Pyta mnie, dlaczego jeszcze nie zrezygnowałem. Czy to warto być tym prezydentem od dwudziestu lat. Czy warto się narażać na niechęć i śmieszność. Taka jest ostra? No to ja ją pytam:

A czy pani wie, że przed wojną w Polsce rosły pomarańcze? Nie wie pani. Mussolini też nie wiedział.

Wcale mi nie chodzi o to, żebyście mieli cytrusy częściej niż raz w roku. Pani jest młoda, pani już się urodziła w innym świecie. Dla pani jest to, co jest, i inaczej być nie może. Dla mnie może być tak i siak, i jeszcze owak. Ja w głowie mam wszystkie Polski, rozebrane i zjednoczone, nadwiślane i zamorskie, nadziemne i podziemne.

Teraz wszyscy się uparli, że jest jakaś Europa Wschodnia i Zachodnia, piszą to z wielkiej litery, jakby to było coś więcej niż tylko strony świata, jakby to były byty rozłączne, nie do pogodzenia. A przecież to nie są nawet zwaśnione siostry, przecież to ona, jedna i ta sama Europa, zwabiona przez Zeusa i porwana na Kretę. Tak to się zaczęło i poszło dalej – grecka sztuka i filozofia, rzymskie prawo, dziedzictwo świata antycznego. Europę niosły barbarzyńcom dumne legiony, a potem barbarzyńcy przekazywali ją sobie nawzajem – i tak doszła aż do nas.

Tak mnie nauczono. To, co najbardziej europejskie, narodziło się nad Morzem Śródziemnym. Te pomarańcze też. I dla mnie to był dowód, że my też stamtąd. Że bryza, co się podnosi w Ostii, dociera też do Warszawy.

Kiedy byłem posłem w Rzymie, Mussolini cenił sobie moje towarzystwo. Dlaczego – tego nie wiem. Był to człowiek napuszony, wiecznie zgrywał imperatora podczas oficjalnych wystąpień. Każdym słowem i gestem kreował się na wodza, ale przy mnie jakoś normalniał, malał, wracał do ludzkich rozmiarów. Może nie musiał aż tak się starać dla przedstawiciela odległego północnego kraju, choć i tak był butny.

Przechadzaliśmy się często po jego prywatnych pałacowych ogrodach. Starałem się mówić ostrożnie, żeby mu nie nadepnąć na odcisk, nie zagrozić żadnym działaniom, które prężna włoska gospodarka mogła u nas przedsięwziąć. Tak się jednak stało: jakieś nadmierne słowo, nieznaczna złośliwość, i widzę nagle, jak rysy mu tężeją, podbródek się unosi, brwi ściągają, to już nie Benito, to Il Duce. Zamiast mi odpowiedzieć, zbesztać mnie albo odprawić, podbiega do najbliższego drzewa i zrywa z niego pomarańczę. Wbija paznokcie w skórkę, odrywa, obiera owoc do połowy i mi go daje.

– Proszę spróbować – mówi.

Nie mam najmniejszej ochoty. To arancio amaro, gorzka i kwaśna pomarańcza rzymska. Te pyszne i słodkie rosną na południu, na Sycylii. Gryzę, strasznie się krzywię.

– Dobre na dżem – odpowiadam. – Na przetwory.

– Przetwory, przetwory – przedrzeźnia mnie i sam gryzie, patrząc na mnie zuchwale. Cień grymasu nie przysłania jego posągowej twarzy, po podbródku cieknie sok. Rusza dalej między drzewa, ja za nim.

– Dlatego wy nigdy nie stworzycie czegoś równie wielkiego jak Włochy. Wasza kultura nie dorówna naszej. Wy potraficie tylko przetwory.

Zamilkł. Długo trawiłem w sobie te słowa. Nie mogłem tego tak zostawić, w końcu moim głównym zadaniem było bronić naszego dobrego imienia. Musiałem dać odpór, który go nie ubodzie, a wręcz przyniesie nam korzyść. Powiedziałem najspokojniej, jak umiałem:

– U nas też rosną pomarańcze.

– Jak to?

– Ależ tak, na południu, w Zaleszczykach, nad brzegiem Dniepru. Tam rosną pomarańcze i słodkie winogrona, tam zapraszamy na wypoczynek na złotej, gorącej plaży.

Spojrzał na mnie wzrokiem dziwnym, rozpalonym. Potem nie był już tak chętny się widywać. A jednak to Włosi jako pierwsi udzielili nam pożyczki, kiedy inne mocarstwa nawet nie chciały o tym słyszeć. Ważniejsze od pieniędzy było to, że nie traktowali nas jak państwo tymczasowe.

Jakiś czas później poleciłem wysłać Mussoliniemu kosz polskich pomarańczy, ale nie dowiedziałem się, czy je dostał i czy mu smakowały. Los rzucił mnie gdzie indziej.

***

Te Zaleszczyki – naprawdę piękne, szczególnie we wrześniu, kiedy zaczęło się już winobranie. Panował osobliwy spokój, jakże kojący, gdy nad resztą kraju szalały nawałnice ze wschodu i zachodu. Ale nie cieszyliśmy się nim zbyt długo. Ostatnie spojrzenie na sady i winnice – daleko, na zachód, gdzie stolica, i na wschód, gdzie rodzinny majątek i mój pierwszy dom. Nie ma nas, nie ma ojczyzny, i nigdy już nie będzie, przynajmniej nie tu.

Rumuni przyjęli nas chłodno. Sami byli ubabrani w układy z Niemcami, więc kazali nam występować jako osoby prywatne. Prywatne! Ja już zbyt dobrze wiedziałem, czym to pachnie.

Powiem pani, co to znaczy być osobą prywatną. To znaczy brać do ręki podręcznik dyplomacji, wybierać najbardziej formalny styl korespondencji, pisać listy na najdroższej papeterii, opatrywać swoje nazwisko wszelkimi tytułami i pieczęciami, a potem i tak dostawać odpowiedzi zaadresowane do „Sz. P. Zaleskiego” – jakbym był jakimś wariatem, który sobie to wszystko uroił!

Ale nie można pozwolić zbić się z tropu. Trzeba odpowiadać wytrwale, tak samo formalnie, z tą samą pozą, trzeba brnąć w to urojenie, aż stanie się prawdą. Tak właśnie tworzy się Rzeczpospolitą – formą, gestem. Wychodziłem ją po tych korytarzach, wyczekałem ją przed gabinetami, wypisałem ją w tych listach.

W siedemnastym roku przyjął mnie u siebie Lloyd George. Kim ja wtedy byłem? Posłem nieistniejącego państwa, reprezentantem rządu, którego nikt nie uznawał. Tym większy sukces, że mnie w ogóle przyjął. Różnymi kanałami próbowałem do niego dotrzeć, od dawna. Wyłożyć mu osobiście, na czym polega nasza sprawa i jakiego wsparcia oczekuję. Dlaczego nasza niepodległość leży w interesie Zjednoczonego Królestwa. Więc wykładam spokojnie i rzeczowo, i staram się moją przemową wyrąbać nam państwo w głowie Lloyda George’a tak samo, jak szablą wyrąbywał je Piłsudski w Rosji. Jedno bez drugiego obyć się nie może. Ledwo zacząłem mówić, a premier mi przerywa i mówi: 

– Niepodległość pana kraju to wewnętrzna sprawa Rosji.

Krew mnie zalała, ale nie dałem po sobie poznać. Ten chłodny realizm, który zdał mi się cynizmem, mogłem przezwyciężyć tylko argumentem wyższego rzędu. Mówię:

– Wielce szanowny panie premierze, pan na pewno jest zaznajomiony z tragedią antyczną. Konflikt tragiczny, jak powszechnie wiadomo, definiuje się poprzez starcie dwóch racji o jednakowej słuszności. Wie pan zapewne, że carowie rosyjscy, przez swoje dawniejsze skoligacenie z tronem bizantyjskim, nazywają Moskwę Trzecim Rzymem. Ale był już kiedyś Trzeci Rzym w Europie – Rzeczpospolita. Gdy Rosjanie odwoływali się do tradycji cesarstwa i samodzierżawia, my wskrzesiliśmy Rzym republikański. Rzym to znaczy uniwersalizm, czyli całość, jedność. Chodzi o to, co się kryje głębiej, o ideę. Gdy u nich wola jednego człowieka decydowała o życiu wszystkich innych, u nas żaden nie mógł uzyskać takiej władzy, a każdy był tak samo ważny. Ich karki były zgięte, nasze twarze pogodne, podniesione ku niebu. Przez wieki obie te siły były równoprawne w naszej części Europy, jedna wciąż odnawiając się w śródziemnomorskim cieple, druga coraz zimniejsza, owiewana lodowatymi wiatrami znad pustyni Gobi. Tyrania, republika – obie są w europejskim krwiobiegu. Niech pan zdecyduje, po której stronie w tej tragedii chce się opowiedzieć.

Odparł mi na to rzeczowo:

– Panie Zaleski, ja wszystko rozumiem, ale interes Zjednoczonego Królestwa jest dla mnie wartością najwyższą.

Wyszedłem niepocieszony, ale z nadzieją, że ziarno zostało zasiane. Wszystko miała rozsądzić historia. Żebym miał dar wieszczenia, to już wtedy mógłbym mu powiedzieć: niech pan się nie boi, potęga Zjednoczonego Królestwa przeminie, słońce nad nim zajdzie i samo będzie musiało prosić zamorskie siły o pomoc.

***

Historia potoczyłaby się inaczej, gdybyśmy mieli wyspę.

Trzeba było zawczasu podbić Bornholm, zamiast majaczyć o Madagaskarze. Zresztą, nie ma co podbijać, lepiej odkupić od Duńczyków – po co im ta skała pośrodku niczego? A dla nas byłaby jak znalazł. Tam osiąść w pierwszych dniach wojny, tam zbudować nową stolicę – Józefów, tam po wojnie sprowadzić siły zbrojne, które zostały na zachodzie, te dwieście tysięcy ludzi, i czekać, utrzymując się w gotowości bojowej, pielęgnując kontakty z sojusznikami, roszcząc sobie – i słusznie! – prawo do bycia jedyną legalną polską władzą, czekać pięć, dziesięć lat, aż nastanie moment dziejowy.

Bo nastał! Po śmierci Stalina, gdy zapanowały tumult i odwilż, wtedy nasze siły powinny były wyruszyć, przeprowadzić desant z wyspy na Polskę kontynentalną. Cały naród wsparłby nas w tym dziele, krajem wstrząsnęłyby strajki, zrywy i powstania, radzieccy żołnierze rozstąpiliby się przed nami jak Morze Czerwone i mógłbym opuścić ten londyński bruk, by zasiąść, gdzie należy.

Ale nie, nie było wyspy, nie było dokąd uciec, a gdy nastał moment – pojawił się ten gnom, ten Gomułka, i naobiecywał!

Ile to lat temu było? I on nadal – tam, a ja nadal – tu.

Przecież nie byłem durny. To miała być wojna, która położy kres wszystkim wojnom. Ta, którą dziś nazywamy pierwszą. Przecież wstrząśnięte narody zebrały się potem, zjednoczyły i zawiązały Ligę – po to, by już nikt nigdy nie musiał ginąć na polu bitwy.

Po to ten wielki pałac w Genewie, a w nim okrągłe stoły i wygodne krzesła, żeby w każdej sytuacji zapalnej spotkać się mogło stosowne gremium, wysłuchać obu stron, obejrzeć mapy, wysłać w teren komisje, zasięgnąć opinii mieszkańców, zarządzić plebiscyt – i w końcu wydać osąd, obowiązujący i jedyny sprawiedliwy, dokonany przez racjonalne jednostki-ludzi w imieniu racjonalnych jednostek-państw sprawujących pieczę nad ładem i spokojem na Ziemi.

Do tego dążyłem, za tym lobbowałem. Ze wszystkich narodów to my mieliśmy najmniejszy interes w dalszym nakręcaniu tej spirali szaleństwa. Mój najważniejszy cel: zdelegalizować wojnę. I znowu wycierałem podłogi w korytarzach, słałem listy i wykładałem nasze racje, żeby ten szalony plan się ziścił.

Tyle lat życia. Wszystko szlag trafił.

Bądźmy szczerzy, ja nawet nie wiedziałem, co robię. Bohater tragedii nigdy nie wie, w jaką aferę jest uwikłany. Aż w końcu przychodzi straszliwy moment samopoznania. Wydawało mi się, że rozwiązałem zagadkę Sfinksa. Ani by mi przyszło na myśl, że to tylko krótki moment niewiedzy – a kiedy prawda zostanie ujawniona, będę zmuszony udać się do Kolonos.

Plują na mnie, że nie odszedłem, że się uczyniłem prezydentem dożywotnim. Zarzucają mi Bóg wie co, szaleństwo, arogancję, manię wielkości, a ja pytam – co to w ogóle za zaszczyt reprezentować państwo, którego nie ma? Tylko płacz i zgrzytanie zębów. Wiem o tym lepiej niż ktokolwiek inny.

Świat teraz młodnieje, proces dziejowy się odwraca. Jest rok sześćdziesiąty ósmy, Polski już dłużej nie ma, niż była. Te wszystkie rządy, o których uznanie walczyłem, zerwały z nami stosunki. Z ich posłami chciałem się spotykać jak równy z równym, wymieniać uściski i urzędowe noty, ale nic z tego. Ostatnia Hiszpania, teraz został mi już tylko Watykan, ale oni zawsze jedną nogą tu, drugą – tam. Bogu świeczkę i diabłu ogarek, a ludziom krzyż na plecy. Węże przebiegłe.

Naprawdę nie ma czego zazdrościć. Ja tego nikomu nie życzę.

Ja – prezydent, osoba prywatna, niedołężny starzec, sam nad grobem. Już niewiele czasu mi zostało, już nic wielkiego się nie wydarzy, już widzę, że w tym dole przede mną leży ona – Polonia, a ja mam gotowy smoking, buty wypastowane, dołączę do niej lada moment. Spocznę, niezaspokojony.

Przepraszam panią najmocniej, co to za hałas? Ten harmider w korytarzu, co się dzieje?

Co on mówi, co? Co się stało?

Moment dziejowy!

***

I nagle samolot, okręt albo czyjaś ręka przenosi mnie do Warszawy i ani się spostrzegę, a już goszczę u literatów w Kamienicy Johna, w sali na piano nobile, specjalnie tu umieszczony, bym patrzył przez koronkowe okno, widział Plac Zamkowy, ale samego zamku nie widział.

Miejsce po nim wyłożone betonowymi płytami. Ławki, latarnie, trawniki. Dziura jak jątrząca rana, ropa, wrzód.

A przecież nie raz szedłem przez plac do zamku, patrzyłem na zegar na wieży, żeby zobaczyć, czy nie jestem aby spóźniony. Wchodziłem przez bramę na dziedziniec i dalej, do środka, przez czerwień i złoto, i biel, do Wojciechowskiego, do Mościckiego – i co?

Odkąd go zbudowano, zawsze był. Palono go i odbudowywano, rabowano i znów napełniano kosztownościami. Coraz większy i większy, coraz zdobniejszy i piękniejszy, skarbiec, dom.

Aż wreszcie znikł. Ale ja wiem, że tylko pozornie. Ta jedna, jedyna ściana, która ostała się na tyłach i wciąż wznosi się ku niebu, to jak niewyraźne odbicie zamku, który wciąż jest – odwrócony, podziemny.

Nasze sztandary już wiszą na budynkach: „Powrót do przeszłości gwarantem przyszłości”, głoszą. „Teraz będzie tak, jak było”. Poszła już wieść do prasy, radia i telewizji, rozchodzi się z ust do ust, ze stolicy do Łodzi, do Poznania i Krakowa, do wszystkich miast i wsi, wiedzą już nawet w ostatniej chacie najdalszego przysiółka. 

Zbierają się, idą do nas, idą po nas.

Ulokowali mnie tu, bym patrzył, jak gęstnieje tłum na placu, jak przeciwko naszym sztandarom wystawiają własne, a na nich hasła – roszczeniowe, obelżywe. Chodzi o to, żebym słuchał, jak wznoszą gniewne pomruki, okrzyki, śpiewy. Siedzę przy wielkim stole, a wokół mnie zmartwione twarze, zmartwione oczy. Obsiadł mnie rój doradców, każdy z nich ma swoich doradców, a ci mają swoich. Sala pęka w szwach, moja głowa pęka. Smutny głos sączy mi się w uszy:

– Naród się znarowił, wasza ekscelencjo, nie chce naszych reform. Zepsuł się doszczętnie pod złymi rządami, brakuje mu taktu i cierpliwości, odmawia zrozumienia dla naszej sytuacji, za nic ma wartości, wasza ekscelencjo, nie potrafi docenić tego, co dla nich robimy.

– Przecież dopiero nas kochali! – skamlę.

– Trzeba wyprowadzić wojsko na ulicę, wasza ekscelencjo, niech każdy zna swoje miejsce.

Krzyczę:

– Dość! Nie wytrzymam już. Wszyscy won!

Twarze rozpierzchają się po korytarzach, pokojach. Zostaję sam.

Co robić, co robić? Za oknem narasta gwar, tumult, wrzenie. Coraz bliżej transparenty, a na nich „Chcemy”, „Domagamy się”, „Żądamy”. Żadnego „Prosimy”, żadnego „Jeśli łaska”. Za drzwiami, za ścianami buczenie, bzyczenie, szmer, tam już się zawiązują koterie, spiski, konfederacje, już planuje się coup d’état.

Raptem jakiś kształt odrywa się od ściany. Ktoś ze mną był cały czas, tam w ciemnym kącie, idzie do mnie, idzie po mnie, a ja już wiem, asasyn, morderca! Krok cichy, ostrożny, sylwetka krępego Litwina, koniec, koniec – zbliża się – i słyszę:

– A pana żona gdzie?

– Nie ma jej tu – odpowiadam ze ściśniętym gardłem.

– No widzę właśnie, widzę. – Wynurza się z cienia, ma włosy krótko ścięte, garsonkę jak mundur i twarz pełną dobroci. – Pozwoli pan, że się przedstawię. Moje nazwisko Janion. Przybyłam, żeby uczynić jawnym to, co ukryte.

***

Jeszcze mi serce w piersi kołacze, a ona siada przede mną, obciąga spódnicę i mówi:

– Ja znam namiętności, które wami targają. Druga osoba czasami najlepiej dostrzega to, co kryjemy w najczulszym, najpilniej strzeżonym miejscu.

Nie krzyczę, nie wzywam straży, słucham.

– Wiem, jakie was cisną gorsety i jakie więżą klatki. Wy sobie tworzycie Boga i Szatana, nadajecie im rozmaite imiona, ludziom i rzeczom przydzielacie dobro i zło, winę i rozgrzeszenie wedle uznania, które maskujecie jako obiektywny sąd. O, jakże podobni jesteście, choć zdaje wam się, żeście zupełnie odmienni. Wszystko to ułudy. Te same siły, anielskie i demoniczne, przepływają od ludzi do ludzi, od grupy do grupy, mieszają się w ideach i ideologiach. Jest jeden sposób, by to przezwyciężyć: wieczny ruch naprzód. To, co nieruchomo sprzeczne, uruchomić można w historii i w ten sposób urzeczywistnić absolut, syntezę, całość. Połączyć jednym węzłem nie do rozsupłania. Jedna siła o Janusowym obliczu.

Pytam bezsilnie:

– Ale co pani?

– Lud pracujący myśli nie tylko o sobie – ciągnie. – Lud pracujący dąży do wyzwolenia ludzkości. Jeśli chcecie stać na jego czele, musi wiedzieć, że i wy do tego dążycie.

– Więc co robić?

Wstaje, opiera ręce o stół, nachyla się ku mnie.

– Wkrótce polecą głowy. Trzeba wezwać Gomułkę.

Patrzę jej w oczy i naraz zyskuję pewność, że widzi rzeczy, których ja nie jestem zdolny spostrzec. Decyzja może być tyko jedna, sama się podejmuje, więc idę do drzwi, otwieram, chwytam strażnika za rękaw i rozkazuję:

– Pędź pan na Rakowiecką!

I bach, już stoi przede mną. Spodziewałem się gnoma, pokurcza jakiegoś, stworzenia rodem z czworaków lub jaskiń, tak mi się jawił na zdjęciach i nagraniach, a patrzę na mężczyznę silnego, przystojnego. Poczułem dziwnie przyjemne mrowienie. Grube okulary na nosie, zęby wyszczerzone ni to w grymasie, ni to w uśmiechu, za nim przy ścianach moi doradcy, politycy, oficerowie, uczeni, księża, a Janion szepcze:

– Radź.

Więc na głos mówię:

– Radź!

Gomułka milczy.

– Radź pan, co robić, jak udobruchać naród. Podziel się pan swoją wiedzą, udziel daru charyzmy, albo z powrotem do celi!

Janion uspokajająco ściska mnie za ramię.

– Kontrolujcie się, kolego – odpowiada Gomułka. – Z wami na pewno nie będę się panował. Co wy tu w ogóle próbujecie zrobić, kolejną odwilż? Ależ proszę, pora roku na to odpowiednia. Ja wam powiem, jak to było kiedyś. Nie mieliśmy utwardzonych dróg, wszędzie tylko ziemia, w zimie zamarzająca na kość. A potem przychodziła odwilż – tak, tak. Wszyscy się na tę odwilż cieszyli, wychudzeni i wygłodniali. Tyle że czasami mróz puszczał za szybko. Śniegi tajały, a ziemia, choć spragniona, nie była w stanie wchłonąć tyle wody. Pola i drogi zmieniały się w błoto, a w każdej dziurze chlupotała woda. Raz, za gówniarza, wyszedłem w to błoto w kaloszach ojca. I widziałem, że złaknione ciepła glisty wylazły z tej ziemi i potopiły się w tej wodzie, i pośród pól – setki, tysiące glist, dziesiątki tysięcy, sine, gnijące ciała wszędzie, jak wzrokiem sięgnąć.

Śmieje się w głos, więc go strofuję:

– Panie Gomułka!

Uspokaja się, ciemnieje.

– Nie słyszeliście, jak wzywano do budowy Polski Ludowej, jak krążyło to hasło z ust do ust w karczmach i zajazdach, w oficynach i suterenach, w warsztatach i fabrykach. Nie słyszeliście, bo mieliście głowy w zadkach, wsłuchani w burczenie waszych spasionych brzuchów. Wam się wydaje, że to nowe, że znikąd przyszło, że nasraliśmy w waszej Arkadii, że to jakaś choroba umysłowa, ale nie – zawsze były dwa narody, odkąd drużyna Mieszka przyszła ograbić prostego kmiecia. Już wtedy podłożono pierwszą żagiew pod rewolucję, na którą czekaliśmy zbyt długo.

– Pan nic nie rozumie, my chcieliśmy wszystkich uszlachcić! Podnieść do godności ludzi dobrze urodzonych.

– Skończcie bajdurzyć – zapieklił się. – Myśmy z ludem nawiązali umowę społeczną:  podniesiemy jakość ich życia, a oni nam na to pozwolą. Nic prostszego. Godności im nie brakowało, mieli ją od zawsze. A jednak ponieśliśmy porażkę. Ja poniosłem porażkę. I dlatego jestem tu, a ty tam. Ale strzeż się.

Zbliżył się do mnie, powłócząc nogą. Zachrzęściły kajdany. Spiąłem się cały.

– Widzicie, jak utykam? To wyście mnie tak urządzili. Wasza kula przeszyła mi kość. Tak żeście mnie uszlachcili: cierpieniem. Mnie więziły wszystkie Polski. Każdy rząd przedwojenny i powojenny miał na mnie chrapkę. Gomułka wie, czego chce lud, bo Gomułka sam jest z ludu. A wiedzieć, czego chce lud, to niebezpieczne. To zagraża tym wszystkim, który chcą się na nim paść jak na bujnej łące.

Nagle głos mu się załamał, oczy zaszły łzami. Był w tym piękny, tak boleśnie piękny. Jakiś Syzyf, może Prometeusz. Patrzyłem onieśmielony.

– Jedna ręka nas wynosi na szczyt i upokarza. Ja naprawdę wierzyłem, że zrobimy skok do królestwa wolności. Że rewolucja jest wieczna. Ale czas wcale nie zmierza do przodu. On jest cykliczny. Walczyłem o postęp i wyzwolenie, ale czas spychał mnie z drogi, niszczył dzieło moich rąk. Udowadniał mi raz za razem, że liczy się tylko naga przemoc. Tam – wskazał za okno, poza transparenty, na miejscu po zamku – macie tego dowód i pamiątkę.

On płacze, a mnie zaparło dech. Łka przed nami jak dziecko, jak mędrzec. Wezbrała we mnie siła, jakiej nigdy wcześniej nie odczuwałem. Podniosłem się z miejsca i krzyknąłem:

– Jak bardzo chcę cię pocałować!

Podniósł wzrok. Janion z boku nakazała:

– Idź.

Poszedłem.

– Całuj mnie, całuj – wyszeptał.

Połączył nas pocałunek – żelazny, gorący.

***

Rześki poranek nad Wisłą, ja i Wiesław. Mijamy Mariensztat i zmierzamy na Powiśle. Nasza świta została daleko z tyłu, niech tam się tłoczą i kłębią, a my tutaj we dwóch. Tylko ta Janion uparcie przy nas drepta, wciąż bacznie patrzy i nasłuchuje.

Trzymamy się za ręce i rozpiera nas radość. Dwóch siwych starców, a jednak młodych, ruchliwych, żywych! Młode wino rozrywa stare bukłaki! Przystajemy co chwila, żeby się przytulić, spojrzeć sobie głęboko w oczy.

Opowiadamy o sobie i siebie słuchamy, zachłystujemy się sobą nawzajem.

I dociera do nas, że są różne losy w kraju wierzb i olch, ale jedno je łączy: ból, jaki odczuwa ciało skarlałe, niedorozwinięte, pokraczne, spaczone. Ciało, któremu nie dano w pełni się rozwinąć.

Jakże łatwiej poznawać się za młodu, gdy tak niewiele ma się jeszcze za sobą – można naszkicować swój życiorys kilkoma prostymi kreskami. Teraz – tyle wątków, tyle dni, tyle spraw do rozwinięcia i uzgodnienia, i tyle pieszczot, by nadrobić stracony czas.

Mówi podekscytowany, a wiatr rozwiewa mu rzadkie, siwe włosy:

– Już dziś napiszą o tym stołeczne dzienniki i pójdą depesze za granicę, już jutro będą wiedziały Moskwa, Paryż i Nowy Jork.

Gładzę go po głowie.

– Niech piszą, niech mówią, niech wiedzą, niech czym prędzej usłyszy o tym cały świat. I zdziwią się, że to tutaj, bo są zbyt zapatrzeni w siebie i ani im przez myśl nie przejdzie, że na peryferiach może zrodzić się przyszłość.

– Na jakich peryferiach – prostuje z poważną miną. – To jest właśnie centrum, sam środek pomiędzy pierwszym i drugim światem, idealny świat półtora. Jak w geologii, Auguście, gdzie stykają się dwie wielkie płyty tektoniczne…

– Tam są największe naprężenia, erupcje, trzęsienia ziemi.

– Tak. My obaj czuliśmy te wstrząsy całe nasze życie, myśmy je czasem nawet powodowali, myśmy żyli tym napięciem, ale czy myśmy je dobrze interpretowali? Co powoduje wszystkie napięcia?

– Brak – mówię nieśmiało – miłości.

– Miłości. – Całuje mnie w usta i mocno ściska, a w oczach znów ma łzy.

Mówię:

– Więc będziemy Mesjaszem narodów.

– Winkelriedem – poprawia z łobuzerskim uśmiechem.

– Jak mnie to wszystko teraz zachwyca… A przecież jest we mnie lęk, że to wszystko zbyt nienormalne.

– Jak to nienormalne? – złości się i zatrzymuje. – A co tu kiedykolwiek było normalnego? Historia nasza od wieków nienormalna, ludzie tutaj – nienormalni. Zaborcy nas wynaradawiają, okupanci mordują. Obce potęgi patrzą na nasz kraj i nie rozumieją, po co on w ogóle istnieje. Więc może o to właśnie chodzi. Może Niemiec lubi dryl, Węgier jest waleczny, Francuz – romantyczny, Anglik – flegmatyczny, a Polak – nienormalny.

– Nienormalny… – powtarzam w zachwycie, widząc w tym nagle nowy sens.

– Więc stwórzmy tę nową Rzeczpospolitą: nienormalną!

– Która to już będzie? Trzecia?

– Auguście, trzecia była Ludowa, teraz będzie czwarta.

– A może czas na ucieczkę do przodu i piątą, jak „V”, jak „Victoria”!

– Lepiej znajdźmy jej jakiś nowy przydomek.

– Panowie, panowie, uspokójcie się. – Między nas wchodzi ta Janion, chwyta pod ramiona, patrzy w twarz to jemu, to mnie. – Dość już numerów i przydomków. Niech to będzie po prostu: Polska. 

– Polska… – powtarzamy zdumieni.

– Tak. Pierwsza i ostatnia, jakiej potrzebujemy. Ja już wiem, kogo sprowadzić, żeby jej i wam pobłogosławił.

***

Jakby mrugnięcie okiem – i znowu jestem gdzie indziej.

– Boję się.

– Ja też, ale to dobrze – zapewnił. – Boimy się, bo ryzykujemy. A jest co ryzykować.

– Po tobie w ogóle nie widać strachu. Jesteś taki pewny, spokojny.

– Tak myślisz? – Jego szeroki uśmiech, jego zęby silne, zdrowe, spojrzenie bystre zza grubych szkieł, to wszystko i mnie przynosi odrobinę spokoju. – Już nieraz stawałem przed takim tłumem. Ale to zawsze jest ten sam strach… ale i radość. Masz chustkę? Spójrz. – Dotyka palcami głowy. – To nie upał…

Wyjmuję chustkę z kieszeni i ocieram mu czoło, a potem czule je całuję.

– Dziękuję ci. – Chwyta mnie za ręce. – Jeszcze będziemy mieli dom pod miastem, dwa koty i psa. Jeszcze będziemy chodzili na spacery wśród sosen. Tu, pod Warszawą, albo zupełnie gdzie indziej, w Łańsku. O, muszę ci pokazać moje ukochane miejsce na ziemi. Mazury, Auguście… Tam nadrobimy te wszystkie lata fałszywego życia.

– Jesteśmy już tacy starzy.

– Ale najpierw tyle rzeczy do załatwienia. Zabezpieczyć granicę z Niemcami. W Czechosłowacji niespokojnie. Breżniew wydzwania, grozi wizytą. Załatwimy to wszystko po kolei, jedno po drugim, inaczej nie sposób. Tylko, że najpierw…

– Musimy zawiązać.

Już wcześniej zdjęli z nas garnitury i odziali w białe lniane chitony. Na stopy włożyli nam sandały, na głowy wieńce. Dzień, o którym będą mówić: pamiętny.

Janion staje w drzwiach.

– Już czas.

Schodzimy. Od tych kręconych schodów mam zawroty głowy. Wiesław mnie podtrzymuje. Janion mówi:

– Zaczekajcie chwilę.

Czekamy. Tłum już nas spostrzegł za szybą.

– Już.

Otwierają się drzwi. Hejnał. Orkiestra dęta. Wiwaty. Aplauz jak grzmot burzy.

– Dalej, dalej – popycha nas delikatnie.

Wychodzimy. Światło zalewa nas jak roztopione złoto. Chłopcy i dziewczęta w krakowskich strojach sypią nam pod nogi płatki róż. Wokół roześmiane twarze, roześmiane oczy. Wyżej las biało-czerwonych flag, które wygrażają niebu. Dzwony milczą.

Idziemy, a on już tam stoi, wsparty na ramieniu żony, czeka na drewnianym podium. Ja go wcale nie chciałem, Wiesław tym bardziej. I londyńska, i polska prasa pisały, że to orgiastyk i onanista – ale Janion nas przekonała: trzeba zakopać topór. Kto, jak nie on.

Wchodzimy, wstępujemy. Drewno skrzypi, serce kołacze, dusza rwie się do życia. Mistrz ceremonii, pan Gombrowicz, grzecznie się kłania. Wszystko cichnie, tylko flagi łopocą. Wycelowane w nas obiektywy, mikrofony. Cały świat słucha i patrzy. Nikt nie ośmieli się podnieść na nas ręki.

Już za chwilę Gombrowicz każe po sobie powtarzać:

– Świadomy praw i obowiązków…

A potem zostaniemy na podium tylko ja i Wiesław, jeden duch w dwu ciałach, i będziemy unisono mówić do ludu zgromadzonego na rynku, mój głos wątły i jego potężny:

– Celem naszym jest wyzwolić się z oków kultury. Nie po to jednak się z niej wyzwalamy, by naiwnie marzyć o powrocie na łono natury, ani nie po to, żeby oddać się na pastwę anarchii, która ma być odpowiedzią na przemoc aparatów państwowych, ale sama prowadzi do jeszcze większej przemocy. Nie, naszym celem jest wyzwolić się od kultury wypaczającej i degradującej człowieka, by stworzyć taką, która pozwoli mu w pełni rozkwitnąć. Niech miarą polskości będzie nie Polska odgórnie narzucona, tylko taka, jakiej Polacy chcą naprawdę. Niech biało-czerwone flagi powiewają na całym świecie jako symbol wolności i różnorodności.

***

Półleżę na giętej sofie w Sali Poselskiej. Nade mną ciemny strop, trzydzieści głów rzeźbionych w drewnie i trzydzieści par drewnianych oczu. Przede mną stół, na który przynoszą wciąż nowe potrawy mięsne i jarskie, kosze cytrusów i karafki wina, a wokół stołu moi akolici, przyjaciele, mój rząd. Otaczają nas wielobarwne arrasy, polichromie, kołyszą się nisko zawieszone żyrandole.

Rozmawiamy po cichu, bo śpiewa ona – pani Demarczyk. Mówią, że czarny anioł.

Nieraz zbrodniarz łzą zapłacze…

– To nie jest tak, że czasy dzielą się na dobre i złe. Że ich jakość można zmierzyć naukowymi wskaźnikami, porównywać. Te wskaźniki mogą być pomocne, ale nie dają pełni obrazu. Bywa, że idą zupełnie wbrew powszechnemu odczuciu. Czasy dzielą się raczej na pełne nadziei oraz jej pozbawione. 

Ślepy żebrak znajdzie pracę…

– Tak, tak! Wszystko się do to tego sprowadza. Pozwól ludziom myśleć, że ich życie będzie lepsze, a życie ich dzieci jeszcze lepsze. Wtedy zobaczysz, do czego są zdolni. Jak wiele potrafią znieść. Dlatego zawsze z takim wzruszeniem wspominamy młodość. Być młodym to mieć nadzieję.

Błędny ognik…

– To wszystko bardzo mądre – zapewnia Gombrowicz. – Sam tego lepiej nie mógłbym wymyślić, a z pewnością bym nie śmiał… Czy panowie też się upijają jednym kieliszkiem, jak ja? A wypiłem już trzy… Grunt to się przyznać. Polak, który potrafi się przyznać, natychmiast staje się Europejczykiem, nieprawdaż?

Ciemny paróg…

– Gdyby to ode mnie zależało, ślubu udzieliłoby wam dziecko. Niech raz w historii młody udzieli ślubu starym. Ale może to za dużo, może to już nazbyt niebezpieczne… To dobrze, że my wszyscy starzy i chorzy. Starzy robiący coś dla młodości, w imię młodości. Przynajmniej nie dożyjemy wszystkich tego konsekwencji…

– Panie Gombrowicz!

Bosy rycerz…

– Excusez-moi. Może ze mnie wychodzi stary hreczkosiej. Niestety zawsze znajdzie się ktoś, kto przejmie, przechwyci, wyzyska. A im piękniejszy, powabniejszy ten ptak, tym więcej kotów się na niego czai. 

Złoty laur…

– Pan jest znany prowokator i kawalarz.

– Rzecz w tym, że moje żarty zawsze trzeba brać z najwyższą powagą. Ja zresztą wolałbym o tym nie mówić. Może to istotnie myśl nazbyt okrutna… Myślę sobie – może Duch jest rośliną cieniolubną. Tak mi się wydaje teraz, kiedy sam, z cienia ledwo wyszedłszy, znów się w niego osuwam. Duch lubi gęste, wilgotne poszycie. Tam ma dogodne warunki do rozwoju i przeżycia, tam karmi się życiodajnymi, podziemnymi sokami. Wyciągnięty na słońce rozrasta się wprawdzie szybko, gwałtownie, pleni, ciągnie do góry, utwardza łodygi i liście, drewnieje, dojrzewa… Ale może jakoś przez to marnieje? I zmarnieć może do cna, stracić swój wilgotny powab. Zostanie tylko brązowy trup.

Taki pejzaż…

***

No dobrze, chyba wszystko już zostało powiedziane. Teraz pozostało tylko jeść, pić, śmiać się i płakać ze wzruszenia, chlebem ocierać brodę z pomarańczowego soku. Janion gdzieś znikła, Demarczyk już nie śpiewa, tylko siedzi wśród adoratorów z nieprzeniknioną miną. Orkiestra gra skoczne krakowiaki i mazurki. Gombrowicz zamilkł i zmrużył oczy, Wiesiek wydurnia się, pozuje do zdjęć z kiścią winogron i kielichem wina. Strofuję go czule, żeby nie upił się w sztok, bo mamy przecież jeszcze jeden obowiązek do spełnienia, ale on ujmuje moją twarz w swoje mocne dłonie, całuje mnie i zapewnia, że sił mu tylko przybywa i że już niedługo, już niedługo.

O północy ruszamy wesołym orszakiem przez komnaty, jedni śpiewają Rotę, drudzy Ukochany kraj. Wreszcie wychodzimy na loggię Wieży Duńskiej. Pod nami buzuje Kraków, lud przelewa się Grodzką i Plantami, przybywa ze Stradomia i Zwierzyńca, krzyżuje się, miesza, świętuje. Przed nami – ciemne niebo, na nim tęcza sztucznych ogni. Wybuchają długo, bez końca, witając nową epokę. Stoimy z Wieśkiem wtuleni, napawamy się tym, karmimy, aż całą wieżę spowija gryzący dym i rozbawieni chowamy się w środku.

– Chodź, chodź. – Wiesiek ciągnie mnie za sobą, prowadzi amfiladą sal.

Wracamy do Poselskiej. Tam zastaliśmy śpiącego Gombrowicza. Nagle obudził się. Zdumiony podniósł głowę i pyta:

– Która godzina?

– Już jest jutro – mówię, a on kiwa głową z uśmiechem i z powrotem kładzie się spać.

Idziemy dalej, komnata za komnatą, z dala od orkiestry, od zgiełku, od ludzi. Tam czeka na nas łoże z baldachimem i słodko pachnąca oliwka. Rozsuwamy woal, kładziemy się na miękkiej pościeli, zdejmujemy wieńce, chitony, sandały. Patrzę z czułością na jego nagie ciało. Widzę, jak rośnie w nim pożądanie. Dotyka mnie.

– Mów do mnie – nakazuję – Augusiu mój najsłodszy – mruczy, obłapiając mnie mocniej i mocniej, bezpardonowo dobierając się do miejsc najdelikatniejszych. – Chcę ciebie, chcę z tobą spłodzić nową formę życia zbiorowego.

Śmiejemy się. Bierze flakon z oliwką, polewa mnie, otwieram się przed nim, wchodzi.

– Wiesiu… – jęczę.

Osobliwe uczucie, gdy tak na mnie napiera. Ból, który przeradza się w rozkosz.

Nagle krzyk. Otwieram oczy.

– Co to?

Spłoszony Wiesiek spogląda za siebie. Znów krzyk.

– Co to? Co oni krzyczą?

Wychodzi ze mnie, kładzie się obok. Na korytarzu hałas.

– Otwórz – mówię.

– Nie otworzę. Wszystko jest w porządku, nic się nie dzieje.

Drzwi rozwierają się z hukiem.

– Ruscy weszli!

Chyba mdleję.



Wojciech Czusz (ur. 1990) – kulturoznawca, absolwent porównawczych studiów cywilizacji na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor powieści Pomniejszy przypadek manii wielkości (2016). Mieszka w Krakowie.