Ranki tutaj są ciężkie od mgły, i dlatego od nich
zaczyna się świat. Mokra ziemia wynurza się zza białych zasłon
i choć wczoraj zniknęła, dzisiaj znowu jest.
W samo południe słońce zajęte przez chmury
nieporadnie dotacza się do środka nieba, żeby chwilę później
otrzepać się z nich do reszty i bez wstydu stanąć
przed nami całkiem nago. Patrzymy na to jak chłopcy
na pierwszy w życiu striptiz, z niedorosłym zachwytem
i przestrachem naraz, patrzymy słońcu w oczy
aż do oślepnięcia. Kiedy nastaje ciemność, otwieramy
groby, wracając tam, skąd przecież
wcale nie przyszliśmy.
Otwieram drzwi do domu. Późnojesienny, zawilgnięty wiatr
wpycha mnie do sieni tak lekko i łatwo, jakbym był
ledwie piórkiem. Zabieram go z sobą do środka.
Zdejmuję przepocone, brudne od błota buty
i, po omacku szukając jakichś kapci, trafiam stopą
w przegniłą, cuchnącą renetę dotaczającą się tu
z tej przeszłości, w której mój stary ojciec, zapalony
zbieracz, lubił w ładnie plecionych wiklinowych koszach
składować w sieni jabłka, Bóg jeden raczy wiedzieć
gdzie i kiedy zrywane. Składował je, aby dojrzały,
raz po raz wybierając z usypanej sterty
jedno najokazalsze; pocierał je potem o wełniany sweter
i tak zjadał na miejscu. A teraz
ojca tu nie ma. A teraz nie ma tu ojca, bo ja
zdążyłem się rozrosnąć tak bardzo, że dłużej
nie potrafiłbym zmieścić się razem z ojcem
w jednej malutkiej sieni. (A przecież
jest jeszcze ten wiatr).
Pójdziesz do ziemi, tato. Pójdziesz wprost do ziemi,
rozłożysz się w niej cały, a wtedy twoje ciało
będą jadły robaki, na które łowiłeś ryby,
będą jadły rośliny, które dawały ci cień,
będą jadły zwierzęta, które syciły twój głód,
aż wreszcie
zjem je ja. Będziesz zjedzony, tato,
i będziesz żył we mnie, będziesz żył
w tych zwierzętach, będziesz żył
w tych roślinach, będziesz żył
w każdym małym, nieważnym robaczku.
A ja sobie zostanę, zostanę tu jeszcze, do końca
nie będąc pewnym, który z nas dwóch
naprawdę jest martwy.
Był u nas we wsi facet. Pracował jako palacz
w budynku urzędu gminy i całe życie patrzył
na świat poprzez dym. Tak długo patrzył
na świat poprzez dym, że pewnego dnia dym
na dobre wszedł w jego oczy – od tamtego dnia
palacz nie umiał spoglądać na świat
inaczej niż tylko przez dym. Kiedy zamknięto
kotłownię, instalując w urzędzie ogrzewanie
gazowe, facet stracił robotę i wtedy po raz pierwszy
zmył z siebie ten dym. Zmył go tak dokładnie,
że nie została na nim ani jedna smużka, ani pół
pasemka, i wtedy mógł nareszcie zobaczyć ten świat
takim, jaki naprawdę jest. Zobaczył
i nie uwierzył.
Łąka na skraju lasu, koniec lata, zmierzch.
Zeschła trawa powoli zamienia się w ciemność
w rytmicznie pracujących czarnych pyskach krów.
Z zachodu wieje ciepły delikatny wiatr,
który, gadają ludzie, musi nam coś przynieść.
Wytykam ku niemu język i łapię na ślinę.
Na przedramieniu siada mi namolny komar,
kłując mnie z całej siły danej mu przez Boga,
a może przez naturę (nie wiem tego wtedy).
W przypływie maleńkiego, dziecinnego gniewu
zabijam go palcami, krzycząc przy tym „ty kulwo!”,
bo nigdy nie nauczyłem się wymawiać „r”.
Tam, gdzie ukłute, skóra zaczyna swędzieć.
Potem zapada zmrok. Nad las wspina się księżyc.
Do świtu wściekle będą wyć do niego psy.
Cały czas mam gdzieś w sobie tamto dobre miejsce.
Cały czas mam gdzieś w sobie tamto dobre miejsce,
ale jeszcze nie umiem go dobrze wymówić.