Jak to się stało, że matka przywiozła mnie z Berlina, tego się nigdy dokładnie nie dowiedziałem. Za dzieciaka słyszałem jakieś bajdy o zamorskim księciu i okrutnym losie, który ich rozdzielił. Nie przypominam sobie, żebym w nie wierzył. W późniejszych latach matka głównie leżała przed telewizorem. Trzeźwa czy pijana – na jedno wychodziło, tak samo do niczego niezdolna i głucha na każde słowo. Ale owszem, czasem zdarzało się, że miała dobry humor, najczęściej wtedy, gdy właśnie się upijała.

Widziałem, jak schodzi z niej kac i zmęczenie, jak się ożywia, jak nagle chce jej się mówić – więc pytałem. Tylko kilka razy, bo ileż można pytać o to samo i słyszeć tę samą nieprzekonującą opowieść. Że pracowała w hotelowej restauracji, że przyszedł tam kiedyś z kolegami, w mundurze piechoty, on, wielki, piękny, Joe Robichaux z Morgan City, i tak zaczęła się ta miłość. Nie kryła tego nigdy przede mną, powtarzała z dumą jego nazwisko i miejscowość, z której pochodził. On w mundurze, ona w cekinowej sukience, wino reńskie, tańce i kolacje. Żar. 

No to dlaczego cię zostawił, mamo? Dlaczego teraz mieszkamy w Rozalinie, w chacie krytej papą? Dlaczego mamy kawałek pola ziemniaków i ogródek warzywny zamiast rezydencji w Ameryce, wielkiego pick-upa i psa, który nie warczy w budzie na łańcuchu, tylko biega po wystrzyżonym trawniku? 

– Poczytaj sobie – burczała matka. – Poczytaj sobie, Tomek, co się działo w Berlinie pod koniec osiemdziesiątych, to się może wreszcie dowiesz.

Czytałem, ale dalej nie rozumiałem. Przecież mur runął, a nie się postawił, a poza tym co to ma do rzeczy, gdy tam wielka miłość, świece, lambrekiny?

Raz mi powiedziała, widać o jeden łyk jabola za dużo:

– Bo ja za czarnego to bym wyjść nie mogła.

Strapiłem się bardzo.

– Mamo, ale ja też jestem czarny.

– Jaki czarny, ty jesteś co najwyżej śniady. Nikt cię za czarnego nie weźmie, nie bój się, co najwyżej za Cygana. A Cyganem wolno być, w klasie miałam jedną Cygankę, piękna dziewczyna, skóra jak miedź, chociaż łatwo nie miała, bo słyszałeś pewnie, że Cyganki mają w poprzek. Ja jej w majtki nie zaglądałam, ale lepiej uważać.

Więcej już nie pytałem.

***

Mogłem zostać w Rozalinie i prowadzić wzorowe gospodarstwo, może wybraliby mnie na sołtysa, może byłbym gwiazdką liberalnych mediów w sezonie ogórkowym, ale nie – dziadek miał wobec mnie inne plany. Często powtarzał: Masz być uczonym. Ktoś taki jak ty albo będzie uczonym, albo będzie nikim. Wcale go nie będzie. Ziemia go pochłonie.

Dziadek był skąpy w uczuciach, wyniosły i milczący, ale zawdzięczam mu wszystko. Całe życie spędził na wsi, w dorosłość wchodził tuż po wojnie i znał jeden niezawodny sposób na to, żeby zostać uczonym – trzeba czytać.

– To gospodarstwo może przepaść – mówił, kiedy chciałem mu pomagać. – Ale ty czytaj, to wyślemy cię do miasta.

Trzymał mnie z dala od pracy w polu i od Świadków Jehowy, którzy strasznie chcieli mnie poznać i wytrwale ustawiali się pod furtką. Tracił przy nich zimną krew, potrafił rzucić wyzwiskiem i kaloszem.

Sam czytał bardzo rzadko, czasami zerkał do jakichś poradników rolniczych, czasami do Pisma, ale mnie gonił do domowej biblioteczki, która uzbierała się przez lata. Wybierałem książkę, a on komentował z takim znawstwem, jakby wszystko dogłębnie poznał:

– Tuwim, wybitny poeta polski pochodzenia żydowskiego. Jasieński, wielki pisarz rewolucyjny. Tomasz Mann, noblista niemiecki, zagorzały wróg hitleryzmu.

Mieliśmy tam i inne rzeczy, pulpowe kryminały, radzieckie historie o stachanowcach i romanse, sam już nie wiem co. Pochłonąłem wszystkie, a jak zabrakło, to zapisałem się do biblioteki w gminie. Uczynna pani przy pierwszej wizycie ze zgrozą przyjęła kaliber nazwisk, jakie dotychczas czytałem, i zaproponowała mi lekturę bardziej adekwatną dla chłopca w moim wieku: Przygody Tomka na Czarnym Lądzie.

Wierzyłem dziadkowi, że czytanie zrobi ze mnie uczonego. Wierzyłem, że uwolni mnie od niego, od matki, od rówieśników. Wyobrażałem sobie przyszłość jak z filmu: siedzę w gabinecie z dębową boazerią, w marynarce z łatami na łokciach. Gdzieś przecież istnieje taki świat.

Wróciłem kiedyś ze szkoły cały zapłakany, zasmarkany i zakrwawiony. Matka spała pijana, dziadek siedział w kuchni, pił herbatę i pogryzał ciastko. Chciałem się do niego przytulić. Pozwolił mi, ale nie odwzajemnił uścisku. Nie był zły, że pobrudziłem mu koszulę. Kazał mi się uspokoić, umyć, a potem wyjaśnił: Musisz nauczyć się to znosić. To cię wzmocni. Kiedyś będzie lepiej, ale nigdy nie będzie tak dobrze, jakbyś chciał.

***

Ależ będzie, dziadek, będzie. Co ty w ogóle wiesz o życiu? To już nie wojna, Żydzi, pogromy. Pamiętam, jak się cieszyliśmy, że Polska wchodzi do Unii. Autobus ma wyklejki po włosku na burtach i nieczynną toaletę, ale to już nie Jelcz, a Mercedes. Spakowałem się do dwóch walizek i pojechałem zamieszkać w stolicy.

Warszawa to wielki świat. Jeszcze na wycieczce w technikum zobaczyłem tam po raz pierwszy innego niebiałego człowieka na żywo, w galerii przy dworcu. Szedł sobie jak gdyby nigdy nic, i żył. Nikt nie zwracał na niego uwagi – oprócz mnie i jeszcze kilku kolegów, którzy wskazali mi go palcami.

Zacząłem studiować finanse i rachunkowość, żeby zostać bankierem. Dębową boazerię w wyobraźni zastąpiły szkło i stal. Biuro na szczycie wieżowca. Tak się przecież robi hajs, a kto ma hajs, ten jest nie do ruszenia. Limuzyny, kluby, hostessy, willa w Konstancinie. To wszystko miało być moje. To wszystko było tak blisko.

Starczyło mi tej ekscytacji na miesiąc. Potem przyszedł listopad i pamiętny dzień, który spędziłem u koleżanki w mieszkaniu na placu Konstytucji. Ciemny tłum, flagi jak halabardy, walki, petardy, świece dymne i krzyki.

W Rozalinie można pójść między pola albo do lasu i całymi godzinami nikogo nie spotkać. Zaszyć się w młodniku, przejść tajemną ścieżką między iglakami, z pochyloną głową, bo to nie ludzie tę ścieżkę wydeptali, przysiąść na polanie i oddawać się tam rozmyślaniom, płaczom, masturbacjom – do woli.

I tylko po to te pieniądze, żeby jeździć samochodem z domu do pracy, z pracy do domu, żeby zakupy zamawiać w dowozie i robić wszystko, byle uniknąć tych spojrzeń, słów, splunięć, przez które znowu jestem gówniarzem, któremu każe się czytać Murzynka Bambo.

Jakoś się żyło i nawet jakoś było. Żeby żyć, wystarczy się nie zabić, to banał i wielka mądrość. Bądźmy poważni, niektórym się nie udaje. Ja lubiłem swoje życie, bo było dobre, pełne pracy i przyjemności, nawet jeżeli bałem się bardziej od kolegów.

Zacząłem pracować jeszcze na studiach i była to prawdziwa win-win situation, bo ja dostawałem pieniądze, a moja firma miała żywy dowód, że naprawdę zarządza różnorodnością. Wziąłem udział w kilku prezentacjach, zrobiłem magisterkę i dostałem awans. Garnitury Vistuli i koszule Wólczanki. To jeszcze nie to, ale chyba już wystarczy?

Czekałem, ale nie wiedziałem na co. Przecież to chyba jasne, że lepiej nie będzie. Kto chce być w awangardzie, proszę bardzo. Ja chcę być w ariergardzie, tak żebym mógł się wymknąć przy najbliższej okazji, wyjść tylnymi drzwiami, niezauważony.

***

Już dawno go sobie znalazłem. Spojrzałem po raz pierwszy i zrozumiałem, że to on. Co w mojej twarzy nie było z matki, było z niego.

W głowie wybuchły mi fajerwerki, roziskrzyły się dziesiątki myśli, drżenie i wzruszenie, gwieździsty chrzęst.

A przecież szanse były następujące: uda się albo nie uda. Tyle, dziękuję za uwagę. Udało się.

Śledziłem jego życie, widziałem, jak coraz lepiej umie w social media. Widziałem stare zdjęcia w mundurze i późniejsze, z żoną, rodziną, synami – moimi braćmi. Jak łowią ryby na bagnach, jak siedzą w restauracji. Chryste Panie, ja z rodziną nigdy nie byłem w restauracji, w pizzerii nawet, na kebabie. Bałem się napisać, bo co to mogło przynieść? Nieznany syn z Polski to prawie jak krewny z Nigerii. Jeszcze na mnie naśle Interpol.

Wreszcie się przełamałem. Wyłożyłem, w czym rzecz. Krótko, treściwie, szczerze. Odpisał: Tak, to mogłem być ja.

Tu się moja szczerość skończyła. Zmyśliłem: Będę na wyjeździe służbowym w Nowym Orleanie w to lato. Zechcesz się ze mną zobaczyć?

Odpisał, że pewnie. Sure thing.

Rzeczy się dzieją niestworzone.

Urlop wzięty, bilety kupione. Lecę na tydzień. Wszystkie oszczędności plus pożyczka od dziewczyny i powinno wystarczyć. Na imprezie przed odlotem spiłem się i rozpłakałem. Znajomi nie wiedzieli, o co chodzi, próbowali mnie pocieszać: Wszystko będzie dobrze, polubicie się. Amerykanie są tacy cool.

– Gówno rozumiecie. Płaczę, bo się strasznie boję latać – skłamałem. – Boje się, że nie wrócę – powiedziałem prawdę.

Kumpel się nachylił i sprzedał mi szokującą wiadomość:

– Statystycznie rzecz biorąc, lotnictwo jest najbezpieczniejszym środkiem transportu.

Nie mogłem zabrać całego życia, wcale zresztą nie chciałem. Dress for the job you want, not for the job you have. Kupiłem koszulę Ralpha Laurena z małym graczem polo wyszytym na piersi, żeby nie wyglądać jak ubogi kuzyn. Okulary przeciwsłoneczne Persola, buty Bossa.

Tak, jestem gotów złamać prawo. Co mogą mi zrobić, w najgorszym wypadku wyślą mnie z powrotem do Polski. Przecież to kraina mlekiem i miodem płynąca, europejski lider wzrostu. Po prostu nie dla mnie.

Matka i dziadek nawet nie wiedzieli. Po co im szargać nerwy. Jak dożyją, to się dowiedzą. Tylko moja dziewczyna była wtajemniczona. Zawiozła mnie na lotnisko.

– Proszę cię, obiecaj mi, że wrócisz – usłyszałem na pożegnanie. – Gdzie ja znajdę drugiego takiego jak ty?

– U nas będzie ciężko – przyznałem i rozłożyłem ręce. Czułem, że jestem ponad to i ponad ich wszystkich. – Niczego nie mogę obiecać.

Samolot oderwał się od ziemi. Tu mnie ronisz, ojczyzno.

Może powinienem wrócić, myślałem, obserwując kraj z góry. Oksanka jest taka blada. Nasze dzieci miałyby co najmniej o połowę łatwiej.

***

Niektórzy mówią, że Stany Zjednoczone upadają. Że to najbogatszy kraj trzeciego świata. Że amerykański sen się skończył. Wake up and smell the coffee. Myślałem o tym, kiedy szedłem po wykładzinie w lotniskowym rękawie i wdychałem jej smród. Wilgotny, stęchły. Może ten upadek to coś więcej niż chińska propaganda. A może początki bywają trudne.

Nie wiem, ja tam dalej wierzyłem w ten sen. Całe życie czułem się częścią tego świata. Ameryka żyrowała moją wyjątkowość. Dodawała mi splendoru. Wypowiadałem się o sprawach amerykańskich ze znawstwem i cieszyło mnie, kiedyś ktoś zakładał, że mam w tej dziedzinie kompetencje. Wystarczyło pozbyć się wiejskich naleciałości i można było grać światowca.

I dlatego spodziewałem się Bóg wie czego. Widmo Statui Wolności we mgle podczas zejścia na Newark było jak przelotny widok nagiej sylwetki w oknie, kiedy stoisz pod drzwiami z kwiatami i butelką wina i dzwonisz.

Tymczasem powitał mnie smród. Potem na szczęście lepiej – jasne, przestronne, wysokie wnętrze terminalu, architektura patosu, choć trochę przestarzała, jakbym wszedł do filmu z lat osiemdziesiątych.

Długaśna, wijąca się kolejka dla non-US Citizens, w okienku ostatni strażnik tej ziemi, który może mnie jeszcze zawrócić. Czekałem, a syndrom oszusta rozlał się we mnie i zagotował, zresztą niezupełnie bez powodu, głowa mi parowała i czułem, że zaraz zawrócą tego Polaczka w dresie, dlaczego ja się tak ubrałem, na pewno znają wszystkie moje najskrytsze myśli, moje grzechy dawne i zaplanowane.

Kiedy przyszedł czas, szedłem jak na szafot.

– Też kiedyś miałem dredy – powiedział, widząc moje zdjęcie w paszporcie. – Dlaczego ściąłeś?

Uśmiecha się przyjaźnie. Czy to ten słynny amerykański uśmiech? Czy to wolność i prawo do samostanowienia?

– W zimie robiły się z nich sople.

Śmieje się i puszcza mnie dalej. Im in.

Ogromne lotnisko i nieprzebrane tłumy. Ludzie tacy sami, jak u nas na Centralnym. Czy istnieje jakaś terra felix, gdzie ani jeden człowiek nie wygląda jak wyjęty psu z mordy?

Sam pewnie nie wyglądam lepiej. Błądzę, aż się odnajduję. Ostatnia hopka. Klimat umiarkowany zamieniam na podzwrotnikowy. Słyszę jazz.

Rękaw na lotnisku w Nowym Orleanie też śmierdzi. To chyba to potężne oceaniczne powietrze. Wychodzę na zewnątrz, oblewa mnie pot.

Ameryka wygląda jak wylotówka na Kielce. Niskie budynki poustawiane bez ładu i składu, czasami jakiś przykurzony biurowiec. Taksówkarz nie rozpoznaje mojego akcentu, pyta, skąd jestem. Odpowiadam, ale nie przyswaja tej informacji. Dopytuje, czy nie z Armenii, bo ma przyjaciela Ormianina i jestem do niego podobny. Zapewniam, że nie mam z Armenią nic wspólnego.

W hotelu recepcjonistka patrzy z powątpiewaniem w mój paszport.

– Jak mam cię nazywać, kochanie?

– Tomek – mówię z rozpędu, a potem amerykanizuję się w trymiga. – Mów mi „Tom”.

– Tomek – powtarza powoli i wklikuje coś w komputerze. – The air that you can wear – dodaje po chwili, widząc, jak odklejam koszulkę od ciała. – Weź sobie zimne piwo z lodówki.

Biorę, chcę zapłacić.

– Nie obrażaj mnie, kochanie. To na mój koszt. Daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebował. Ja się tobą zaopiekuję. Nie pozwolę ci zginąć.

To mały hotel na obrzeżach centrum, wykładziny na korytarzach śmierdzą, widok z okna na inne okna, ale pokój jest większy niż moje mieszkanie w Warszawie, łóżko w rozmiarze kingsize, a łazienkę można by podnająć co najmniej dwójce studentów.

Byłem w podróży dwadzieścia godzin. Rozbieram się do naga, wypijam piwo, odpływam. Tonę w pościeli, znikam.

***

Dzień dobry, jestem glistą w ciele olbrzyma, pasożytem układu pokarmowego, larwą ćmy. Będę podżerał to miasto od środka, wpełzał w ciemne, wilgotne komory, żywił się tym, co przeżuło.

Zabić tego grzecznego Tomka, który siedzi i z grzeczną miną patrzy, jak wokół się prężą, pocą, pokrywają wydzielinami, a on w swoim suchym, bezpiecznym, wypielęgnowanym miejscu siedzi i patrzy, kołysze się w przód i w tył.

Zabić go, wywrócić na lewą stronę, wnętrzności na wierzch. Odurzyć go, zniszczyć mu mózg, niech podryguje bezmyślnie, niech się wije w spazmach bólu i rozkoszy.

Zabić się, wyzerować, zeszmacić. Buduje się zawsze od dołu.

Bourbon Street i okolice, cała French Quarter, a obok dzielnica Marigny, jak w Krakowie Stare Miasto z Kazimierzem. Nie godzi się tam być na trzeźwo, więc piję od rana. Kolorowe domy, koronkowe balustrady, maszty i flagi, gwiazdy i pasy, fleur-de-lis i tęcza. Jestem patoturystą, wydałem fortunę na gadżety voodoo, mam naszyjniki i amulety, mam laleczkę symbolizującą mnie samego, padłem na kolana przed figurą kozła z kobiecymi piersiami, ktoś mnie podniósł i wyrzucił. Mezcal na obniżenie napięcia, Bloody Mary na podniesienie nastroju.

Dudnią basy, a ja wchodzę głębiej, tam gdzie węziej, ciaśniej, cieplej, tam jeszcze grają na trąbkach i saksofonach, cały big band na środku skrzyżowania, samochody czekają, ja mam w ręce biały rum – czarny rum – wódkę i tańczę ze wszystkimi, w jednej dłoni drink, w drugiej telefon i nagrywam, bo jutro sam w to nie uwierzę.

Jem owoce morza i Missisipi, wszędzie te krewetki, kraby i raki, jem gumbo, jambalayę i po’ boye, wszystko tłuste, posiłki ludzi prostych, ale jakże innych. Boże, nie mogę już tych stawonogów, najlepsze owoce morza to jednak śledzie.

W oddali piętrzą się wieżowce, ale ja się tam nawet nie zbliżam, to mi za bardzo przypomina dom, ja muszę się rozpuścić tutaj, owiany gorącym zaduchem, w oparach tłuszczu i ludzi. Wśród dwustuletnich, wiecznie młodych domów.

W Polsce nieraz musiałem się odezwać, żeby udowodnić, że wcale nie jestem obcy. Choćby to było soczyste „spierdalaj”, język był znakiem mojej przynależności. Kochana, drogocenna polszczyzna. Tutaj na odwrót – dopóki milczę, jestem stąd. Zdradza mnie akcent, pokraczna wymowa, koślawa gramatyka. Dlatego milczę.

Ale to kraj imigrantów, a Nowy Orlean jest wielkim portem, mieszanką kultur i narodów. Daiquiri, Kir Royale, Cuba Libre, Moscow Mule. Nikogo nie obchodzi, skąd jestem.

***

Już niedługo zobaczę się z ojcem, tymczasem muszę przeżywać. Jesteśmy umówieni na niedzielę, a dopiero zbliża się weekend. Całe moje życie muszę przeżyć tutaj w te kilka dni. Muszę dorosnąć, zmężnieć, zdobyć miłość i ją stracić. 

Powoli wyczerpuje się przepustowość ulic i chodników. Przekrój rasowy przechodniów zmienia to miasto w anty-Polskę, nieliczni biali w kolorowych polówkach i spodniach khaki wyglądają jak przybysze z innego świata. Nie rozumiem, co się dzieje. W barze mi tłumaczą, że to przez festiwal. Ty nie przyjechałeś na festiwal? Nic nie wiem, sprawdzam w telefonie, żeby się już nie wydurniać. Stoi jak byk: największy festiwal czarnej muzyki w Stanach. Tu i teraz.

Chyba jest coś ze mną grubo nie w porządku. Zaczyna mi przeszkadzać, że już nie jestem taki wyjątkowy. Czy ja mam jakąś autonomiczną wartość? Idę bez celu w tym tłumie braci i sióstr, i myślę: czy ja teraz jestem bardziej sobą? Bardziej nimi? Czy może oni – mną?

A może wciąż jestem wyjątkowy – wystarczy się tylko odezwać. Pochwalić się swoim słodkim, polskim akcentem.

I już nie jestem sam. Nazywa się Thomas. Przyleciał tu z koleżankami na Janet Jackson. Ma ecstasy i kwas. Ja mam niedosyt doświadczeń. Bierzemy. Candy flip.

Mieszka w Seattle. Na północy Stanów jest tak samo mało czarnych jak w Polsce, tłumaczy. Można łazić godzinami i żadnego nie spotkać. A na dodatek on ma dom w białej dzielnicy. Jego rodzice są bogolami, więc on też jest bogolem.

Potem już nie wiem, co się dzieje, chyba osiągam oświecenie. Pojmuję prawdę o jedności wszystkich istot żyjących. Na pewno tych najbliżej mnie. Pojmuję, że wszystko jest puste. Are ya winning, son?

Jesteśmy na roof party. Hotel w centrum, basen, drinki z palemką, przecież lepiej być nie może. Wokół stoją wieżowce, ale to nie Warszawa, te wieżowce mają już swoje lata, to nie symbole wyścigu szczurów, tylko starego, spatynowanego bogactwa. Nie drażnią moich ambicji, tylko uspokajają. Nie sterczą wyzywająco, tylko stoją na straży.

Coś mówię, ale nie wiem, w jakim języku. Thomas mnie rozumie. Wydaje mi się, że opowiadam mu wszystko. Thomas się uśmiecha.

Po dragach mi nie staje, ale on jest sprawny. W jego hotelu pięknie pachnie, sufity są wysokie, a lustra wszechobecne. Patrzę na nasze spocone ciała. Które jest czyje? Nieważne.

***

Szarą autostradą nad zielonym piekłem. Ta roślinność tutaj – dzika, nieokiełznana. Mam dwie i pół godziny na mentalne przygotowanie. Wiedziałem, że będę zestresowany. Nie wiedziałem, że aż tak bardzo. Czuję się jak przed rozmową o pracę. Wymarzoną pracę na resztę życia.

Mieliśmy się spotkać w Nowym Orleanie, ale ojciec zmienił zdanie. Ja już tam nie chcę jeździć, dosyć w życiu nagrzeszyłem, napisał. A potem winking face.

Góra z górą się nie zejdzie. Dobrze, żaden problem. Założyłem koszulę od Ralpha Laurena i resztę mojego podzwrotnikowego power suit, zabrałem czystą bieliznę do plecaka, choć nie wiem nawet, gdzie będę nocował – u niego? w motelu? – i wpakowałem dupsko do Greyhounda.

Jestem polsko-amerykańskim demonem wolności. Chłop pańszczyźniany i niewolnik na plantacji łączą dłonie w braterskim uścisku. Wszystkie jarzma zrzucę, łańcuchy rozerwę, mury obrócę w perzynę.

Moje są pola i lasy Podkarpacia, moje są mokradła Luizjany. Tamto sobie przyswajałem od dziecka, to przyswajam właśnie teraz. I cóż, że wydaje się obce. Dla mojego ojca tak samo obca byłaby brzoza.

Jakie to ma w ogóle znaczenie? Dzisiaj wszyscy żyjemy w tej samej kulturze. Nic nas nie różni. Wszystko nas różni. Jakbyśmy nie potrafili się skupić na tym, co powszechne. Na doświadczeniu bólu, smutku, opresji. Na strachu przed chorobą i śmiercią – naszą i naszych bliskich. Może tak właśnie powinno być. A może pierdolę głupoty. 

Ciągle wybuchają fajerwerki, jeden za drugim, i znów, i znów. Wewnątrz jest zimno, na zewnątrz gorąco. Słyszę niekończącą się serię, ale nie widzę nic. To niemożliwe, żeby w środku tak gorącego lata dostać gorączki. Czy te fajerwerki wybuchają we mnie, w moich uszach, w ustach? Za dużo wychlałem i wyćpałem, nawet jak na Polaka. A przecież jestem grzeczny, spokojny, chcę mieć żonę i trójkę dzieci, żeby zrobić ten przyrost naturalny, mój kraj tego potrzebuje. Może to ja wybuchłem, rozpuściłem się na ciemnym niebie.

Obudź się, ty kretynie. Weź aspirynę, wypij energetyka. Nigdy nie będziesz wiedział, czego chcesz.

Wysiadam. Ojciec ma na mnie czekać w restauracji niedaleko dworca. Znalazłem ją, stoję pięćdziesiąt metrów dalej, wyciągam i chowam telefon, napisałbym coś do kogoś, ale nie wiem do kogo. Wróciłbym, ale najbliższy autobus o piątej rano. Wróciłbym, ale nie mam dokąd.

Wchodzę. Jest.

– O chłopie, jesteśmy tacy podobni – mówi.

Zamawiam breaded pork chop, podają mi schabowego.

Rozmawiamy. Pijemy. Próbuję nie płakać.

***

– Już myślałem, że młodość mnie nigdy nie dopadnie – śmieje się. – Od razu ci uwierzyłem, wystarczyło, że zobaczyłem zdjęcie, ale nie wiem, i tak mi się wydawało, że to jakieś nierzeczywiste. Nie byłem pewien, czy ty naprawdę przylecisz, jeszcze na wyjazd służbowy? Macie tu jakieś szkolenia? Nie zrozum mnie źle, to wszystko jest takie dziwne.

– Przyzwyczaisz się – odpowiadam zadziornie.

– Tak, tak.

– Opowiedz mi więcej o sobie.

– Co ja ci mogę powiedzieć, synu – zastanawia się głośno, a ja nie wiem, czy ten syn to już oficjalne uznanie ojcostwa, czy tylko tak mu się powiedziało. – Tu się żyje z tego, co daje zatoka. Masz dwie opcje: owoce morza albo ropa. Mój ojciec pływał na kutrach, ja kiedyś pracowałem na platformie przy odwiertach, ale to było dawno temu. Zabójczy tryb pracy, dwa tygodnie na morzu, dwa na lądzie. Dobrze płacili, ale ja tak nie mogłem, najpierw tęskniłem za rodziną, potem nie mogłem jej znieść, co ja ci będę gadał. Człowiek potrzebuje stabilności. Przeniosłem się do magazynu, to niedaleko stąd, przez lata wspinałem się po szczebelkach, chciałem zostać kierownikiem, ale chyba już nie zdążę, zaraz idę na emeryturę.

Teraz dopiero zwróciłem uwagę – na koszulce ojca widnieje logo pracodawcy.

– Mam łódkę i będę wędkował. Widziałeś, tyle tutaj bagien, starczy nowych miejsc aż do śmierci.

– Widziałem.

– A moi synowie podobnie, jeden robi ze mną w magazynie, dwaj pozostali na platformach. – Pokazuje mi ich zdjęcia w żółtych kaskach i czerwonych kombinezonach. – A ty skończyłeś studia, prawda? Pierwszy Robichaux z wyższym wykształceniem i pracą w fancy biurze, gratuluję, kto by się spodziewał. Jesteś szczęśliwy?

Zaskoczył mnie. Are you happy? Po angielsku to pytanie brzmi lekko i niezobowiązująco. Po polsku nabiera ciężaru nie do zniesienia.

– Jestem – odpowiadam precyzyjnie i wymijająco zarazem.

– A jak ci się podoba w Nowym Orleanie? Widziałem, że masz dziewczynę. Przyleciała z tobą?

– Bardzo mi się podoba. Nie przyleciała, i chyba dobrze. Wiesz, ja myślałem, że to Polacy potrafią imprezować…

– Tak – znowu się śmieje. – Ja już tam nie jeżdżę, żona by mnie zabiła. Poza tym miasto się zmienia, turyści je pożarli. No i ci goddamn cross-dressing queers na każdym rogu – mówi i nie śmieje się.

***

Zawiesiłem się, próbuję zebrać myśli. On pyta:

– Jak się żyje w Polsce?

Chcę powiedzieć: Na własne oczy widziałem, jak ten kraj się zmienił. Jak się wydźwignął z biedy, choć jeszcze nie całkiem. Jak jednym stworzył możliwości, a drugim je odebrał. Jak się miota w poszukiwaniu tożsamości, jak krzywdzi swoich. A jednak wytrwale wspina się wyżej i wyżej, balansując na krawędzi, jakby w każdej chwili mógł się wywalić na swój głupi ryj.

Zamiast tego opowiadam jakieś pierdoły o klimacie. O mrozie i śniegu, o białych świętach, które pamiętam z dzieciństwa, o kuligach, o roztopach. Słucha mnie, pije piwo wielkimi łykami i kiwa głową. Wreszcie się reflektuję:

– Tato, chciałem cię prosić o pomoc…

– Ty to masz szczęście – przerywa mi. – Na pewno słyszałeś, co się tutaj dzieje? Ja tego nie rozumiem, Ameryka to jedyny kraj na świecie, który ma problem z rasą.

Nie wiem, co odpowiedzieć. Nie chcę go wyprowadzać z błędu. Zauważyłem, że co jakiś czas spogląda mi za plecy.

– Dlaczego patrzysz na drzwi, czekamy jeszcze na kogoś?

– Nie, tak po prostu. Wiem, że to dziwne, ale jakoś nie pomyślałem, że będziesz miał akcent. O co chciałeś poprosić?

– Pytam, bo pomyślałem, że może ktoś jeszcze ma przyjechać. Rodzina?

– Nie, nic z tych rzeczy.

– Ja bym ich chętnie poznał. Wiedzą o mnie?

– Przepraszam, nic im nie mówiłem.

– Planujesz?

– Nie wiem, to skomplikowane.

– Wiem, że to bardzo osobiste pytanie, ale czy byłeś już żonaty? Wtedy, kiedy spotykałeś się z moją matką?

Milczy chwilę.

– Tak, byłem.

– Rozumiem, mieliście romans, ale to było dawno temu. Czy twoja rodzina nie zrozumie?

– Daj spokój, to skomplikowane.

– Tato, ja jestem żywym człowiekiem. Chciałbym ich jednak poznać. Nie mówię, że teraz, ale w przyszłości.

– To skomplikowane, Tomek. Nie chcę, żebyś ich poznał.

– Ja nie nalegam, ale wszyscy jesteśmy dorośli.

– Daj już spokój.

– Może byś jednak wziął odpowiedzialność za ten romans? Wobec mnie, wobec mojej matki, która dalej cię wspomina. Mówiłeś jej, że ją kochasz. Czy to prawda?

– Ja myślałem, że ty wiesz – zeźlił się nagle.

– Co wiem?

– Ja naprawdę chciałem cię zobaczyć, poznać, ale domagasz się ode mnie zbyt wiele.

– Co wiem? Czego nie wiem?

– Spałem z twoją matką, ale to nie był romans. Byłem w armii, rozumiesz? Myślałem, że wiesz. Że rozumiesz.

Teraz ja milczę.

– Wiesz o co mi chodzi, prawda?

– Wiem, kurwa.

– Ja cię chciałem poznać – mówi ojciec, pijany, zdenerwowany – ale ja nawet nie jestem pewien, czy ją pamiętam. Słuchaj, potrzebujesz pomocy? Ja nie mam dużo, ale coś ci mogę dać. Nie wiem, mogę ci coś wysyłać, ale nie za dużo. Ja cię tak strasznie, strasznie przepraszam, Tomek.

***

Przeprowadziłem kwerendę i nie umiem tego inaczej opisać. Z cypryśników błotnych zwisa oplątwa brodaczkowa. Chyba że tak: z dziwnych drzew wystających ponad lustro wody zwisają dziwne porosty.

Kapitan ma ciężki, południowy akcent i rozumiem może co czwarte słowo. Opowiada coś o historii regionu i ludności kreolskiej, o lokalnej faunie, grając przy tym showmana, zagadując pasażerów, pytając skąd pochodzą, żartując. Ciekawe, co by powiedział o mnie. Nic nie mówię. Dostaliśmy marshmallows i rzucamy je aligatorom podpływającym tuż do łodzi.

Nie chcę tego, co jest. Chcę drewnianą chatę na bagnie, gdzie nocami rżnie orkiestra, chcę kolonię-komunę, chcę snu.

Moja dziewczyna wypytuje, jak poszło, i ostrzega, że jeśli jej nie odpiszę, to zadzwoni do ambasady. Daj znać, co się dzieje, powtarza uparcie, a potem po angielsku grozi, że posiadacz telefonu ma się natychmiast odezwać, albo sprawa trafi na policję.

Wszystko w porządku, informuję, naprawdę nie ma się czego obawiać. Spotkanie poszło dokładnie tak, jak chciałem. Mój ojciec jest wspaniałym człowiekiem i żałuje, że zostawił moją matkę. Obiecał pomoc w znalezieniu pracy i mieszkania. Póki co zostaję u niego, moi bracia już żartują, że jestem tą siostrą, którą zawsze chcieli mieć. Takie niewinne śmieszki, bo to są twarde chłopy bagienne, a ja subtelny fircyk finansista. Nie bój się, Oksanka, nie masz już chłopaka.

Tak piszę, a potem ją blokuję.

Później szwendam się od baru do baru, wracam do znanych miejsc. Thomas już poleciał do domu, więc cóż – może znajdę sobie kolejnego? W tym celu trzeba mówić, a ja już nie chcę. Nie odzywam się, jeżeli nie muszę, nawet jak mnie pytają. Ktoś bierze mnie za niemowę, zaczyna mi migać, macham na niego ręką.

Wracam do hotelu. Recepcjonistka pyta:

– Wszystko w porządku, kochanie? Wyglądasz nieswojo.

Mówię:

– Mój ojciec to kretyn, a jego system wartości to kpina. Jak sądzisz: czy ludzie dzielą się na wygrywów i przegrywów? Jeżeli tak, to jak możemy się z tego wyzwolić? Czy nie czas, żebyśmy wszyscy uznali się za przegranych? Zaintonujmy wielki hymn dla luzerów, chór frajerów śpiewających na własną cześć, niech ślepi prowadzą ślepych do zrozumienia, że nie ma dokąd iść.

Odpowiada: Masz tu jeszcze piwo na dobranoc, wracaj do swojej spokojnej krainy.

***

Jestem ofiarą spartaczonego rytuału. Morfowania, które zgliczowało się w połowie.

Znowu na Okęciu, z życiem w dwóch walizkach, bez pieniędzy. Ale przecież mogę wziąć szybki kredyt konsumencki, decyzja w piętnaście minut, na pewno pozytywna, wszystkie inne poza studenckim mam już dawno spłacone. Mogę być Tomasem w Madrycie albo Fomą w Moskwie.

Ktoś musi wreszcie się zaopiekować matką, żaden skurwysyn nie będzie nią pogardzał. Dziadek w ostatnie święta był bielutki jak gołąbek, kiedy to się stało? Maleje mi w oczach.

Nienawidzę takich sentymentów. Świat, z którego się wywodzę, i ten, do którego zmierzam – to porządki zupełnie nieprzystające.

Zabić się, wyzerować, zniszczyć.

Jutro praca. Czeka na mnie pewnie ze sto nieprzeczytanych maili.

Nic się nie stało.



Wojciech Czusz (ur. 1990) – kulturoznawca, absolwent porównawczych studiów cywilizacji na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor powieści Pomniejszy przypadek manii wielkości (2016). Mieszka w Krakowie.

Adam Miklaszewski (ur. 1997) – student grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Pasjonat grafiki użytkowej oraz elektroniki.