jest właśnie obstawiany przez podobne postaci, mające rejestrować każdy mój ruch, choćby najmniejsze potknięcie. Nic z tego.

Co teraz? Postanowiłem improwizować. Niewiele myśląc, w łazience wybrałem jedno z dwóch okien wychodzących na chłodne, ceglane podwórze i, rozdzierając sobie przy tym spodnie, czym prędzej wygramoliłem się na zewnątrz. Jak mam wydostać się z tego cholernego miasta? Telefon zostawiłem na stole, na szczęście wyłączony, więc nikt od razu do niego nie zajrzy. Odruchowo sięgnąłem do wnętrza marynarki, gdzie niemal zawsze trzymałem paszport, ostatnio poruszając się z nim nawet po najbliższej okolicy; już od pewnego czasu spodziewałem się, rzecz jasna, podobnych komplikacji. Rzuciłem nań przelotnie okiem, lecz ku mojemu zaskoczeniu nie był to mój stary, wysłużony paszport, tylko szary notes podobnego formatu.

Poczułem coś w rodzaju uderzenia w okolicy podbrzusza, niewyraźny, lecz być może wystarczająco sugestywny sygnał, że już czas, aby przy najbliższej okazji zainteresować się prostatą. Skulony w pół, nic nie rozumiejąc, nerwowo szarpałem wnętrze marynarki w poszukiwaniu reszty dokumentów: prawo jazdy i bilet powrotny na miejscu. Ale paszport? I wtedy olśnił mnie zdumiewający, zepchnięty niemal na margines świadomości szczegół: szelest, słyszany przeze mnie z hotelowej sypialni zaledwie dwa dni wcześniej, który oznaczał ni mniej, ni więcej, jak tylko rękę Francuza wślizgującą się do wewnętrznej kieszeni mojej marynarki! Z wrażenia niemal wpadłem w jakieś egzotyczne pudła. Dodatkowo, jakby w ostatecznym akcie złośliwego przekleństwa, na pierwszej stronie notesu widniała koślawo narysowana, uśmiechnięta buźka. Pod spodem: „Może to być z wieczora czy o północy o poranku czy w południe”. W prawym dolnym rogu inicjały „B.W.”. Nic więcej. Jednak nie miałem czasu tego roztrząsać. Zdradzony i przerażony po dwakroć biegłem dalej. Cudem dopadłem stacji metra i po kilku perypetiach dotarłem wreszcie na lotnisko, gdzie tak niefortunnie utkwiłem z łapą pod tyłkiem ogromnego delikwenta, któremu zaledwie chwilę temu usiłowałem wyhaczyć pękaty portfel wystający z tylnej kieszeni (to chyba jakaś oznaka klasy) przepisowo wyprasowanych spodni.

Taki więc obrót przybrały sprawy. Zaczęło mi się kręcić w głowie, jak gdyby ktoś polał ją terpentyną. Zrobiło się niemal ciemno. Olbrzymi facet drgnął nieco, najwyraźniej w niespokojnym półśnie, wymamrotał coś po niemiecku, a ja, korzystając z okazji, usunąłem wreszcie zmartwiałą dłoń spod dyktatury jego pośladka. W tym samym momencie, po drugiej stronie terminalu, tuż przy wejściu, pojawiło się paru facetów w ciemnych marynarkach i ewidentnie, ściszając głosy, zaczęli dyskretnie tłumaczyć coś ochronie, po czym, bez dalszych ceregieli, ruszyli wprost na mnie. Zerwałem się i wybiegłem przez najbliższe drzwi: techniczne przejście dla pracowników, które ktoś zostawił uchylone.

Chwilę później, już na zewnątrz, po lewej stronie zauważyłem kołującą awionetkę. Spojrzałem na schowane do połowy schodki samolotu, który mijał mnie w odległości może dwóch, trzech, czterech metrów. Rozejrzałem się dokładnie wokół. Faceci w marynarkach nadciągali z prawej strony. Każdy coś krzyczał w moim kierunku. Stanąłem jak wryty, usiłując ocenić sytuację. I właśnie wtedy, niczym zaklęcie, momentalnie powróciły do mnie te słowa: „A gdy już gałąź staje się miękka i liście wypuszcza, wiecie, że blisko jest lato”. Z całym dostępnym mi przekonaniem ruszyłem wówczas prosto przed siebie.



Marcin Czerkasow – poeta, tłumacz, wydawca, projektant graficzny. Ukończył filozofię na UAM w Poznaniu. Studiował również edytorstwo. Pisze i przekłada teksty literackie oraz eseje poświęcone sztuce współczesnej. Autor arkusza Płonące ciasteczko (Kontrabanda 2006) i zbiorów Fałszywe zaproszenia (WBPiCAK 2008), Przede wszystkim zniszczenia (Disastra Publishing 2014) oraz Mountain View (WBPiCAK 2022).