Walenie klaczy. Tak to nazywała moja była. Ja też tak to nazywam, choć nigdy na głos.

Codziennie walę sobie klacz, patrząc, jak słońce wschodzi nad Morzem Śródziemnym.

Myślałam, że wyleczę się tu z bezsenności, ale nic z tego. Zawsze budzę się przed świtem albo wkrótce po, kiedy światło wypełni pokój. Nawet nie zasuwam zasłon. Dla takiego widoku warto się obudzić.

Na lewo rozjaśniona starówka i wenecka twierdza na wzgórzu. Na wprost palmy, plaża, bezkres morza. Na prawo, hen, daleko, widok zamykają góry. I ja pośrodku tego, napalona, w jakiś czas po przebudzeniu zawsze napalona, więc korzystam, zanim wrócą myśli, nerwy, stresy i zanim to męczące rozpalenie przeniesie się wyżej, w okolice gardła, gdzie już nie potrafię go ugasić.

No dobra, wcale nie patrzę na słońce. Może przez chwilę, żeby wypaliło powidoki pod powiekami. Zamykam oczy i próbuję przywołać to, co się śniło. A śni się stale. Gładko-włochate skłębienie, zwierzę w panicznej rui. Przywołuję pojedyncze obrazy, skupiam się na nich, próbuję podniecić ostro, wyraziście, a potem znowu zapadam się w kłębowisko. I tak aż do końca.

Tutejsze chleby mi nie podchodzą. My, Polacy, pod tym względem jesteśmy rozpieszczeni. Nie ma problemu, niech będzie, że trzymam dietę low carb. Jest za gorąco nawet na szlafrok, więc w stroju kąpielowym wychodzę na balkon i jem śniadanie. Oliwki kalamata i thassos, sery kozie, twarde salami, garść karmelizowanych orzechów. Herbata z górskich ziół lub kawa rozpuszczalna, bo nie ma ekspresu. Już zaczynają warczeć samochody i skutery, ktoś krzyczy po grecku, ktoś po angielsku, ale ja jestem ponad tym i ponad to. Słyszę tylko morze.

A potem zbliżam się do niego, choć tak naprawdę nigdy się nie oddalam. Pływam, walczę z falami, zlizuję ciepłą, słoną wodę z ust. Wracam na leżak, gdzie przystojny siwy Grek w szortach i tank topie przynosi mi tutejsze piwo.

Jest tak, jak miało być. Ziemia, morze i kamień tchną gorącem bez ustanku, w dzień i w nocy. Upał opatula mnie ze wszystkich stron, dociera wszędzie. Moje dłonie i stopy, w Polsce wiecznie zimne, tutaj są ciepłe. Ani jednej kalorii nie muszę zużyć na ogrzanie samej siebie. Wszystko przychodzi z zewnątrz. Całą energię mogę przeznaczyć na coś innego – więc czekam, aż się stanie.

W mieszkaniu prysznic, balsam z ambrą i aloesem, świeży strój i wychodzę, kiedy jeszcze jasno, lampa, kiedy akurat pustawo, bo większość wróciła już z plaży i odpoczywa. Wychodzę, ale nie wiem po co, z nudów, z głodu, bo na mieście niewiele przeżywam, starówka jest piękna, ale wcale nie bardziej niż Freta w letni dzień, z widokiem na biały kościół świętego Kazimierza Królewicza. Tyle że karmią inaczej, więc biorę favę, baraninę, smażonego węgorza, zjadam deser, jaki podają tu za darmo po każdym posiłku, i wypijam kieliszek raki.

Wracam bulwarem, kiedy się ściemnia. Starzy Grecy zapraszają mnie do klubów, Hindusi próbują sprzedać jakiś szajs, dziękuję, ja tylko do sklepu, chcę więcej raki, kupuję, wychodzę, żeby tylko zdążyć, wreszcie jestem. Siadam na balkonie, otwieram butelkę, anyż dogrzewa mnie jeszcze mocniej. Nic już nie jem, bo mam niezawodną zasadę żywieniową, by pić nie przed, nie w trakcie i nie po kolacji, tylko zamiast.

Piję, słońce zachodzi nad wenecką twierdzą, ludzie wylewają się na promenadę, ruch narasta, hałas narasta, ja słyszę tylko morze.

A rano znów.

***

Siedziałam na klatce i jechałam na wolno. Kaśka była zachwycona, sąsiedzi mniej. Nowa muzyka, nowa młodzież. Wszyscy się nas bali.

Starałam się znaleźć jak najwięcej rymów do słowa „diament”. Rap to święty sakrament, rap to Nowy Testament, dla mnie to jest fundament, taki mam temperament, wzbijam się na firmament, jestem czysta jak diament. Same najpiękniejsze słowa. Ty się budzisz nad ranem, stoisz z głową pod kranem, zwykły frajer na kacu, a ja mistrzyni – amen.

Uczy się tego przez lata, zapisuje kartki, łączy w głowie słowa i skojarzenia.

Kaśka miała inny styl. Lubiła długie, meandrujące historie. Zarzucałam jej temat, a ona rozwijała go w epopeję. Mówiłam: dawaj o yeti, które mieszka za garażami. Albo: twój stary został papieżem. Albo: Jerzy Buzek, pogromca wampirów. Pokładałam się na tej klatce ze śmiechu. Powinnam ją była nagrywać, dzisiaj zostałaby legendą.

Wiosną dołączyłyśmy do chłopaków na placu zabaw. Stali wokół piaskownicy, leciał bit, każdy miał minutę. Przychodziło tam więcej dziewczyn, ale tylko my rapowałyśmy. Klimat nawijki był zupełnie inny. Dissowali się wszyscy okrutnie. Trzeba to było robić umiejętnie, nie przekraczać niepisanych granic. Czasami ktoś się obraził albo wkurwił. Zdarzały się pyskówki i bijatyki, a potem godzenie się przy piwie i skunie.

Punktem zapalnym były matki. Wolno jechać po ojcach, ale od matek wara. Matki są święte, a kto to kwestionuje, prosi się o strzał w ryj. A jednak ciągle ryzykowali. Kiedy kończyły się pomysły, kiedy trzeba było sięgnąć po broń ostateczną. Wyciągali logiczną konsekwencję ze znaczenia słów skurwysyn i matkojebca. Żeby się jak najbardziej pognębić. Żeby nie było nudno.

My miałyśmy taryfę ulgową. Nikt przecież nie wyskoczy do dziewczyn z pięściami. A nawet jak spróbuje, to zaraz go reszta postawi do pionu. Korzystałyśmy z tego do woli.

Dissować się z dziewczyną, to jakieś pojebane. Niby nie na serio, ale jak sama chce, to trzeba się wykazać. Szukali sposobów – że mamy cieczkę, że nie mamy kutasa. A z drugiej strony, zostać zjechanym przez laskę, to boli najbardziej. Nieraz uciekałyśmy, gdy robiło się za gorąco.

Rodzice Kaśki mieli działkę. Zaniedbaną, zachwaszczoną, z rozwalającą się altaną. Na strychu rozbijało się jakieś zwierzę, najpewniej chupacabra. Przynosiłyśmy prowiant i tanie wina, rozpalałyśmy ognisko, z bumboksa puszczałyśmy WWO. Zwęglona kiełbasa i chleb z margaryną, największe szczęście znane ludzkości. Opowiadałyśmy sobie z kim i jak chciałybyśmy to zrobić. Ja to bym pozwoliła mu zerwać kwiatuszek mojej niewinności. A ona mogłaby sprawdzić świeżość mojej brzoskwinki. Ja bym chciała, żeby wpłynął żaglowcem miłości do mojej przystani. Niech wszystkie nasze wrota otworzą się przed tym mocarnym pukaniem.

Ne lekcjach pilnie skrobałam w zeszycie, ale to nie były notatki. Nagram mixtape solo: „Stan wyższej konieczności”. Bez żadnych durnych przechwałek, bez dissów na kogokolwiek, chyba że na ten kraj, który się zaciął jak zdarta płyta, na te szare, brudne bloki, śmierdzące zsypy i na tych skorumpowanych zjebów, przez których nasi rodzice nie mają pracy, przez których moje siostry kończą w pierdlu albo w burdelu, a w najlepszym razie harują na kasie. Nagram i puszczę w miasto, najpierw zostanę królową podziemia, a potem pierwszą polską raperką, która wyda płytę na legalu. Póki co piszę teksty na lekcjach, w domu, na wycieczce. Szlifuję styl. Chłopaki z WWO rapują:

Cannabis, whisky, ananas. Jeszcze będzie czas
by odpoczywać.

***

– Is this place free?

Otwieram oczy, patrzę spod słomkowego kapelusza. Jakaś młoda szprycha chce zająć leżak obok. Stoją po dwa przy każdym parasolu. Dookoła nie brakuje wolnych.

– Well, not free per se, you have to pay for it – tłumaczę. – But it’s not occupied.

– I’m so sorry. – Zauważyła moją niechęć. – I want to go swimming and I need someone to watch my things.

– Sure, no problem.

Dziękuje mi, zdejmuje szorty, rzuca plecak i klapki pod leżak i pędzi do morza po piasku tak rozgrzanym, że pali w stopy. Nasuwam kapelusz na czoło, zamykam oczy i zamieniam się w panel fotowoltaiczny.

Zawsze starałam się położyć jak najbliżej brzegu, ale dzisiaj wszystkie miejsca były zajęte i musiałam pójść dalej. Byłam zła, dopóki nie zauważałam, że dzieje się coś interesującego. Dźwięk fal odbijał się od palm za mną, od betonowej bariery oddzielającej plażę od promenady, zachodził jakiś fantastyczny efekt akustyczny i słyszałam je zewsząd. Tak samo blisko przed, jak i za mną. Wrażenie było tak intensywne i tak realne, że przez chwilę ze zdumieniem rozglądałam się na boki. Aż chciałam kogoś zapytać, czy wszyscy tak mają, czy to mnie się w głowie coś przestawiło.

A potem się uspokoiłam. Leżałam z zamkniętymi oczami i pozwalałam się temu owładnąć. Jestem na wyspie, na której znalazłam jeszcze mniejszą wyspę, ukrytą, widmową, a jednak zupełnie prawdziwą. Tylko dla mnie. Nasłuchuję, jak fale obmywają ją ze wszystkich stron, jak docierają do mnie, prawie mnie pochłaniają, a jednak wycofują się zawsze w ostatniej chwili, zostawiając mnie suchą, samą.

Czy są tu jeziora? A jeżeli tak, to czy mają wyspy? Może powinnam zainwestować w jakąś nieruchomość. Dom na wyspie, która jest na wyspie. Jeśli założę religię, taką wizją raju będę kusiła wyznawców.

Znowu ona. Zbliża się do mojego azylu, podskakując i jęcząc. Trzeba było zabrać klapki.

– Fucking hot.

Wyjmuje z plecaka czapkę z daszkiem i okulary, kładzie się, zdejmuje stanik.

Nie widywałam tu prawie nikogo topless. Może w Grecji to źle widziane, a może po prostu to emerycka plaża. Średnia wieku przewyższa wiek średni, na szczęście jeszcze się na niego nie łapię. Oby nikt się do niej nie przyczepił. Niby to nie Mielno, ale nigdy nie wiadomo. Zresztą rodaków tu nie brak.

Chyba jestem przewrażliwiona. Nic się nie dzieje. Facet zbierający opłaty nawet nie zwraca uwagi, bierze od niej pięć euro i idzie dalej. Dobrze, dziewczyno. Zachęciłaś mnie, bym przełamała mój polski wstyd. Nareszcie, po tylu dniach. Zostaję w samych majtkach.

– Can you hear this? – pyta tamta po chwili, kreśląc palcem kółko w powietrzu.

Z uśmiechem kiwam głową.

– Fucking awesome – cieszy się, po czym wyjmuje telefon i słuchawki. O, ty bluźnierczyni.

Naciska play, zanim bluetooth złapał połączenie. Przez moment słyszę Young Leosię:

Chciałabym znowu być w Santiago de Cuba,
Tańczyć tam dance hall, chodzić po klubach.

– O kurwa – wyrywa mi się.

***

– To pani też od nas.

– Jaka znowu pani, dopiero co byłyśmy na ty.

– To ty też od nas.

Patrzy na mnie z ciekawością. Czy ja mam coś jeszcze powiedzieć?

– Z Warszawy jestem – wyjaśniam, jakby mnie o to pytała.

– Ja też. Z Marek.

Marki to nie Warszawa, ale dobrze, niech ma.

Rozmowa się urywa. Próbuję wrócić na wyspę, ale nie mogę odzyskać spokoju ducha. Tamta się wierci, chyba na mnie popatruje. Zestresowałam się. Szklanka pusta. Gdzie ten Dionizos?

Ściągam na chwilę kapelusz. Alkohol natychmiast zagotowuje się w głowie.

– One more for you, lady? – słyszę wreszcie.

– Yes, please.

– Kup mi – mówi sąsiadka.

– Słucham?

– Ja już nie mam pieniędzy.

– Jesteś w ogóle pełnoletnia?

– Mam pokazać dowód?

Taksuję ją wzrokiem. Na pewno jest.

– Hey, sir! – krzyczę za odchodzącym Grekiem. – Two, please.

Podnosi kciuk w górę.

– Dziękuję.

– Proszę. Jak to się stało, że spędzasz tu urlop, a nie masz na piwo?

– Nie urlop, wakacje. A poza tym nie wakacje, tylko praca. Opiekuję się dzieciakami na koloniach.

– Mhm… A teraz?

– Dzień wolny. Ostatni dzień przed powrotem.

– Doskonale.

– A ty co tu robisz?

– No właśnie urlop.

Przypominam sobie, że muszę nasmarować cycki, zanim się spalą. Sąsiadka ciągle mi się przypatruje.

– Chcesz? – proponuję jej krem, ale kręci głową. Jest równomiernie brązowa.

Grek wraca do nas z piwami.

– Have fun, ladies.

– Twoje zdrowie.

Stukamy się.

– To co się robi na takich koloniach?

– To samo co w Polsce.

– To znaczy?

– Nigdy nie byłaś?

– Nie.

– To zależy. Wymyśla się jakieś zabawy, gry, konkursy, pool party, dyskotekę. Z młodszymi jest łatwiej, one się ze wszystkiego cieszą. Teraz jestem na turnusie z nastolatkami, z nimi to już bywa dziwnie.

– Jak to?

– No wiesz, wyjebongo na sto procent, szoping, plażing, smażing, popisywanie się przy grze w siatkę.

– Rozumiem.

– Tam się od razu ustawia hierarchia. Od razu widać, kto w szkole gnębi, a kto jest gnębiony. No, może nie zawsze, ale chyba ciężko wyjść z roli. Ale jakoś mnie to rusza, że dla mnie to wszystko fajne osoby, ale gdzieś tam są przecież dręczyciele i ofiary. I oni tak siebie nawzajem zapamiętają. I będą pamiętać to do końca życia. Czasami ciężko zdobyć ich uwagę, wiadomo, musimy zbierać wszystkie telefony, a przecież widzę, że po jakimś czasie ich świerzbi. No ale jak teraz ludzie mają poradzić sobie na wyjeździe bez apek i porno, co nie? Ja rozumiem, mnie też świerzbi.

Zmieszałam się. Zauważyła.

– Krindżuje cię to?

– Wzięłaś mnie z zaskoczenia.

– Nie ma co się krępować. Ja mówię, że dzieciaki, ale przecież wiesz, jak to jest. Oglądają i właśnie się dowiadują, co im się podoba, a co nie. I następnego dnia będą o tym gadać albo się z tym kryć. Pewnych rzeczy staram się nie widzieć, nie moja sprawa.

– To znaczy?

– Jedna dziewczyna dopiero co dała mi telefon, żebym jej zrobiła zdjęcie, coś mi się tam kliknęło niechcący i bach, okno z podwójną penetracją. Czyli u niej wszystko w normie.

– Ile ma lat?

– Nie wiem, piętnaście?

– To smutne.

– Może. Ktoś powinien z nimi porozmawiać. Wytłumaczyć, że to jak różnica między sportem ekstremalnym a domową gimnastyką.

– Ty nie możesz?

– Z niepełnoletnimi gadać o seksie? Ekspresowy powrót do kraju i proces.

– I co z nimi będzie?

Śmieje się, jakbym powiedziała coś głupiego.

– O co chodzi?

– Sorry, nie chciałam cię skrindżować. Słuchaj, nic z nimi nie będzie. Wyrosną na dobrych Polaków. Tak samo jak ja.

Czekam, aż wyjaśni.

– Ja przecież jestem tylko kilka lat starsza. Też miałam porno w komórce od podstawówki. I nie zrobiłam się od tego jakaś pierdolnięta. A przemocy to chyba kiedyś było więcej niż teraz, co nie?

Żałuję, że nie zostałyśmy na per pani.

– Powiem więcej. Ja się cieszę, że miałam to porno. Bardzo szybko odkryłam, jaka jestem. Ciągle słyszę, jak to koleżanka z klasy albo nauczycielka była tą pierwszą miłością. No, może kiedyś tak to wyglądało. Ale dalej nikt się nie chce przyznać do porno. Że się spojrzało i od razu wiedziało, co działa. Że na nic innego już nie chciało się patrzeć.

Jestem pewna, że mnie testuje. Zakładam ręce za głowę.

– No cóż, u mnie to była właśnie koleżanka.

Chyba zdałam.

– Chcę się jeszcze poopalać i popływać – mówi – ale może później pójdziemy coś zjeść?

– Dobrze, postawię ci obiad.

– Obiad brzmi, jakbyś była moją matką. Zabierz mnie na kolację.

***

Woda rozbija się o czarne skały, nad nami biała markiza, między nami krewetki, kalmary, wędzone sardynki. Talerz powoli pustoszeje, w butelce coraz mniej wina.

– Ty to jesteś zupełnie jak Julia Roberts – słyszę.

– W jakim sensie?

– Nie widziałaś tego filmu? Zamożna kobieta w średnim wieku, która szuka sensu życia.

– Widziałam… Nic dziwnego, właśnie tak się nazywam.

– Julia? Naprawdę?

– Tak – potwierdzam po chwili wahania. – Przepraszam, jeżeli psuję zabawę. Myślałam, że może wytrzymamy w tym suspensie do końca wieczoru.

– No co ty. A jak ja mam na imię? Zgadnij.

– Nie wiem. Wyglądasz mi na jakąś Aśkę albo Baśkę. Może Zośkę.

– Brawo! – Śmieje się z sardynką w ustach. – Jestem Baśka.

– Wiesz, że jeśli kłamiesz, to nie będę mogła wysłać ci zapro na fejsie?

– Nie bawię się w żadne gierki. Pokazać dowód?

– Nie trzeba.

Na lokalnej liście top 10 romantic places ta restauracja musi być wysoko. Z jednej strony wzgórze, na którym wznosi się twierdza, z drugiej stromy klif i morze. Po kamiennym murku chodzi biało-rudy kot i zagląda ludziom w talerze. Dostałyśmy najlepszy stolik, ustawiony na niewielkim występie tarasu, sięgającym w morze. Bliżej się nie da.

Zdążyłam opowiedzieć jej trochę o sobie. Gdzie lubię jadać w Warszawie i co dobrego jadłam w innych krajach. O pracy, bo była tym żywo zainteresowana. Jak ćwiczyłam akcent, żeby zadowalać klientów. Czułam się zupełnie zblazowana. Nareszcie mogłam komuś zaimponować.

A jak czekałyśmy na posiłek, zaczęła mi robić zdjęcia. Pozwoliłam na jedno, a potem zaprotestowałam. Nie chciałam żadnych zdjęć z tej wycieczki. Taką przyjęłam zasadę. Nie utrwalać niczego, co widzę. Nie zapisywać na zewnętrznym nośniku. To jak z robieniem notatek – zapisujemy je dla świętego spokoju, a myśl zaraz ulatuje nam z głowy. Nie, ja nie chcę robić zdjęć, odkładać telefon i tracić uważność, aż pojawi się kolejny bodziec. Ja chcę wszystko przyjmować ze świadomością, że nigdy więcej tego nie zobaczę.

Pokazała mi to zdjęcie. Spodobała mi się osoba, którą zobaczyłam. Wyszła bardzo dobrze, ale nie idealnie. Gdyby inaczej ustawić kadr, gdyby była inaczej obrócona.

Zmieniłam zdanie. Dałam jej mój telefon, pstrykała fotki, radziła mi jak pozować. Trochę bardziej w lewo, popraw koszulę, spójrz w dół i podnieś głowę na mój znak, jeszcze raz, nie uśmiechaj się dopóki nie spojrzysz w obiektyw, wtedy uśmiech wychodzi naturalnie.

Potem przeglądałyśmy te zdjęcia przy przystawkach. Te, które jej się podobały, były najsłabsze. Ja tak przecież nie wyglądam. Jedno było idealne. Za mną dwa błękity, morza i nieba, i ja, jasna, szczęśliwa. Patrzyłam na siebie długo. Czy to byłam ja – przed chwilą?

W końcu oderwałam się od siebie i schowałam telefon. W sumie mogłabym już wracać do Polski.

Wreszcie na stole pojawiły się pyszności, a ich stopniowe znikanie odmierzało czas do innych przyjemności, które coraz śmielej sobie wyobrażałam. Rozmowa niezobowiązująca, jakby nic nas nie dzieliło, tylko ten stół. A tu nagle zgrzyt – Julia Roberts. Niby mnie to rozbawiło, dopieściło, a jednak zabolało. Poczułam palącą potrzebę poszerzenia mojego emploi.

– Nie zawsze taka byłam – wtrącam trochę od rzeczy, bo Baśka już gadała o czymś innym.

– Jaka?

– Zaraz ci pokażę.

Znowu wyjmuję telefon, grzebię w chmurze, obracam ekran w jej stronę.

– To ty?

– Tak.

Przesuwa palcami, powiększa.

– Gdzie to zrobione?

– U mnie pod blokiem. Na Ursynowie.

– Byłaś skejtówą?

– Hip-hopowczynią. Dresiarą. Jak wolisz.

Trafiona-zatopiona. W zachwycie parzy to na mnie, to na zdjęcie.

– Kiedy z tego wyrosłaś?

– Wyrosłam? Nie wiem, może nigdy.

– Kaman, coś się chyba stało po drodze.

– Co się miało stać? Sprzedałam się.

– Sprzedałaś. To co się dzieje w tej pracy? Mobbingują cię?

– Nie.

– Robisz coś nieetycznego?

– Robię, co robię. Czasem sadzę drzewa, organizuję miesiąc równości.

– No to w czym problem?

– Znasz ten komiks, w którym chłopak chciał zostać menelem, a skończył jako prezes?

– Znam. „Gdzie popełniłem błąd?”.

– No właśnie.

– Ale chyba nie o to chodziło?

– Nie, nie chciałam zostać menelką. Chciałam zostać Julką, królową bloków.

– Na zdjęciu wyglądasz, jakbyś nią była.

Dolewam nam wina.

– Wystarczy już o mnie, teraz ty.

Błękit zmienia się w granat, granat w czerń.

***

– Poszłam na socjologię, bo miałam dosyć pieprzenia rodziców, że tylko nauki ścisłe. Ale przecież w Kangurze miałaś takie dobre wyniki. Dobrze, Elżunia, to było w podstawówce. Oni z tych, co to psioczą na wiecznie bezrobotnych humanistów i że uczelnie powinny przygotowywać do zawodu. A ja na odwrót, nie wiem, skąd mi się to wzięło. Wykształcenie jest po to, żeby kształcić człowieka, a nie pracownika, a ten kraj to w ogóle jest taki, jaki jest przez ludzi takich jak wy. Tak im kiedyś wygarnęłam.

– Imponujące.

– Prawda? Tylko że ja nie chciałam iść na żadne studia. Miałam fantazję, że pójdę pracować na Orlenie. Będę kasowała ludzi za paliwo, rozkładała ręce, kiedy narzekają na drożyznę i na pocieszenie robiła im hot-dogi za punkty.

– Ale dlaczego?

– Nie wiem, żeby mieć czystą głowę. Pracę, którą da się opisać w trzech słowach. Nienawidzę być oceniana. Miałam tego dosyć i nie chciałam żyć tak samo przez kolejne pięć lat albo i do końca życia. Wiesz, co mam na myśli. Ja nie chciałam nawet iść do liceum. Wymyśliłam sobie zawodówkę w Radomiu. Kierunek obróbka skrawaniem. Dalej nie wiem, co to jest, ale brzmi zajebiście, nie? Pracować przy skrawarce.

– Robić skwarki.

– Lol, czy ty słyszysz, co ja mówię? Skrawki jak już. Ale oczywiście nie było mowy.

– Skoro rodzice gardzą humanistyką, to obrabiarka nie była po ich myśli?

– A nie, to zupełnie nie ten typ. Już wtedy zaczęło się gadanie, że albo studia, albo mnie wydziedziczą.

– Wydziedziczą – powtórzyłam z politowaniem. – Z czego?

– No wiesz, z majątku. Moi rodzice są prawnikami. W Markach postawili willę typu dworek. Mamy tam normalnie podjazd jak z „Pana Tadeusza” i ganek z kolumnami. Przy ulicy wszystkie domy wyglądają normalnie, tylko nasz jeden taki odstawiony. Trochę wstyd.

Opuściłam wzrok, widelcem rozgarniałam oderwane główki krewetek na talerzu.

– Rozumiem.

– Już wystarczy, że zaczęłam dziewczyny do domu przyprowadzać. Oni bardzo chcą być postępowi, przyjęli to na miękko. Może im się wydawało, że to tylko jakaś faza, nie wiem. Jak im wreszcie obwieściłam, że znalazłam poważną partnerkę, to się zaczął cyrk. Ale zaczął się bardzo skromnie. Ona przyjechała do mnie, matka grzecznie z nią rozmawiała, wypytała o nazwisko i skąd pochodzi. No i dostała odpowiedź: Lipnicka z Lipnik. Pokiwała głową, herbatę podała i ciastka, wszystko jak należy. A po tygodniu do mnie z mordą, że zadaję się z jakąś kłamczuchą, że łżemy jej w żywe oczy, że w Lipnikach nie ma żadnych Lipnickich i co my sobie w ogóle wyobrażamy, i znowu coś o tym wydziedziczeniu. A skąd wiesz, spytałam. Wzięła ojca i pojechała do Lipnik, wypytywała ludzi o Lipnickich, bo chciała się dowiedzieć co to w ogóle za rodzina i co sobą reprezentują. Elżunia, durna kobieto, pytam jej, a do których Lipnik pojechałaś? Patrzy na mnie ogłupiała. Jak to do jakich? No do jakich, bo w samym mazowieckim jest chyba z siedem i jak za GPS-em pojechałaś do najbliższych, to to nie te. No i kto tu jest nienormalny?

Chwilę się musiałam zbierać do kupy.

– Dalej jesteście razem? Z Lipnicką?

– Nie. Byłam przekonana, że na tym się skończy, że matka się ośmieszyła wystarczająco. Ale ona zrobiła lepsze śledztwo i następnym razem trafiła do właściwych Lipnik. I wyoutowała ją przed rodziną, niechcący.

– Kurwa.

– No to widzisz, z czym ja muszę dilować. Musiałam pójść na jakiś kompromis. Oni pogodzili się już z tym, że nie zostanę prawniczką. Widzą, że praca się znajdzie po wszystkim, byle mieć jakiś język. Chodzę na korepetycje, mam swoją native speakerkę, z którą sobie gadam o wszystkim. Terapia w cenie. Ale mnie to też wkurwia, że z polskim dzisiaj nie ma czego szukać, choćby się nim operowało perfekcyjnie. Teraz można gadać byle jak, byle po angielsku.

– Może tak jest.

– A nie? Przecież mówi się, że jeszcze niedawno to wystarczało, żeby załapać się na jakiegoś menadżera czy innego wiceprezesa.

– Może tak właśnie było.

Chwilę wcześniej kelnerka przyniosła deser lodowy i raki. Zaczęłam rozlewać.

– Pijesz?

– Tak, tak.

– A jak się w ogóle odnajdujesz na tych studiach?

– Jakoś idzie. Byle skończyć. Zrobię licencjat, a magisterka może za granicą. Choć rodzice już mnie wypychają na staże. Nie daję się.

– A później?

– Co później?

– Co po studiach.

– Nie wiem.

– Masz jakieś pomysły?

– Nie mam.

– Może coś z tymi dziećmi, co?

– Daj spokój, czy to sesja doradztwa zawodowego? Jak już nie poszłam na ten Orlen, to chociaż sobie poużywam.

– À propos – mówię, lekko już zamroczona. – Mam pokój przy samej plaży, z obłędnym widokiem.

– Tak?

– Jeden z tych, że jak tylko wejdziesz do środka, od razu myślisz: tak, będę tu uprawiać seks.

– Wiem o co chodzi.

– Chcesz do mnie pójść?

Wychyla kieliszek raki.

– Julko, królowo bloków, chodźmy.

***

Kaśka się zakręciła koło kolesia, który miał domowe studio nagraniowe. Pokój wyklejony wytłoczkami po jajkach, mikrofon za pięć dych, popkiller zrobiony z tektury i starej rajstopy, spiracone programy i kilka płyt z kradzionymi bitami. Wszystko, czego potrzebowałam.

Oni się obściskiwali na kanapie, ja wypiłam piwo na odwagę i nagrałam swój pierwszy kawałek. Potem siedzieliśmy razem, piliśmy i słuchaliśmy w kółko.

– Ty to jesteś pojebana – skomentował w końcu koleś.

To jeszcze nie był „Stan wyższej konieczności”. Ciągle szlifowałam styl, metafory, obrazy. To miały być kawałki, które dają nadzieję. Przypominają o zapomnianych. Dają głos tym, którym odmówiono prawa głosu. Schwyć mnie za rękę, a wyciągnę cię z otchłani. Zaciśnij palce, bo nie puszczę ciebie za nic. Odnajdę ciebie w jednym z zadymionych klubów, gdzie pijani ludzie wspominają cienie dawnych cudów. Znajdę cię bezbronną na zimnej ulicy, gdy próbujesz dojrzeć gwiazdy przez nocne światła dzielnicy. Odnajdę cię w jednej ze starych kamienic, gdzie ludzie żałują, że kiedyś zostali urodzeni. Znajdę zagubioną, pogrążoną w mroku, szukającą drogi, która może przynieść pokój. Wyciągnę cię z miejsca, gdzie nikt wejść nie odważył po to, żebym mogła zetrzeć wszystkie łzy z twojej twarzy.

Będę mnie puszczać z bumboksów i samochodów, będą wystawiać głośniki na parapety, żeby słyszało mnie całe osiedle. Ale jeszcze nie teraz.

Nie mogłam już zdzierżyć matki. Moje oceny zawsze były średnie, ale teraz groziły kiblowaniem. Tylko z angielskiego byłam dobra. Tłumaczyłam kawałki ze Stanów dla różnych typów, którzy chcieli wreszcie zrozumieć, o czym rapują ich idole. Zarabiałam na tym parę złotych, czasami paczkę fajek albo gram zioła. Ale to nie była zdolność ceniona przez grono pedagogiczne.

Matka urządziła mi zjebę. Siedziała w fotelu i się produkowała, a ja stałam w drzwiach ze spuszczoną głową. Masz się uczyć, masz być grzeczna, co ty sobie wyobrażasz. Teraz są takie czasy, nie zostaniesz sierotą bez matury. Dużo przekleństw. Kończyły jej się pomysły, ale kazała mi stać dalej i się nie odzywać. Potem zaczynała od początku. Zakaz zadawania się z Kaśką. Zakaz wychodzenia. Przekleństwa.

No to nagrałam na nią dissa. Tekst się ledwo trzymał kupy. Że sama jest pizdą bez szkoły, że żaden chłop jej nie chce nawet kijem dotknąć. Że wyjada kiepy z popielniczek, że zamiast włosów ma miotłę na głowie. Nawet nie chcę pamiętać. Pokręcony bit, prosty refren: Hej Halina, ciebie wstydzi się rodzina.

To miała być sekretna zemsta, tylko dla naszych uszu, ale za bardzo się nakręciłam. Zaczęłam puszczać to ludziom. Cieszyłam się, jak powtarzali, że jestem pojebana. W końcu ktoś skopiował empetrójkę. Jakoś trafiło do matki.

Wróciłam ze szkoły, zastałam ją całą we łzach. Nie chciała ze mną rozmawiać. Powiedziała tylko, że słyszała.

To nie miało prawa się wydarzyć. Tego się już nigdy nie odkręci. Płakałam w ramionach Kaśki, ale ona nie miała już dla mnie tyle czasu. Koleś zmienił się w chłopaka. Przeszywał ją raz za razem rozpaloną włócznią. Chciała, żebyśmy trzymali się we trójkę, ale to nie było to samo. On mi sugerował, żebym znalazła sobie bolca, bo już chyba najwyższy czas. Prosiłam ją, żeby mu nie mówiła.

Znajdziemy ci jakąś sztukę, obiecywała, kiedy byłyśmy same. Wiesz ile takich musi się kręcić po mieście? Nazywała mnie swoją byłą, ale wszyscy brali to za dziewczyńskie pitolenie. Z czasem zaczęło mnie to boleć. Zażądałam, żeby przestała.

Robiłam wszystko, co mogłam, żeby wynagrodzić matce ten diss.

***

Leżę w łóżku i słucham morza. Chyba bym oszalała, gdybym miała mieszkać tu na stałe. Ono nigdy nie przestaje.

Moja wygolona cipka okazała się anachroniczna przy jej dzikiej, owłosionej. Dawno już straciłam kontakt z duchem czasów.

Baśka siedzi obok i na pościeli próbuje skręcić blanta.

– Daj.

Podsuwa bletkę w moją stronę, robię to raz-dwa.

– Podziwiam.

– Skąd to masz?

– Od Hindusa na bulwarze.

Podaję jej.

– Ty chcesz? – pyta.

– Nie wiem, nie przepadam. Albo zasypiam, albo wkręcają mi się jakieś fazy.

– Twój wybór. – Odpala, zaciąga się głęboko, przymyka oczy.

– Dobra, chcę.

Palimy w milczeniu. Czekam, aż zaciążą mi powieki.

– To co byś zrobiła, Julio, gdybyś przypadkiem trafiła do Polski?

– Nie rozumiem. Pytasz, co planuję po powrocie?

– Nie, Julio Roberts. Pytam, co by się mogło wydarzyć, gdybyś w poszukiwaniu sensu życia trafiła do Polski.

Wzruszam ramionami.

– Dziwne pytanie. Jak bym tam w ogóle trafiła? Nikt nie szuka sensu życia w Polsce.

– Ktoś może szuka. Jacyś pielgrzymi. Ale niech będzie. Leciałaś z Rzymu na Bali i musiałaś awaryjnie lądować na Okęciu. Wielka burza piaskowa znad Sahary, pył w powietrzu, wszystkie loty odwołane. Linie lotnicze fundują ci pobyt w Radissonie. Co teraz?

– Nie wiem. Biorę walizkę, wychodzę przed terminal, widzę Polskę po raz pierwszy i mówię: what the fuck?

Ja się śmieje, ale ona kręci głową.

– Po co się wydurniasz? Poważnie pytam.

– No dobrze. Jak mam pokój w Radissonie, to pewnie mam też transport. Czarnym mercem wiozą mnie do śródmieścia. Jestem zbyt zmęczona i skołowana, żeby myśleć. Walę się na łóżko i śpię.

– Opanuj się, jest siedemnasta. Z okna masz widok na wieżowce. Ciągnie cię na miasto.

– Zatem odświeżam się i wychodzę. Jest chłodny dzień, jesień. Zapinam płaszcz pod samą szyję.

– Tak, jest późna jesień, drzewa bez liści. Ale wieczór jest ładny, powietrze czyste.

– No to idę tam, gdzie idą wszyscy inni i przez Plac Grzybowski docieram na Świętokrzyską.

– Co myślisz?

– It’s so cold. Zaczynam się rozglądać za knajpą, gdzie będę mogła się ogrzać, ale póki co idę. Świętokrzyska wciąga, oglądam budynki, docieram na Nowy Świat, skręcam w lewo, skuszona kamienicami i pałacami.

– Na Krakowskie Przedmieście.

– Tak. I znowu idę, bo co mam robić? Chcę jak najlepiej wykorzystać to zesłanie. Robi się coraz ładniej i coraz tłoczniej.

– Ludzie z całego świata.

– Dziwi mnie to. Spodziewałam się szarzyzny. Ale te kolorowe pałace i podświetlone kościoły w chłodny wieczór, to mi się podoba.

– Idziesz dalej?

– Idę za ludźmi. Docieram na Plac Zamkowy i staję zagubiona, tu tłum się jakoś rozprasza po uliczkach, znika. Z wahaniem wchodzę w Świętojańską.

– Prosto na rynek.

– Takiego mam farta. Ale rynek mnie rozczarowuje, zamyka przestrzeń i donikąd nie prowadzi. Stwierdzam, że wreszcie czas odpocząć. Wchodzę do restauracji. Ma uroczy, staromodny wystrój. Ciemna boazeria, kinkiety. Pytam kelnerkę, co poleca, i zaraz mam na stole tatara i pierogi.

– A tam zaraz. Póki co czekasz i popijasz kieliszek wiśniówki. Przy sąsiednim stoliku siedzi ktoś, kto ci się przygląda.

– Kto?

– Powłóczyste spojrzenie rzuca ci Krystyna Janda.

– Boże, teraz ty się nie wydurniaj. Chyba że Janda z czasów Dekalogu. Ale nie, niech to będzie raczej Joanna Kulig.

– O! W czarnej, wełnianej sukience.

– Z cienkim papierosem w dłoni. Co prawda nie wolno palić, ale nikt jej nie śmie zwrócić uwagi. I nie rzuca mi żadnych powłóczystych spojrzeń tylko patrzy ostro, zdecydowanie.

– A ty?

– Uśmiecham się głupio, po amerykańsku. Mówię: Hello.

– A ona odsuwa się głośno na krześle i przysiada się do ciebie.

– Tak.

– I pyta: You need a tour guide, right? I can give you a tour of your life.

– Albo coś równie bezczelnego.

– Od razu zamawia całą butelkę tej wiśniówki.

– Tak.

– I co dalej?

– Nie wiem. – Strzepuję popiół z kołdry na podłogę. – Pewnie chwilę rozmawiamy. Jesteśmy sobą zafascynowane.

– Ale ona tego nie pokazuje. Jest oschła.

– Ale w czuły sposób.

– Odstręczająca.

– Tak bardzo, że aż pociąga. Bierze mnie we władanie. A potem masz serię scen. Kolacja, podróż taksówką, nocna Warszawa, knajpy i kluby.

– Aż lądujecie u niej w mieszkaniu.

– Tak, szybka jest. A ja nie mogę jej się oprzeć. Ma mieszkanie na Mokotowie. Taka artystyczna graciarnia. Wysoki sufit, białe ściany, półki zawalone książkami i mnóstwo roślin. Sypialnia z widokiem na ciche podwórze.

– Co się tam dzieje?

– Kamera nie pokazuje dokładnie, to nie taki film. Ale tobie mogę się przyznać, że nasze róże pokryły się rosą, rozchyliły płatki i kwitły wytrwale, aż zwiędły.

– Co? – Blant prawie wypada jej z ręki. Rechocze.

– Uspokój się, ćpunko. Tak się mówiło na seks za moich czasów.

– A później? Gdy opadły już ostatnie płatki?

– Leżymy tak jak my teraz i rozmawiamy.

– Pytasz ją o Polskę, prawda?

– Sama zaczyna mówić.

– To ten typ. Nie potrafi gadać o głupotach. Każdą rozmowę musi sprowadzić na ciężkie tematy.

– Dokładnie.

– Więc co ci mówi?

– Nie wiem. Nie mam pojęcia.

– Pomyśl. To ten moment w filmie, kiedy uczysz się czegoś. Wynosisz z tego jakąś życiową lekcję.

– Nie wiem. Jaką lekcję można wynieść z Polski?

– Nie wiesz? Ja wiem.

– To słucham.

– Ty też wiesz. My wszyscy wiemy. Tu nie ma żadnej wielkiej tajemnicy, uczą nas tego w szkołach.

– Naprawdę?

– Oczywiście. Jest zimna noc, leżysz obok ciepłej dziewczyny. Ma w sobie coś magnetyzującego, więc słuchasz jej jak urzeczona. Opowiada ci o biedzie, komunie, o wojnach, powstaniach i ludobójstwach. O mieście, które zostało zniszczone, a potem wstało z popiołów. O tym, że z każdego upadku się powstaje. I o świętości chleba.

– Tak.

– W sypialni jest ciemno, ona pokazuje ci zdjęcia miejsc, w których byłyście. Zdjęcia sprzed kilkudziesięciu lat. Nakładasz to sobie w głowie na świeże wspomnienia. Wydaje ci się to niewiarygodne.

– Tak.

– I mówi ci, że po jesieni takiej jak ta przychodzi jeszcze gorsza zima. Wszystko jest martwe. Aż ciężko uwierzyć, że wkrótce wróci wiosna, lato, że ulice będą pełne zieleni, odurzającego zapachu bzu. Jest w tym coś ekstremalnego, nawet tubylcy nie są do tego przyzwyczajeni. To za duża różnica jak na jeden kraj. A potem znowu zima, mróz, nagie szkielety drzew. I znowu wiosna, i tak w kółko.

– Tak.

– Wy, Amerykanie, tego nie zrozumiecie. Wy macie zimny Nowy Jork, ale też gorącą Kalifornię. A dla nas, Polaków, to wszystko, co mamy.

– Ale przecież możecie wyjechać do ciepłych krajów.

– Jasne, że możemy. Jak nas na to stać. Ale ta lodowata Polska na zawsze pozostaje naszym punktem odniesienia. Tu wszystko, co dobre, ma okrutny rewers. Najgorętsze lato jest podszyte mrozem. Chwila szczęścia – tragedią. Zwycięstwo – klęską.

Z trudem podnoszę się na poduszkach.

– Chyba już wystarczy tych lekcji, moja droga.

– Dobrze. Pozwól, że zawiozę cię do hotelu.

– Nie trzeba, po prostu zamów mi taksówkę.

– Chcę cię odwieźć.

– Lepiej zostaw mnie już samą. To i tak za dużo.

***

– Tobie wszystko przychodzi z łatwością, prawda?

– Tak myślisz, Julio?

– Życie przed tobą rozpościera czerwone dywany. Nie musisz się zastanawiać dokąd iść, bo podążasz za czerwienią. Nie mam racji?

– Może masz. Może jest właśnie tak, jak mówisz. Ale pozwól, że cię pocieszę. Jeszcze dopadnie mnie rak. Wylecą mi wszystkie włosy, ciało się zgarbi. Może szybciej, niż się spodziewasz. Ale jeszcze nie teraz.

– Nie życzę ci tego.

– Nie ma znaczenia, czy życzysz, czy nie. Ja myślę, że w ogóle nie żyję swoim życiem. Wyobrażam sobie, że urodziłam się na Filipinach, w slumsach Manili. Moje koleżanki zostały sprzedane do dziecięcych burdeli, żeby obsługiwać turystów z Niemczech, którzy nawet nie są bogaci, po prostu ich waluta znaczy więcej niż nasze gówniane pieniążki. Mnie się udało, skończyłam szkołę, poszłam do pracy. Siedzę dzień i noc i cenzuruję internet. Nie miałam wielkiego wyboru, lepsze zawody są dla dzieciaków po studiach. Godzinami oglądam pedofilię i zoofilię, nagrania z gwałtów, przemoc, samookaleczenia. Oglądam i klikam, tak albo nie, tak albo nie. Robię to, bo muszę. I cieszę się tym, co robię. Przyjmuję wszystko na siebie, żeby inni nie musieli. Uzależniam się od tego, od tych zboczeń, tej adrenaliny. Ryję sobie mózg, żeby inni mieli czysty umysł.

– Nie wiem, co powiedzieć.

– Nie musisz. Pragnienia powinno się gasić jak świeczkę, raz, a porządnie. Ale one wracają, coraz silniejsze, coraz bardziej zwyrodniałe.

– Potrzebujesz pomocy?

– Mnie o to pytasz? Ja jestem zaopiekowana. A ty – zaspokoiłaś swoje pragnienia?

– Oczywiście.

Walczę z sennością, jej słowa są szybkie i wyraźne, ale ruchy spowolnione, dziwaczne. Bez końca wstaje z łóżka, płynnie, giętko wychodzi na balkon, opiera się o barierkę, patrzy w morze.

– Wiesz, że ta wyspa była kiedyś górą? Dawno, dawno temu. Zanim podniósł się poziom oceanów i Atlantyk wlał się przez Gibraltar. Zamiast morza stała tu sucha, bezkresna równina.

– Naprawdę? Czy to znaczy, że tam, pod wodą, są zatopione miasta?

Odwraca się do mnie.

– Nie, ty kretynko. To było miliony lat temu, na długo zanim pojawili się pierwsi ludzie. Ale to zawsze kusząca wizja, prawda? Że tam są jakieś miasta. A w nich, być może, jacyś ludzie żyjący życiem ukrytym.

Wraca do środka, ubiera się.

– Muszę wezwać taksę, żeby zdążyć przed pobudką. Zostawiam ci to. – Rzuca na kołdrę srebrne zawiniątko.

– Nie chcesz już?

– Przecież dzisiaj wracam. Nie wezmę tego do samolotu. Nie wstawaj, poradzę sobie.

Powoli zamykają się za nią drzwi.

***

Dopalam, czekając na słońce.

Oglądam najnowsze zdjęcia Kaśki. Kadruję ją tak, żeby nie było widać chłopaka, który został narzeczonym, a potem mężem. Z czasem nawet go polubiłam. Dobry, spokojny człowiek.

Po chwili wahania wysyłam jej moje idealne zdjęcie. Za kilka godzin obudzi się, zobaczy, prześle mi milion serduszek, pełne zachwytu komentarze i poranną samojebkę z łazienki.

Przełączam się na porno i przewijam, szukając czegoś, co jeszcze mnie podnieci. Zaglądam w różne kategorie. Bez powodzenia. Dzisiaj klacz nie zostanie zwalona.

Patrzę na zegarek. Wychodzę na plażę.

Ludzie już czekają.

Słońce wschodzi, ale jest ciemno.

Słyszę tylko morze.



Wojciech Czusz (ur. 1990) – kulturoznawca, absolwent porównawczych studiów cywilizacji na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor powieści Pomniejszy przypadek manii wielkości (2016). Mieszka w Krakowie.

Marta Basak (ur. 1993) – skończyła Wydział Grafiki ASP ze specjalizacją z ilustracji i aneksem z malarstwa. Zajmuje się także działaniami społecznymi – interesuje ją budowanie wspólnoty w oparciu o kontekst lokalny i potrzebę chwili. Najważniejsze jest dla niej rozbudzenie empatycznego, wrażliwego spojrzenia na świat i drugiego człowieka, szukanie poezji w codzienności.