Wczoraj, 8 stycznia 2016 roku, była osiemdziesiąta pierwsza rocznica narodzin Elvisa Presleya. Dziś mijają dwa dni, odkąd się dowiedziałem, że tydzień temu poeta Marcus Ahearn (dla nas po prostu Mark) został aresztowany, a może zatrzymany, za to, że narozrabiał w należącej do rodziny Presleyów posiadłości Graceland, w Memphis. Właściwie Mark trafił do aresztu za naruszenie, czy też próbę naruszenia, miejsca pochówku Elvisa. Nie żeby błazeństwami poetów zawracały sobie głowę media. O kłopotach Marka dowiedziałem się od wspólnych przyjaciół. I tak sobie myślę, że wpadł – w końcu – w szpony sił, które drażnił i niepokoił od blisko czterdziestu lat: ponieważ wiem skądinąd, że niemal czterdzieści lat temu, 29 sierpnia 1977 roku Mark, wówczas jeszcze nieletni, podjął z paroma innymi osobami próbę obrabowania pierwotnego grobu Presleya, na cmentarzu Forest Hill w Memphis – o której to próbie dziennikarze nie umieli się zająknąć bez nazywania jej „dziwaczną” – wskutek czego szczątki Elvisa, a także jego rodzicielki, Gladys Love Smith Presley, przeniesiono dla bezpieczeństwa do posiadłości Graceland, gdzie matka i syn spoczywają teraz obok siebie w dwóch miedzianych trumnach podobnego wzoru, po czterysta kilo każda… A Mark wyznał mi w prywatnej rozmowie, że tuż po północy 8 stycznia 2001 roku, w poświacie nowiu, wtargnął na teren cmentarza Priceville, w pobliżu Tupelo w stanie Missisipi, wbił łopatę w nieoznaczony grób, dokopał się do spoczywającej tam miniaturowej trumny i sforsował ją z zamiarem zrabowania zawartości, czyli dziecięcych zwłok bliźniaka Elvisa, martwo urodzonego Jessego Garona Presleya.
Jeśli można sobie wyobrazić coś takiego jak wykaz poetów z prawdziwego zdarzenia, Marcus Ahearn z pewnością w nim figuruje. Poznaliśmy się w roku 1984, kiedy prowadziłem warsztaty z poezji na uniwersytecie Columbia. Mark miał dwadzieścia parę lat. Ja – trzydzieści pięć. Wówczas już od dekady firmowałem takie warsztaty, parokrotnie ślęcząc i pocąc się nad wierszami podopiecznych najróżniejszego pokroju, nie tylko magistrantów z tego czy innego programu twórczego pisania, ale i maluchów z dotowanych przez państwo inicjatyw pod hasłem „poezja w każdej szkole”, emerytów z zajęć w lokalnych domach kultury, a raz, przez ponad rok, rabusiów, przemytników i bandziorów z więzienia federalnego, i w głowie tak naprawdę cały czas kołatało mi się pytanie: czy sam umiem pisać choć trochę lepiej? Odpowiedzią było pierwsze pół tuzina wierszy Marcusa Ahearna. Miałem w rękach kartki z poezją, autentyczną poezją, z każdym wersem czułem, że w sercu przestaje mnie ugniatać głęboko skrywana troska, i po prostu pogodziłem się z tym, że nigdy nie będę poetą, tylko nauczycielem poetów.
Mark ubierał się odpowiednio do roli: tweedowe marynarki, workowate sztruksy, przyduże kardigany. Burza rudawobrązowych loków, jak przystało na poetę. Twarz bardzo sympatyczna: gładka jak u lalki, z okrągłymi, błękitnymi oczami i różowymi policzkami – wszystko jak u lalki. Okrągły nosek, drobne usta, na których często gościł czarujący uśmiech. Wszystko to razem dawało uroczy efekt. Kiedy Mark pojawiał się w sali, czuło się, że jest mile widziany. Reszta grupy nie miała mu za złe talentu. Może po prostu nie zdawali sobie z niego sprawy.
Okej. A gdzie zaczął się mój własny udział w tym wszystkim? W tamtej sali na uniwersytecie Columbia – logiczne – z wyżłobioną od butów drewnianą podłogą, z długimi oknami i odległym sufitem – w tym nadmiarze przestrzeni akustycznej, z pogłosem, który sprawiał, że wszystko, cośmy tam mówili, brzmiało, przynajmniej dla mnie, jak drwina. Chyba siedzieliśmy wkoło stołu seminaryjnego, łebscy studenci z najróżniejszych środowisk dyskutowali nad świeżymi koncepcjami w atmosferze intelektualnej przychylności i wzajemnego szacunku, a ja byłem coraz bardziej znudzony, później zirytowany, w końcu zrozpaczony, i tylko czekałem, żeby ktoś wreszcie palnął jakieś nieodpowiedzialne głupstwo. Innymi słowy, przyszła pora na profesora. Zacząłem pewnie od anegdoty, jednej z moich ulubionych, o Franku Sinatrze: w 1956 roku, gdy już odśpiewał America the Beautiful przed Konwencją Demokratów, podszedł do niego kongresmen z Teksasu Sam Rayburn, siedemdziesięcioczteroletni weteran dwudziestu dwóch kadencji i wówczas już od szesnastu lat przewodniczący Izby Reprezentantów, chwycił piosenkarza za ramię i błagał: „Synu, zaśpiewaj Yellow Rose of Texas”, a Sinatra odpowiedział: „Puszczaj garnitur, mendo”. Ta odzywka pewnie skojarzyła mi się z inną, też Sinatry, gdzieś z 1955 roku, gdy rockandrollową muzykę Elvisa Presleya zbył jako „zjełczały afrodyzjak”. Elvis! – I nagle, nie wiedzieć skąd, skręcam się w sidłach namiętności i pamięci, opowiadając młodziakom o tamtym wieczorze w 1957, kiedy jako trzecioklasista siedziałem w sali kinowej, prawie całkowicie wypełnionej nastolatkami, i wraz z resztą klaskałem do kawałków Elvisa w Jailhouse Rock: w tych ciemnościach stanowiliśmy jeden wielki, złowrogi, dziecinny, seksualny byt, którym rządził jedynie rytm dżungli – „jedynie puls” (na pewno tak to ująłem) „naszej własnej krwi”. Niezła okazja, żeby odbić ku czemuś związanemu z przedmiotem naszych studiów – rytm, na Boga! – ale zamiast tego padam ofiarą uporczywych rozważań, stanowczo za długo mówię o własnej konsternacji tym, że późny Elvis, bezbarwny, nużący, w niczym nie przypominał Elvisa z roku 1957. „Źle poinformowani”, powiedziałem zapewne, „gotowi są twierdzić, że wszystkiemu winien nałóg narkotykowy, ale ja twierdzę, że wszystkiemu winien menedżer Presleya, Tom Parker, zwany Pułkownikiem, ów morderczy obrońca przeciętności. W 1957 roku Parker zaczął już szprycować swym paraliżującym szlamem ten ognisty, rozwirowany fenomen pierwotnej energii, jakim był Elvis Presley, a w początkach roku 1958 oddał go w ręce amerykańskiej armii, by go zmieliła na klej”. W tym miejscu na pewno próbowałem zatamować potok własnego wywodu uwagą, którą często powtarzam: „To nie zamach na Kennedy’ego w 1963 roku przetrącił kręgosłup amerykańskiemu stuleciu, tylko fakt, że w roku 1958 Elvis Presley zaciągnął się do wojska” – a w bezpośrednim następstwie tego faktu wszyscy staliśmy się świadkami stopniowego zanikania Elvisa: zgolił baczki, na zdjęciach pojawiał się zapakowany w mundur błyszczący od złotych guzików, ogłoszono, że smukły, hipnotyczny obojnak z Jailhouse Rock zaczął trenować karate. A całą tę przemianę uknuł „pułkownik” Tom Parker, „który nie był żadnym pułkownikiem, tylko szeregowcem piechoty, zwolnionym dyscyplinarnie z Armii Stanów Zjednoczonych jako dezerter i psychopata”. Czy to ja walę pięścią w stół? Ktoś na pewno. „I słuchajcie! Słuchajcie uważnie! W każdym z nas żyje taki truciciel, taki pułkownik Tom Parker”. Teraz już podniosłem się z krzesła, krzyczę, pewnie nawet łkam – w moim małżeństwie, zapomniałem dodać, panuje zamęt; w finansach pożar; moja stała posada wykładowcy poezji na tym prestiżowym uniwersytecie wisi na włosku, która to okoliczność nic nie ma wspólnego ani z moją dydaktyką (nieumiejętną), ani z moja poezją (oszukańczą), wszystko zaś ma wspólnego z polityką wydziału, wobec której ponoszę klęskę – więc tak, krzyczę i łkam, mówię studentom, żeby sobie już poszli, żeby szli do domu – „idźcie posiedzieć przy biurkach, ale bez długopisu, bez papieru, nawet bez słów. Sięgnijcie do własnego serca, wywleczcie stamtąd pułkownika Parkera, rozewrzyjcie szczęki, przeżujcie go dokładnie, niech przejdzie przez wasze bebechy jako papka i niech z was bryzga jako gówno – tak jest, to ma być eksplozja! – i to mi przynieście, rozsmarowane na kartce!”. Więc założę się, że od pierwszego aż po ostatnie słowo tego monologu młody, utalentowany Marcus Ahearn wpatrywał się w moją twarz lśniącymi, lalczynymi oczami, choć w tamtej chwili tak byłem zaprzątnięty sobą, że nie byłbym w stanie tego zauważyć.
Najprawdopodobniej właśnie tego dnia trzasnąłem drzwiami sali, pognałem korytarzem do gabinetu, w którym rezydował dyrektor Programu Twórczego Pisania na uniwersytecie Columbia, miły, naprawdę miły człowiek, i powiedziałem mu: „Chuj z tobą. I z twoim programem. I z tymi studentami. Zachęcać ich do pisania to zbrodnia. Składam wymówienie”. I dalej w tym duchu, naprawdę sporo miałem do powiedzenia. Facet świetnie sobie ze mną poradził. Dłonie cały czas trzymał na biurku, palce miał splecione, głowę przekrzywioną, i po prostu słuchał. Co pięć sekund kiwał głową. Ani nie przyznał mi racji, ani mi się nie sprzeciwił, kiedy oznajmiłem, że Ahearn jest poetą, a reszta to sympatyczne miernoty, że nasz program twórczego pisania jest po prostu uniwersytecką odmianą piramidy finansowej, literackim przekrętem… Kiedy skończyły mi się słowa, odchrząknął, zapewnił mnie, że doskonale rozumie napięcie oraz niepewną sytuację, w jakich przyszło mi egzystować, pochwalił mnie za szczerość, ba, waleczność, i wydębił ode mnie obietnicę, że nie zostawię tych młodych ludzi na lodzie, tylko dotrwam do końca semestru, do którego brakowało przecież zaledwie trzech spotkań. Uścisnął mi dłoń. Rozstaliśmy się w przyjaźni. Dusseldorf, tak miał na nazwisko ten facet. Wydał parę książek, które się w ogóle nie sprzedały, i teraz – zrobił coś takiego. A ja ruszyłem przed siebie, najpierw korytarzami, później po schodach na dół, wreszcie na dwór, w kwietniowy zmierzch Upper West Side, by snuć się po ulicach, póki zachód słońca nie spuści kurtyny na jeden z pięciu najbardziej żenujących epizodów w moim życiu.
Tylko że kurtyna się zacięła. Czaszę nieba wstrzymywał mój umysł. Raz za razem odtwarzał minioną scenę, wyjaśniał, wypierał, przekomponowywał, korygował, a wszystko to płaczliwym tonem. Miasto tymczasem wrzało, tętniło. W latach osiemdziesiątych Manhattan miał swój puls, odurzający, mocny, ale jakby z wnętrza rany. Pamiętasz? Bezdomni z obozów zagłady. Partyzantka handlarzy ulicznych. Gra w trzy karty. Ulice tonące w śmieciach. Jak ja przetrwałem ten zmasowany atak, jak udało mi się przejść przez te wszystkie ulice, nie ginąc pod kołami jakiegoś pojazdu – nie mam pojęcia. Może uratował mnie Marcus Ahearn. Bo niewykluczone, że właśnie tego dnia, na samym środku przejścia dla pieszych, wyłonił się, bez zbytniego pośpiechu, zza moich pleców, ujął moje ramię i powiedział: „Profesorze Harrington! Znów fatalnie pan wypadł na zajęciach”, i tak zaczęła się nasza przyjaźń.
Całkiem możliwe, że był to właśnie ten dzień. Tylko zgaduję. I cóż z tego? Przeszłość właśnie się zmyła. To, co z niej zostało, twierdzę, jest w przeważającej mierze fikcją. Zostaliśmy tu jak rozbitkowie, z poprzecieranym patchworkiem pamięci, ty z twoim, ja z moim, i w tym moim, dwadzieścia minut później, siedzę obok Marcusa Ahearna na parkowym skwerku, gdzie często się w tamtym czasie chroniłem, na maleńkim trójkącie zieleni tam, gdzie Sto Szósta przecina się z Broadwayem, i dosłownie kawałek dalej z West End Avenue: dwie ławki wśród wiosennych dębów, przypadkowych gołębi, dziarskich wiewiórek, a nawet sporych piżmaków, które przewędrowały te kilka przecznic od rzeki Hudson, zaaklimatyzowały się na Upper West Side i teraz robią tu za wiewiórki. Stają na tylnych łapach, żebrzą, jedzą ludziom z ręki. No więc Mark i ja sączymy kawę z kubków na wynos, i on mówi:
– Ma pan bardzo żarliwy stosunek do Elvisa Presleya.
– Wymsknęło mi się to wszystko.
– Wymsknęło – przytaknął. – i zaczęło biegać bez gaci.
– Zmierzałem do jakiegoś wniosku.
– Na temat Toma Parkera, zwanego pułkownikiem.
– Pułkownik zrujnował Elvisa. Wyługował, wybielił.
Mark uniósł wieczko kubka, przyjrzał się fusom i zagadnął je:
– Czy władze uniwersytetu Columbia w ogóle obchodzi, co się dzieje na zajęciach? Mam na myśli – tu spojrzał na mnie – pańskie załamania i paroksyzmy.
– Chciał pan powiedzieć: napady szału.
– Czy oni robią panu przez to problemy?
Tak, miałem nierówno pod sufitem. Gdzieś między okładkami opasłego podręcznika czekała na mnie diagnoza. Jednak w tej chwili to profesor Kevin Peter Harrington konwersował ze studentem i miał obowiązek strzec go przed otchłanią, jaką jest mój świat wewnętrzny, tą otchłanią, która, jak stwierdził poeta Nicanor Parra, „oddziela nas od innych otchłani”.
Więc powiedziałem tylko:
– Wspaniale pan pisze.
– Nie jest to najważniejsza rzecz, jaką się zajmuję.
I umilkł. Czułem, że mnie zachęca, żebym zadał oczywiste pytanie – że mnie szturcha – więc się zaparłem i nie spytałem o tę najważniejszą rzecz.
Bez zająknięcia zmienił temat:
– Ma pan rację, że pułkownik był mordercą.
– A czy ja mówiłem, że był mordercą?
– „Morderczy obrońca przeciętności”. Tak go pan opisał.
– Całkiem zgrabnie.
– Bo wie pan, pułkownika podejrzewano o to, że w młodości z premedytacją zabił kobietę. „Morderczy”. To się zgadza z moją teorią na temat życia i śmierci Elvisa.
– A skąd u pana ta fascynacja Elvisem? Nie spóźnił się pan trochę? Ile pan ma lat?
– We wrześniu skończyłem dwadzieścia cztery.
I podał szczegóły: Charles Marcus Ahearn (tego Charlesa wtedy nie wspomniał; wyszło później), urodzony 10 września 1959 roku na przedmieściach Waszyngtonu, w Potomac, w stanie Maryland; ojciec lekarz, specjalista od schorzeń wątroby, przez niemal dwadzieścia lat wicedyrektor Narodowego Instytutu Zdrowia; matka ukończyła Smith College z najwyższym wyróżnieniem, była cenioną bibliografką amatorką (poetek Marianne Moore i Elizabeth Bishop), a także obrończynią praw zwierząt. Mark chodził do szkół publicznych, w 1977 roku skończył liceum imienia Winstona Churchilla w Potomac, jedyną znaną mi placówkę tego typu, której nie nazwano na cześć Amerykanina. Rodzice Marka, którzy z racji wieku mogliby być jego dziadkami, wychowali go w atmosferze serdecznej tolerancji i należytego porządku, a w czasach naszej rozmowy na skwerze wciąż mieszkali w domu, który Mark znał od urodzenia i który opuścił w osiemnastym roku życia, żeby studiować na Williams College. Niespodziewana śmierć starszego o jedenaście lat brata (więcej rodzeństwa nie miał) była jedyną trwałą raną z czasów dzieciństwa. Brat, Lancaster, zwany Lance’em, gdy już przyjęli go na Harvard i jesienią miał zacząć pierwszy rok, podczas wakacyjnej pracy w którymś z parków narodowych na Północnym Zachodzie spadł z korony bardzo wysokiego iglaka. Co tam robił? Pytanie nie przeszło mi przez usta. Bo jeśli to było coś głupiego, jakiś zakład po pijaku, błazeński wybryk smarkacza, albo napad choroby? Albo co gorsza – samobójstwo?
– Mój brat Lance – opowiadał Mark – to była legenda. Miał w sobie taką niedbałą charyzmę, której dzieciaki w jego wieku nie umiały się oprzeć, zresztą młodsi, jak ja, też nie, myśmy się wszyscy miotali w jakimś pryszczatym zamęcie, a Lance żył tak, jakby każdą minutę już przećwiczył, wyluzowany rockman w dżinsach i buciorach, w starym roadsterze MG, kiedyś czerwonym, bez dachu… ale i tak w nim śmigał po całym hrabstwie Montgomery, zima czy lato, deszcz czy śnieg, jakby ciągnęła się za nim ognista łuna. Laski go uwielbiały; mógł w nich przebierać; rozdziewiczył kilkadziesiąt, lekko licząc. Kiedy się bił, to jak Errol Flynn, obtańcowywał przeciwników, jakby ich ktoś wynajął tylko po to, żeby mój brat wyglądał na niezwyciężonego. Wszelkie autorytety miał za nic: kilka razy do roku zawieszali go w prawach ucznia, a jego to nie obchodziło. Zresztą rodziców też. W obecności Lance’a odbierało im mowę. Byli jak ten drwal i drwalowa w krytej strzechą chatce z jakiejś europejskiej baśni: rozumieli, że wychował się u nich zaczarowany olbrzym. Jego wyprawy i podboje, królestwa, które miał zdobyć… to była frajda, wyobrażać sobie przyszłość Lance’a. W cholerę z regulaminem: w rozmowach kwalifikacyjnych na Harvard wspierał go sam dyrektor liceum. A potem Lance się zabił.
– Przykro mi.
– Karty na stół. Wiedział pan, że byłem karany jako nieletni?
– Nie.
– A o moich błędach młodości pan wiedział?
– Przecież pan nadal jest młody.
– O tej sprawie z grobem Elvisa?
– Jakiej sprawie? Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
– Siedem lat temu spędziłem cztery dni w areszcie dla nieletnich w Memphis za próbę rozkopania jego grobu.
– Czyjego grobu?
– No Elvisa Presleya. Elvisa.
– Co?
– W skrócie panu powiem: dzień po śmierci Elvisa wsiadłem w greyhounda do Memphis i przeszedłem trzydzieści jeden przecznic do posiadłości Graceland. Byłem jednym z tysięcy żałobników, którzy sterczeli na zewnątrz w strugach deszczu. Miałem szesnaście lat. Poznałem paru idiotów, którzy mówili, że chcą rozkopać grób Elvisa na cmentarzu Forest Hill, w innej części miasta. Dół świeży, raptem trzy dni. Przyłączyłem się i nas złapali… Okazało się, że to wszystko była ściema, taki chwyt reklamowy. Do tamtego grobowca nikt nie zdołałby się włamać. Ci ludzie nawet łopaty nie mieli. Potem pojawiły się plotki, że wandale działali z polecenia Presleyów. Rodzina chciała po prostu, żeby miejsce okazało się niewystarczająco bezpieczne i żeby można było przenieść grób na teren Graceland. Bo tam rocznie mają z turystów piętnaście baniek. W każdym razie żadnych zarzutów nie dostałem. Trzymali mnie w takiej jakby noclegowni dla uciekinierów z domu. Po paru dniach prokurator umorzył sprawę, ja wróciłem do domu samolotem… A wszystko przez to, że śmierć Elvisa Presleya namieszała mi w głowie. Wytłumaczę się. Mój brat Lance miał obsesję na punkcie Elvisa, zbierał jego płyty… Nie. Zacznę od początku: mam jeszcze jednego brata… który również nie żyje. Słyszał pan kiedyś o „bliźniaku bez bliźniaka”? Mój brat był właśnie kimś takim, bliźniakiem bez bliźniaka, bo identyczny brat bliźniak urodził się razem z nim, ale martwy. Elvis znalazł się w takiej samej sytuacji: martwo urodzonym był jego brat Jesse. I może z racji tego zbiegu dziejowych okoliczności mój brat miał hopla na punkcie Elvisa, manię, obsesję, w kolekcji Lance’a znajdowało się – sumiennie skompletowane – wszystko, co Elvis nagrał aż do jego śmierci – to znaczy do śmierci Lance’a – a ja tę kolekcję odziedziczyłem i uzupełniałem, dbając o kompletność aż do jego śmierci – to znaczy do śmierci Elvisa. W sumie uzbierało się trzysta osiemdziesiąt sześć winyli: każdy longplay, każdy singiel, nawet te ckliwe rzeczy bożonarodzeniowe, gospelowe, poczynając od That’s All Right, Mama. Połowę zostawił Lance, a ja kompletowałem dalej. Na dwa dni przed śmiercią Elvisa miałem wszystkie, łącznie z okładkami, bo właśnie na okładkach zależy kolekcjonerom, nawet bardziej niż na samych płytach. Miałem wszystkie. Ale straszne jest to, że w dniu śmierci Elvisa… nie miałem już ani jednej. Już nie. Bo niespełna dwadzieścia cztery godziny przed tym, jak Elvisa znaleziono martwego na podłodze łazienki, spakowałem do pudeł kolekcję mojego zmarłego brata, wszystkie winyle, co do jednego, i wysłałem pocztą. Niczym wierny kapłan, utrzymywałem kolekcję w kompletności aż do nagrania, o którym nikt nie wiedział, że będzie naprawdę ostatnim – Way On Down, dotarło do trzydziestego pierwszego miejsca na Billboardzie – i pomyślałem sobie: „Ten człowiek jest już po prostu żałosny, mój brat nie żyje, a ja potrzebuję pieniędzy na studia” – tak to sobie wtedy tłumaczyłem, chociaż po prawdzie cały koszt pokryli mi starzy, ja tylko chciałem, żeby coś brzęczało w kieszeniach. I nawet tego nie było mi trzeba. Dopiero co uzbierałem parę stów, harując jako pomocnik ogrodnika, najokropniejsze lato w moim życiu. I teraz od każdej pracy mnie odrzucało, nawet od takiej w stołówce, na pół etatu… Jedenaście pudeł, dwadzieścia dwa kilo. Zataszczyłem na pocztę, wysłałem poleconym, z ubezpieczeniem na cztery tysiące dolarów, czyli na koszt zakupu. A do mnie już szedł czek z Kanady, z Alberty. Rano włączyłem wiadomości i okazało się, że poprzedniego wieczora zmarł Elvis Presley. Serce mi to przeszyło, Kev… mogę panu mówić Kev?
– Nikt mi nie mówi Kev.
– Ale ja bym chciał.
– No to w porządku.
– …mózg mi pękł na pół, rozbolała mnie dusza, więc pojechałem do Memphis. Wiedziałem, że albo to, albo zdechł pies.
Skondensowałem i tę historię, i czas, którego Mark potrzebował, żeby tyle opowiedzieć. Ulice zdążył wypełnić zmierzch. Wzdłuż Sto Szóstej wiało chłodem od rzeki, cuchnęło jak sama Hudson. Gołębie i wiewiórki poszły spać, i nawet piżmaków już nie było. Na drugiej z ławek spał bezdomny pod gazetami i kocem, a jakiś inny facet siedział nieopodal na ziemi, oparty o drzewo, cały dobytek ściskał w tobołku, ramiona miał opatulone kocem i łypał na nas, jakby chciał rzucić urok. Było jasne, że zajmujemy mu legowisko. Ale Mark miał mnie w garści. Byłem jego suflerem – więcej, spowiednikiem – a wiódł mnie ku stronom świata, które na starych mapach oznaczano: „Tu żyją smoki”.
– Jaki pies?
– Buldożek mojego brata, Sindbad. Starzy go przygarnęli.
– Czemu do cholery miałby zdychać jakiś…
– Spokojnie, Kev, tak się tylko mówi. A wiesz, że mój brat Lance opowiadał mi, że przeżył coś prawie identycznego jak ty na filmie Jailhouse Rock? Też był w trzeciej klasie. Jeśli twój biogram na tyłach antologii Młodzi poeci nie kłamie, masz trzydzieści pięć lat. Zgadza się? Czyli bylibyście niemal dokładnie w tym samym wieku.
– Czy powinienem czuć się odrobinę niezręcznie, że mówisz coś takiego? Że mnie w pewnym sensie wciągasz w ten rodzinny scenariusz?
– Jasne, nie ma sprawy, możesz czuć się niezręcznie. Proszę bardzo.
Wybuchnąłem śmiechem, a Mark powiedział:
– Mój brat miał teorię co do Elvisa Presleya i pułkownika-mordercy… Nikt jej nie kupuje, ale moim zdaniem jest bardzo sensowna. Myślę, że da się ją udowodnić. I to jest moje życiowe zadanie.
– Najważniejsza rzecz, jaką się zajmujesz.
– Właśnie.
– Ważniejsza niż twój talent i twoje pisarstwo.
– Otóż to.
– Grzebanie się w teorii na temat idola mas… Jak można tę teorię udowodnić?
– Gromadząc fakty.
– A powiesz mi w ogóle, co to za teoria?
– Następnym razem.
Zdążyliśmy już wstać, wymienić parę pożegnalnych gestów. Tymczasem właściciel ławki rozsiadł się niej i wyciągnął dłoń z kubkiem na jałmużnę. Podszedłem, żeby mu coś ofiarować, ale zrobiła się z tego chryja. Biedak strasznie mnie sklął, ohydnie, w czym miał okrutną wprawę; bo jak się okazało, wrzuciłem mu dwie oblepione zarazkami ćwierćdolarówki do kubka świeżej kawy. I co teraz? W tamtych czasach naprawdę się nie wiedziało: na Manhattanie mogłeś w każdej chwili dostać kosę, i po tobie. U mojego boku wyrósł Mark Ahearn i wykupił mnie banknotem pięciodolarowym. Pożegnaliśmy się, życząc panu dobrej nocy.
Po każdych z trzech zajęć, jakie zostały do końca semestru, szliśmy z Markiem na wczesną kolację, ale nasze kolejne spotkanie miało miejsce dopiero w roku 1990. Przez te pół tuzina lat – tych pierwszych, jakie złożyły się na moją znajomość z Markiem – równolegle z naszą serdeczną korespondencją, choć w dużej mierze niezależnie od niej, łapałem się na tym, że wiersze Marcusa Ahearna stały mi się niezbędne. Dzwoniłem do niego dwa, trzy razy w roku, żeby spytać, co ostatnio opublikował, usłyszeć jego życzliwy głos i poprosić o nowe wiersze. Był na tyle miły, by od czasu do czasu parę mi przesłać, raz nawet dostałem maszynopis przygotowywanej książki. Mark wysyłał mi też kasety, na których śpiewał własne piosenki, bez akompaniamentu, głosem bardzo podobnym do Elvisa, z takim echem, jakby je nagrał – no właśnie, gdzie? W kuble na śmieci? Wydał pierwsze dwa tomy, zgarnął parę nagród, wciąż był kawalerem i często się przeprowadzał, biorąc lukratywne tymczasowe posady, jakie oferują dziś czołowym literatom uniwersyteckie programy twórczego pisania, gdzie wyłapuje się tych najlepszych, wyciska z nich parę złotych myśli i puszcza z powrotem w obieg, zanim zaczną się czaić na coś permanentnego. Tak właśnie żył Mark, profesor objazdowy, i w tym zakresie do dziś nic się nie zmieniło. Jeśli chodzi o Marcusa Ahearna, poetę – sprawa przedstawia się dość podobnie. Przyzwyczaił wszystkich, że krąży po własnej orbicie, nie wpycha się w niczyją estetykę. Dla czytelników poezji, jakkolwiek elitarne i wątłe by to grono nie było, stał się częścią mapy nieba. Jego pisarstwo było ważne.
Nie było jednak najważniejszą rzeczą, jaką się zajmował.
Brat Marka, Lance, bliźniak bez bliźniaka, zostawił mu wszystkie płyty, jakie kiedykolwiek nagrał Elvis Presley, też bliźniak bez bliźniaka. Lecz Mark, nie doceniając głęboko osobistej natury tych darów, wypuścił je z garści – gorzej: przehandlował. W kolejnych latach, naznaczonych poczuciem winy, obsesja na punkcie Króla Rock and Rolla rozkwitła jeszcze wścieklej niż u brata, skupiając się na konkretnym obszarze zainteresowań Lance’a – na jego teorii, czy też hipotezie, że ten Elvis Presley, którego znaleziono martwego na podłodze własnej łazienki popołudniem 16 sierpnia 1977 roku, ten Elvis Presley, który od niemal dwudziestu lat mieszkał w posiadłości Graceland, nie był w istocie Elvisem Presleyem; że wiosną 1957 roku pułkownik Tom Parker zaaranżował zniknięcie – zabójstwo z premedytacją, morderstwo – Króla, którego zastąpić miał Elvis-kolaborant, czyli jego zaginiony bliźniak, Jesse Garon Presley, o którym błędnie sądzono, że urodził się martwy, „tymczasem on cały czas mieszkał w Memphis”, opowiedział mi Ahearn, „z przybraną matką, Sarą Jane Restell, diabelską położną, która zabrała go tej samej nocy, tuż po narodzinach”.
– Może i nie mam dowodów na każdy szczegół, w sensie procesowym, ale uważaj, żebyś nie spadł z krzesła – oznajmił któregoś ranka przez telefon, w rozmowie niepotrzebnie rozdętej jego entuzjazmem, niepotrzebnie, twierdzę, bo dzwonił przede wszystkim po to, żeby mi powiedzieć, że mieszka teraz w chacie o parę kilometrów od mojego domu i żeby mnie zaprosić na śniadanie, ale swojego monologu nie potrafił przerwać na dziesięć minut, które zająłby mi dojazd na miejsce, gdzie posłuchałbym go na żywo – … bo odkąd wczoraj przyszła przesyłka, Kev, jestem w posiadaniu niezbitych dowodów, że brat i jego przybrana matka naprawdę istnieli. Mam te dokumenty przed sobą, tu na stole – powiedział przez telefon, i teraz gnałem przez mętną, kapryśną zimę na Cape Cod jak jakiś facio z Hitchcocka: na miejscu znajdę go z poderżniętym gardłem, ani śladu niezbitych dowodów.
Mieszkałem wtedy w Wellfleet, gdzie moja żona, Anne Hayes, odziedziczyła drewniany, pełen zakamarków dom z 1795 roku. Mark był nad Slocum Pond, gdzie poza sezonem musiało być całkiem pusto, i opiekował się chatą znajomych, która pewnie stała nad stawem od zarania tamtejszego osadnictwa, czyli od początków dziewiętnastego wieku: strop bardzo niski, wiało tam i trzeszczało, jak u nas, choć dom nad Slocum był mniejszy, a z racji nagich dębów wkoło – jeszcze smutniejszy. Ale kiedy Ahearn zaparzył kawę, zrobiło się jakoś raźniej.
Po sześciu latach wyglądał tak samo. Chyba nawet miał na sobie tę samą tweedową marynarkę. W kuchni, która niejednego przyprawiłaby o klaustrofobię, położył mi wyprostowane dłonie na ramionach, chwilę przyglądał mi się z takiej odległości, i wreszcie spytał:
– Gdzie moje słowa?
Uznałem to za powitanie. Wyraźnie ekscytował się dopiero co zdobytymi dokumentami, ale najpierw trzeba było wyjść z psem. Dowody zostały na kuchennym stole, na widoku, a my postawiliśmy kołnierze i ruszyliśmy śladem Sindbada Drugiego, pomarszczonego pit bulla, który z iście naukową pieczołowitością węszył wokół całego stawu i często przystawał, dygotał przez chwilę, ale załatwić się nie chciał. Wbrew lokalnym rozporządzeniom, chodził bez smyczy.
– Nie mam zamiaru mu zakładać – powiedział Mark. Mieszkał tu z tym jedynym towarzyszem, czytał, pisał. Po ewidentnym okresie ciszy wydał niedawno tom wierszy zaskakujących pod względem formalnym, gdzie wersy cięte są tak arbitralnie i tak często, że podział traci wszelką użyteczność i rytmiczność. Na kartce przypominają niektóre z wychudzonych, gawędziarskich, mamrotano-jąkanych antywierszy Bukowskiego. Nie wiem, jak to się dzieje, ale Mark umie robić ze słów muzykę – ledwie słyszalną, ale nieodpartą jazzową frazę. Dla każdego czytelnika staje się to jasne już po paru linijkach. Zresztą poczytaj sobie jego wiersze i zobacz. Marcus Ahearn robi w niewyrażalnym. Uobecnia umysł mówiącego, i to w miejscu i w czasie faktycznej lektury – właśnie tam. To niezwykle rzadkie. Samuel Beckett. Jean Follain, Ionesco. Kompozycje Billy’ego Strayhorna. Mark określił ten proces twórczy jako „improwizację psychiczną” i kazał mi zajrzeć do pism malarza Paula Klee; termin zapożyczył od niego. „Wyciągnij długopis, wyciągnij notatnik, a umysł niech nadąża”, powiedział. Było jasne, że potrzebuje się wygadać. Mówił o potędze spiralnych prądów wody, wiatru i energii metafizycznych, odpowiedzialnych za uformowanie wywiniętego ogona Cape Cod, którego koniuszek leżał o jakieś piętnaście kilometrów od Slocum, gdzie się znajdowaliśmy, wśród zieleni sosen i wykoślawionej czerni dębów barwierskich, a potem dodał – znaczy, Ahearn – że przemyślał sobie sprawę reinkarnacji i teraz uważa, że to tylko metafora, „jeszcze jedna gra słów, nawet jeśli grają w nią święci i ten czy inny Budda”. Jakie ja miałem pojęcie o reinkarnacji, żeby z nim dyskutować? Sam ograniczałem się do modłów, by okazała się wymysłem, bo moje jedno aktualne, pogmatwane istnienie wystarczało mi z ogromną nawiązką. Od iluś miesięcy wydawca zbywał mnie w kwestii nowej umowy, dopiero co skiepściłem wywiad na Uniwersytecie Michigan, a moja od siedmiu lat małżonka właśnie w tej chwili mknęła drogą międzystanową numer 6 do Hyannis, gdzie punkt o jedenastej była umówiona z adwokatem od spraw rozwodowych. Na całym horyzoncie kłębiły się ciemne chmury – to nie tylko metafora, lecz opis faktycznej scenerii nad naszymi głowami, niemej, mikrej zimy na Cape Cod.
– Cóż – powiedziałem. – Jeśli święci uważają, że reinkarnacja jest grą, w którą opłaca się grać…
– Nie no – odparł Mark – jasne, coś się powtarza wciąż od nowa. Ale może to tylko powietrze, które wdychamy i wydychamy?
Wytknąłem mu, że nie potrzeba metafor, żeby opisać oddech: – Właśnie ująłeś to całkiem dosłownie.
Mark się roześmiał, objął mnie ramieniem i spytał, czy słyszałem o książce Do spółki z Królem, ja na to, że oczywiście nie. Ani o książce, ani o autorach, Ronie i Opal Bright.
Ale od tamtego czasu do niej zajrzałem: jest kwiecień 1958 roku, dwa tygodnie po zaciągnięciu się Elvisa do armii, i na polu w Arkansas, świeżo obsianym sorgo, farmer widzi zbliżającą się ku niemu przez bruzdy postać – „zatrzymał się o jakieś dziesięć metrów i tak stoi, i popatruje na horyzont – chłopak w dżinsach, białym tiszercie i butach motocyklowych – a potem wzrok przenosi na mnie, znaczy się na Rona Blaine’a Brighta, a ja z miejsca mówię: przecież ty Król jesteś!”.
Na co Elvis-zjawa: „Ron, twoja ciocia Grace z Kimbro w Teksasie odeszła na tamten świat. Dziś rano spacerowaliśmy razem ulicami raju. Wysłała mnie tu, żebym ci przekazał wieści”. A potem się odwrócił, przeszedł polem w odwrotnym kierunku – „w glebie zostały prawdziwe, solidne ślady butów, aż do ścieżki” – i zniknął.
Gdy farmer Bright zaszedł do domu, czekał na niego telegram, wetknięty w szpary siatkowych drzwi: ciocia Grace, a jakże – odeszła na tamten świat.
Lecz zdarzenie, mimo całej niezwykłości, było niczym w porównaniu z opowieścią żony. Wróciwszy z sadu za domem, Opal oświadczyła: „Ron, właśnie widziałam Elvisa Presleya. Chodził między gruszami. I gadał do mnie, jakby nigdy nic”. Ron odparł: „Też go widziałem!” – „I też ci mówił, że ciocia Grace udała się po niebiańską nagrodę?”, spytała Opal, a Ron pokazał jej żółtą kartkę z Western Union.
„Cały wic w tym”, wyjaśnia Ron Blaine Bright, „że jeśli Elvis był z ciocią Grace w raju i tak dalej, czy nie oznaczałoby to, że też odszedł na tamten świat? Ale jak mógł być martwy, skoro przebywał z armią amerykańską w Fort Hood?”. Ani Ron, ani Opal nie zastanawiali się wówczas głębiej nad tym pytaniem.
Później, już przy kolacji, Opal powiedziała: „Nie patrz na mnie!”. Zasłoniła piękną buzię serwetką, dodając: „O jednym ci jeszcze nie mówiłam. Król obiecał, że mnie zabierze do raju”.
Nazajutrz, jak wspomina Ron Bright, zaczęły się conocne wizyty poltergeista: „pojękiwania, tak jak to tylko Król umiał, jakieś stukoty, szczękoty, zwłaszcza w kuchni, ale niegroźne, nawet się nic nie potłukło”. Najczęściej znienacka i na cały regulator włączało się radio w kuchni i grało jakąś piosenkę Elvisa. Przemieszczała się też butelka z zapasem miodu, którą rankiem często znajdowali wywróconą na podłodze spiżarni obok plamy rozlanej słodyczy.
Relacja każdego z małżonków zajmuje dokładnie połowę książki. W swoim świadectwie Opal Bright przyznaje, że sama wówczas ociekała miodem – „dwudziestolatka, a tu do najbliższego miasta sześćdziesiąt kilometrów”, potrafiła całymi godzinami huśtać się na werandzie, sącząc kolejne drinki, wystawiając spod koszuli nocnej podciągnięte kolano – i wyjawia niemal od razu, w pierwszym akapicie, że jej romans z Królem „rozpoczął się od jego wezwania, czegoś na kształt dotyku”, potem były przebłyśnięcia hen za oknem sypialni, aż wreszcie coś łaskotliwego, niezdrowego i nieodwołalnego „chwyciło fest, na amen”. Sama opisuje, jak rozpalona i bosa snuła się przez noc duszną od woni nowych rozkwitów, często ledwie widocznych, choć mijała je z bliska, bo jednorodnie skąpanych przez księżyc i gwiazdy w ciemnym, oberżynowym fiolecie. Na chłodnej, świeżo skoszonej trawie, na szerokim siedzeniu ciągnika John Deere (model D), wyściełanym skórą bydlęcą, a także w innych „tęsknych, ustronnych miejscach” zacieśniała się więź Króla z Opal Bright, i wkrótce, dzięki wielkoduszności Rona, „z sypialni małżeńskiej” – jak wspomina Opal – „korzystaliśmy do spółki z Królem”.
„Król mówił, że zabierze mnie do raju. I była to szczera prawda.”
Owo spółkowanie w raju trwało ponad rok, aż pewnego dnia dom spłonął, Brightowie sprzedali go za bezcen i wynieśli się do Indianapolis.
W dwustronicowym wywiadzie na samym końcu broszurki małżeństwo Brightów opowiada anonimowemu „rozmówcy”, jak sobie wówczas radzili. Opal wiedziała: „Ron, już czas na odwiedziny”. Czuła dotknięcie Elvisa. Zawsze był delikatny, łagodny, małżonkowie zgodnie twierdzili, że „w jego dotyku i głosie była jakaś miękkość”, co więcej, jak wspomina Ron, gdy miał zostawić kochanków samych w sypialni, Król dawał mu do zrozumienia, że go „szanuje i żałuje. Ale mnie to nigdy nie przeszkadzało”. Najwyraźniej nie przeszkadzało mu również, że podczas wywiadu jego żona nazwała Elvisa „najwspanialszym kochankiem w moim życiu”. Małżonkowie zgodnie przyznali, że Elvis był przede wszystkim smutny: „smutny, jak to zjawa”.
Niczym kot, Sindbad II wskoczył na kuchenne krzesło i od razu zapadł w drzemkę. Mark nalał kawy do dwóch filiżanek, stojących na piecyku między palnikami: cały stół zajmowała ekspozycja dokumentalnych łupów.
– Jeśli policzyć każdy fragmencik, dowody rozłożone na tym stole kosztowały mnie nieco ponad trzy tysiące. – Ujął za róg jedną z kartek i wyciągnął na wierzch. – Estes, Franks & Herman. Poważna kancelaria z Memphis. Pazerni, ale ich śledczym przynajmniej mogę zaufać. – Postukał w kartkę. – Estes kumpluje się z Johnem Grishamem.
Zaczął czytać na głos: – „Anthony Rogers Restell, urodzony 8 stycznia 1935 roku, nazwisko matki: Sarah Jane Restell, ojciec nieznany, w załączniku kopia aktu urodzenia. W roku 1953 ukończył Central High School. Numer ubezpieczenia społecznego: brak danych… w odpowiedzi na Pańskie zapytanie”… bla bla… „różnice między komputerową bazą danych a dokumentami źródłowymi”, nudy, nudy… O, tutaj: „Mamy pewność, iż od roku 1975 na terenie USA nie odnotowano żadnej aktywności Anthony’ego Rogersa Restella. Mamy również przekonanie graniczące z pewnością, iż po ukończeniu Central High School w czerwcu 1953 roku Anthony Rogers Restell nie pozostawił ani w rejestrach stanowych, ani w rejestrach federalnych żadnych śladów aktywności na terenie USA. Wniosek: wskazany w załączonym akcie urodzenia Anthony Rogers Restell 1) zmarł, choć zgonu nie poświadczono, lub 2) na stałe przeniósł się za granicę, lub też 3) rezyduje na terenie USA pod przybranym wiele lat temu fałszywym nazwiskiem”… I jeszcze, uważaj: „Prosimy o informację, czy zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami życzy Pan sobie otrzymać kopie ksiąg pamiątkowych z Central High School za lata 1950–53. Po potwierdzeniu prześlemy kosztorys usługi”. Jasne, że sobie życzę! Ale że księgi byłyby po osiem stów każda, ograniczyłem się do tej z 1953, maturalnej.
Delikatnym, niemal tanecznym gestem odwrócił okładkę z zielonego pluszu i przewertował połyskliwe kartki, trzymając mały palec w górze:
– O, tu ciekawa buźka. Dziś ma pięćdziesiąt pięć lat. A ja mam sądowy zakaz zbliżania się do niej.
Rzut oka wystarczył, by rozpoznać szkolną księgę pamiątkową, a po kolejnym było jasne, że na zdjęciach są amerykańscy licealiści z czasów zaraz po drugiej wojnie. Palec Ahearna spoczął przy jednej z twarzy: czarująca młoda kobieta z lat pięćdziesiątych. Niezdecydowany uśmiech, twarz przekrzywiona, idealne loki, pewnie dosłownie przed chwilą w damskiej toalecie ściągnęła wałki i chustę. Choć na czarno-białym zdjęciu widać było tylko głowę, z łatwością wyobraziłem sobie jasne półbuciki z brązową przyszwą, białe skarpetki do kostek, plisowaną spódnicę tuż za kolano. Niepewny uśmiech wskazywał na historię z aparatem na zęby, ale już z tego wychodziła – sama nawet nie wiedząc, jak korzystnie. Miała na sobie bluzkę z falbankami, bawełniany bezrękawnik z elastycznym wycięciem, które pod nieobecność rodziców można było zsunąć, żeby pokazać ramiona i trochę dekoltu, kiedy kokietowało się facetów, trzymając papierosa albo sącząc przez słomkę coś gazowanego. Jakbym dostał obuchem w łeb: nagle znów byłem siedmiolatkiem, który podgląda i podsłuchuje właśnie takie dziewczyny, właśnie takich chłopaków, pewien, że to najbardziej wyrafinowane istoty na świecie.
Alice Mildred Tate
Kółko teatralne
Kółko mat-fiz
Orkiestra
Sympatia: Buck Restell
– Mark… Ale zakaz sądowy?
– Ja jej tylko chciałem zadać jedno pytanie: wie pani, co się stało z Buckiem Restellem po roku 1958? Jeśli usłyszę: jasne, że tak, byłam z nim wczoraj na kawie… Cóż. To po zawodach.
Przerzucił ileś kolejnych kartek naraz i księga sama otworzyła się w często oglądanym miejscu.
– I jak, Watsonie? Widzisz go?
– Rany boskie. Widzę.
Górny rząd po lewej:
Anthony „Buck” Restell
Chór
Kółko teatralne
Sympatia: Alice Tate
– To bliźniak Elvisa Presleya.
Anthony „Buck” Restell rzeczywiście wyglądał jak młody Elvis Presley, tylko pulchniejszy na twarzy, i z fryzurą na żołnierza. Ahearn przekartkował jeszcze dalej, do kolażu niepozowanych fotografii – z imprez sportowych, potańcówek, ze szkolnego korytarza. Oto Buck i Alice spleceni w uścisku przy wolnym numerze, i podpis: Zawrócił jej w głowie.
Żadne ze zdobytych przez Ahearna zdjęć nie przedstawiało położnej, Sary Restell. Było tylko jedno domniemane: stara reklama w pożółkłej gazecie, kobieca sylwetka z profilu. Błogi balsam Madame Restell! Sekret sukcesu położnej!
– Jeśli to Sarah Jane Restell, mamy przed sobą jej jedyne zdjęcie. – powiedział Mark. Musnął czule nos sylwetki. – Syn tej kobiety, Buck, urodził się jako Jesse Presley.
– Czegoś nie rozumiem. Była przy porodzie i porwała niemowlę?
– Kupiła. Zahandlowała z małżeństwem Presleyów duszami bliźniaków. Dla nowonarodzonego Elvisa ziemska sława. Dla wiedźmy nowonarodzony Jesse, którego wychowa jako własne dziecko. Nawet nie będę próbował odmalowywać na twój użytek tej ohydnej ceremonii. Nie szydź, Kev. Wiesz, jacy oni tam na Południu są przesądni. Nie wywodzisz się przypadkiem od generałów armii konfederackiej?
– Matka jest z okolic Smoky Mountains, jeśli to masz na myśli. Ale generałem nie była.
– I tak wiesz, Kev. Wiesz, że wiesz. Hoodoo, magia ziół, wróżenie z wnętrzności. Tam, skąd pochodzi twoja matka, rozpłatywanie martwych zwierząt i rzucanie uroków to była normalka. A już na pewno takie przesądy wciąż miały się całkiem nieźle gdzieś, powiedzmy, w 1935 roku. Wątpisz? Ano właśnie. Więc układ jest taki: jednego syna poświęcą, żeby drugi żył w chwale. Dobijają targu, czar zostaje rzucony, i odtąd już wszystko w rękach nadziemskich Władz i Zwierzchności.
– Mijają lata…
– Bliźniak: jaki on był? Spasiony, obwisły. Oślizły. Gruby, gnuśny, wynaturzony. Dziecinne zachcianki, czekoladowe eklery, gazetki porno. Ulubiona muzyka? Dean Martin. Albo ktoś jeszcze bardziej obyczajny, mniej rozrywkowy: Vic Damone, Perry Como, Bing Crosby. I tak jak Crosby za młodu, Buck śpiewa w chórze kościelnym… Udawana matka ma podejrzenia, że uwodzi go dyrygent… Nigdy nie wyszła za mąż. Nosi obrączkę, przedstawia się jako wdowa… Owszem, nadziemskie Władze i Zwierzchności dały Sarze Jane Restell dokładnie to, czego chciała: syna, którego mogła kochać i wychować jak własnego. Dokładnie to, co jej obiecano. I ani odrobiny więcej… Więc Restell patrzy, jak bliźniak jej skradzionego syna, Elvis, rozbłyska na niebiosach, szybuje po firmamencie niczym meteor, i od tego blasku migocą jej wilgotne oczy…
(Mark naprawdę tak gadał. Nie potrafił się powstrzymać. Przecież mówiłem: poeta).
– W ciągu zaledwie paru lat przed młodym Elvisem otwierają się ziemskie skarbce, a także serca młodocianych tłumów. Sarah Jane Restell aż się dusi z zazdrości. Jej pakt zakrawa teraz na drwinę, blagę. Bo zawarł go z nią Lucyfer wieloraki, wielobrzmiący, ów Miltonowski geniusz o pięknej, zbolałej duszy, i Restell patrzeć nie może, jak upadły Syn Światłości całego siebie przetacza w tego chłopca, Elvisa, bliźniaka jej syna, by upadły świat zniewolić eterycznym, niewieścim wzrokiem i muzyką z wrzawy dżungli. Restell knuje, chce w to wszystko włączyć Bucka: może jako dublera na sesje zdjęciowe albo na parady. Z tym pomysłem zgłasza się do pułkownika Parkera, uzmysławiając mu zarazem, że istnieje ktoś taki jak Anthony „Buck” Rogers Restell, utalentowany chłopak z Memphis, sobowtór młodego Elvisa… oczywiście pułkownik-rozpustnik natychmiast wyczuwa ofiarę, władzę, korzyść, i dalej spisek toczy się tak jak wszystkie spiski tego biedaka, Lucyfera: zatruty podejrzliwością, intryguje sam przeciwko sobie, demona śle przeciw demonowi, i cały pakt bierze w łeb. To się musi skończyć krwawą zbrodnią… Parker chciał, żeby jego śpiewak-rozrabiaka inaczej się ubierał i grał inną muzykę, żeby był łagodniejszy i do przełknięcia dla szerszej publiczności, no i oczywiście żeby zgarniał więcej forsy. Kiedy pojawiła się kwestia poboru, Parker dostrzegł okazję, żeby ukatrupić Elvisa zbuntowanego i podstawić na to miejsce uległego bliźniaka. I nawet okiem nie mrugnął. Rzucił się na ofiarę i było po wszystkim. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, w jaki konkretnie sposób dokonano mordu na Elvisie Presleyu: tego świętokradztwa nie popełnię… Dla magicznej sztuczki Parkera wojsko miało być zasłoną. Za nią znika prawdziwy Elvis. W czasie służby minimum rozgłosu, a potem genialny zabójca odsuwa zasłonę. Stoi tam nowy Elvis, oswojony, a odmianę tłumaczyć mają dwa lata z dala od reflektorów.
Bo różnica faktycznie była zauważalna, wnioskując ze zdjęcia Bucka, czy też Jessego, w księdze pamiątkowej z 1953 roku: niesamowicie podobne oczy, a jednak nic się w nich nie tliło, kształt warg też identyczny, ale usta nie te same, inny wyraz twarzy, bez drwiącego uśmieszku. Podbródek, owszem, niemal dokładnie taki jak u Elvisa, ale skóra pod nim za tłusta, odłożyły się tam te eklerki. Każdy detal bardzo zbliżony do oryginalnego, ale całość, niczym portret pamięciowy, jakoś niepodobna.
– Jesse potrafił śpiewać i tańczyć, i chociaż z kamerą nie miał tak głębokiej relacji jak Elvis, był w stanie się przed nią egzaltować, robił, co mu reżyserzy kazali, słuchał pułkownika i cieszył (czy raczej męczył) się sukcesem. Jeśli rozważyć morderstwo Elvisa z perspektywy doczesnej, Parker miał silny motyw, dla kogoś tak zachłannego może nawet nieodparty. Lecz prawdziwa motywacja Parkera należała do sfery tajemnej. Chciał się umocnić jako prefekt Zła, jako Zła palatyn, którego Domeną była Przeciętność. Oto, co próbuję ci powiedzieć, Kev, i oby cię od tego nie zemdliło: mord na Elvisie Presleyu miał też aspekt ofiarniczy.
Trzy miesiące przed zaciągnięciem się do armii prawdziwy Elvis pozwolił, by mu „ciachnięto” baczki, tak to ujął Ahearn, „najpewniej na znak kapitulacji, a nawet, powiedzmy wprost, symbolicznej kastracji w obliczu nikczemnej figury ojca, pułkownika Parkera. Lecz Parker nie czuł się dostatecznie nasycony, musiał więc życie Elvisa pochłonąć w całości”. Mark mówił, a opuszki jego palców wędrowały po dokumentach, gładząc te zwoje i relikwie, oddając cześć przedmiotom prywatnego kultu. Człowiek, zdawałoby się, niemal pod każdym względem zdrowy na umyśle, a jednak porozkładał na stole jakieś absurdalne papiery i książki, które kosztowały go tysiące dolarów. Jeśli dotychczas nie zwiedzieli się o nim fałszerze i kanciarze, była to tylko kwestia czasu. I nie dlatego, że Mark wyglądał jak ktoś, kogo łatwo oszukać. Miał cudnie patrycjuszowskie brwi, rozfalowane, kanciaste gąsienice z pasemkami w kolorach rudym i blond, brwi, które na rozmówcę napierały – czy było już o kasztanowych włosach? I jeśli kolor oczu opisałem jako jasny błękit, może powinienem był powiedzieć „szare”. Teraz zdawały się roztętnione, jakby wyłaziły z oczodołów. Wolałem w niczym mu nie zaprzeczać.
– Oto Jesse Garon Presley, bliźniak Elvisa Presleya; nie urodził się wcale martwy, tylko żywy, u boku przyszłego Króla Rock and Rolla, i skradła go położna-czarownica Sarah Jane Restell, która zgłosiła fałszywy zgon, przez siedemnaście lat wychowywała chłopca jako własne dziecko, a potem oddała go w diabelskie szpony Toma Parkera, który z kolei eksploatował biednego Jessego przez dwadzieścia lat, aż ten zmarł na sedesie i umieszczono go w grobowcu jego brata, Elvisa, który zaginął dużo wcześniej, ponieważ go zamordowano, a trupa z całą pewnością unicestwiono, by nigdy nie odnalazł go nikt z rodziny, ani spośród tych milionów, które odczuwały z Elvisem więź… A teraz powiem ci coś smutnego, dobrze? Sarah Jane Restell nie miała prócz Jessego żadnej rodziny na świecie. Wprowadziła go w orbitę pułkownika, i w 1958 roku Jesse został wchłonięty przez armię, jak gdyby przepadł w czarnej dziurze. Kontakt z synem, a więc z jedynym bliskim, miała tylko przez pułkownika. A potem, 11 sierpnia 1958 roku, wiedźma Sarah Jane Restell zmarła w okolicznościach, których nigdy nie zbadano, nie prześwietlono… moim zdaniem najpewniej została otruta, i najpewniej stał za tym pułkownik… ale zostawmy to. W każdym razie Madame Restell zmarła w samotności. O śmierci przybranej matki dowiedział się Jesse od swojego pana i władcy, pułkownika, gdy stacjonował (jako szeregowiec Elvis Presley) w Fort Hood w Teksasie, wraz z Kompanią A Pierwszego Batalionu Czołgów Średnich Trzeciej Dywizji Pancernej. Wstrząśnięty i zrozpaczony, nie mógł jednak wyjaśnić, co go tak przygnębiło, powtarzał tylko: „Moja mama, moja mama…” Gdy z kolei przyszły wieści, że jego rodzicielka, Gladys, której nigdy nie poznał i która nic go nie obchodziła, umiera w Graceland, Jesse miał wreszcie wiarygodny powód, by przeżywać cierpienia, które, jak wszyscy widzieli, zupełnie go obezwładniły… Jessemu nie wolno było publicznie oddawać czci ukochanej Sarze ani obnosić się z żałobą po niej. Mógł wyć, ile mu się podobało, byle wył po Gladys. Armia wydała mu przepustkę, żeby mógł być przy Gladys w jej ostatnich godzinach i wziąć udział w nabożeństwie żałobnym. Podczas pogrzebu oczywiście wył, mazał się, nawet kilka razy zemdlał – przed ceremonią, w trakcie, i po: wszystko dla Sary Jane Restell. Tego samego dnia, bez nabożeństwa i bez żałobników, pochowano Madame Restell na cmentarzu Pike Hill, na peryferiach Memphis, ale tego grobu już tam nie ma. Ludzie z Estes, Franks & Herman twierdzą, że ciało Sary Restell ekshumowano na życzenie krewnych, choć przecież żadnych nie miała, i przeniesiono w nieznane miejsce.
(Ahearn jaśnieje jak pożar w oddali, zawładnął nim duch Edgara Allana Poego).
– Sarę Restell przeniesiono, śmiem twierdzić, poniżej piwnic, ileś mil pod posiadłość Graceland. Długie, kręte schody, ukryty grobowiec: tu spoczęła żrąca, osamotniona rozpacz Jessego, stąd dobywały się narkotyczne miazmaty rozkładu, miłości matki-diablicy, miłości pasożytującej na synu, póki nie wyzionął ducha na podłodze łazienki dwa piętra nad jej kryptą. Syn dwojga imion: Jesse Garon i Elvis Aaron. Syn-doppelgänger.
We śnie je, czwarty tom Marcusa Ahearna, ukazał się wiosną 2001 roku. Wśród tych czterdziestu trzech wierszy znalazłem pięć krótkich, rozproszonych po całym zbiorze, pogodnych kawałków o codziennych sprawach profesora, który nazywał się Somers Garfield. Tylko że to byłem ja. Somers Garfield to był Kevin Harrington.
Przykład: profesor Garfield wrzuca żebrakowi monety do kubka świeżej kawy. Od razu przypomniał mi się tamten incydent, ale w jego spożytkowaniu nie dostrzegłem nic osobistego. Potem był mój wybuch na zajęciach, gdzie znów wychodziłem na głupka – za sprawą słów teraz już nieśmiertelnych. Dwanaście stron później jestem w barze, zamawiam kanapkę i ześlizguję się w Otchłań – tę, którą, jak mi się wydawało, skrzętnie ukryłem. Czy to dowód dziecinnej małostkowości, że choć kotłowały się we mnie tak różne uczucia, przeważała uraza, i czułem się wykorzystany, pogwałcony, widząc, jak w czyichś wytworach łażę półnagi? Więc spytałem o to w długim, odręcznym liście, jednym z bardzo wielu, których Mark nigdy nie otrzymał. Na papierze nie potrafiłem oddać tonu pytania: owszem, czułem się zraniony, ale była w tym również akademicka ciekawość, czy w ogóle mam do tego prawo… Musiałem patrzeć mu w oczy, gdy będę pytał: Somers Garfield to ja?
Oczywiście między spotkaniem nad Slocum Pond w roku 1991 a publikacją tomu We śnie je w 2001 nasze drogi kilkakrotnie się przecięły. Prócz tego, co trzy, cztery miesiące gadaliśmy przez telefon. Wśród tematów zawsze pojawiał się Elvis; Somers Garfield nigdy. Somers Garfield mógł poczekać do jesieni, na kiedy planowana była uroczystość z okazji przejścia na emeryturę Edisona Steptoe, redaktora, z którym Mark przez wiele lat współpracował. Nie miałem żadnych innych powodów, by jechać do Nowego Jorku, ani tak naprawdę gdziekolwiek indziej – szczerze mówiąc, nigdzie mnie nie oczekiwano. Fakty były takie: wzięliśmy z Anne rozwód, sprzedaliśmy dom w Wellfleet, ona przeniosła się do Hiszpanii. Ja dołączyłem do kadry anglistycznej niezłego college’u w środkowym Illinois –nazwę sobie daruję, ponieważ strasznie mi tam było źle, choć zupełnie nie z ich winy. Snułem się, a raczej brnąłem przez bezbarwny, bezlistny, mokry zimowy dzień, w którym nic się nie zmieniało, mógł być czerwiec, kwiecień, nawet sierpień: nie zmieniało się nic. W końcu porzuciłem przebranie poety; od tamtego czasu maskuję się jako krytyk literacki, ze znacznie większym sukcesem, ale krytyka zawsze jest na niby, nie ma w niej nic prawdziwego. Więc znakomite osiągnięcia na tym polu mnie nie uzdrowiły. Bo próbując dowiedzieć się od Marka, kim jest Somers Garfield, szukałem być może jakiegoś uzdrowienia. Wprosiłem się na uroczystość ku czci redaktora i chwilę później już siedziałem w samolocie.
Takie imprezy bywają naprawdę mdłe, ale tym razem było inaczej – organizatorom muszę przyznać najwyższe oceny. W wieżowcu w centrum Manhattanu przy dziesięciu dużych, specjalnie na tę okazję rozstawionych stołach jakieś osiemdziesiąt osób życzliwych redaktorowi spędzało przyjemnie czas, pochłaniając koreczki i darmowy alkohol. Ponieważ zanosiło się na ciąg dalszy drinków i kolejne dania, wszyscy aż promienieli. Wiedziałem, że właśnie wypadają czterdzieste drugie urodziny Marka Ahearna, ale nie jestem pewien, czy on sam o tym pamiętał. Ostatni raz widziałem go w 1997 roku. Po czterech latach wydawał się bardziej ociężały, co objawiało się w cięższych niż kiedyś krokach, był też rozkojarzony, jakby w samym środku tych wszystkich igraszek i tak więziły go własne myśli, a poza tym chyba unikał swojego redaktora i mentora, Edisona Steptoe, który wygłosił przemówienie, odebrał pamiątkową tabliczkę, a potem obnosił ją po sali, ułożoną w zgięciu ramienia, i wszędzie go było pełno, szczególnie jego pokaźnej, nieustępliwej twarzy, za którą płynęła szopa brązowych włosów. Nigdy człowieka nie lubiłem. Podziwiałem go za to, co robił. Szczególnie za to, że konsekwentnie wspierał Marcusa Ahearna. Steptoe miał własną serię wydawniczą, grupa poetów z obu Ameryk, których przez lata zdołał wokół siebie zgromadzić, była naprawdę imponująca, a Mark należał do tych najmocniej eksponowanych. Lecz charyzmatycznego redaktora zawsze otaczał wianuszek uroczych młodych kobiet z burzą loków na głowie i młodych mężczyzn o smukłych palcach, i wszyscy byli poetami. Czułem się przy nich spięty.
Przez chwilę rozmawialiśmy ze Steptoem sam na sam. Nowa partia drinków, przedstawiano sobie ludzi, którzy już się znali, na tarasie czternaście pięter nad Piątą Aleją – od zmroku dzieliło nas parę chwil. Na tle fioletowego nieba jakieś pięć gwiazd wieńczyło Empire State Building. Elfi orszak wielbicieli redaktora, złożony z Piotrusiów Panów i Sierotek Annie, obrał to sobie za temat. Skorzystałem z okazji, żeby zagadnąć Edisona Steptoe o coś, co wyniknęło jakiś czas temu w mojej rozmowie z Markiem – kolejne dokumenty z Tupelo, z Memphis – jego najnowsze, najpoważniejsze wydatki. Nie moje pieniądze, ale i tak się martwiłem. Pomyślałem, że Steptoe sprawy wysłucha, może się nawet wypowie – szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że się zaangażuje.
– Ostatnio kupił kartkę wyrwaną z prywatnych zapisków lekarza obecnego przy narodzinach Elvisa. Mark sam mi powiedział, że dał za nią osiem i pół tysiąca.
Steptoe, wysoki facet, spoglądał na mnie z tych wyżyn, uśmiechając się bezmyślnie:
– Z prywatnych zapisków Elvisa Presleya?
– Nie. Lekarza. W dodatku tylko jedną kartkę. A przecież trzeba jeszcze potwierdzić prawdziwość, więc kancelaria życzy sobie okrągłej sumki. No ale póki Mark wykłada taką kasę… coś do opchnięcia zawsze się znajdzie, prawda?
Wpatrując się w twarz tego człowieka, który słuchał mnie i najwyraźniej nic z moich słów nie rozumiał, czułem, że robi mi się słabo… Niechcący wsypałem mojego przyjaciela Marka. Rzuciłem okiem na barierkę tarasu: da się przeskoczyć. Najszybsze wyjście, myślałem. Oto co się mówi, kiedy się palnęło taką gafę:
– Jedno pewnie nie ma związku z drugim. Nie było tematu.
Kilka osób odciągnęło Edisona Steptoe na bok. Ale dla mnie stało się oczywiste, że Mark ukrywa przed wieloletnim mentorem pasję, która na tyle sposobów zawładnęła jego życiem. Czy przed laty uczynił ze mnie jedynego spowiednika?
Właśnie wtedy na tarasie zjawił się Ahearn i chwycił mnie za ramię. Już się naświętował: przypomniałem sobie, że nie znosi tłumów. Pachniało darmową kolacją, którą właśnie serwował catering, ale Mark chciał już iść.
– Mieli mi dać medaliony z polędwicy wołowej – powiedziałem.
Popędził mnie do wyjścia między rzędami serdecznych twarzy, rozbrzmiewających tą samą serdeczną pieśnią – „Wspaniale!”, „Gratulacje!” – We śnie je było nominowane do National Book Award. Cały czas trzymając mój łokieć, Mark wyprowadził mnie na zewnątrz i powiódł przez ostrą woń ulic, przez noc zbyt ciepłą na jego łopoczący trencz à la Dylan Thomas.
Wymyślił sobie, że pójdziemy do knajpki o dwie przecznice na zachód: włoskie aromaty, rozmigotane świeczki, właściwie kojarzyło mi się ze schronem przeciwlotniczym. Przystanął przed menu, zamontowanym na stojaku zaraz za wejściem. Twarz zwrócona ku blademu światełku znad stron wydawała się smutna, wręcz stara.
Nie, zero litości. Miałem go przecież przemaglować czterema absurdalnie brzmiącymi słowami: „Somers Garfield to ja?”.
Tylko że nawet nie zdążyliśmy usiąść, a on już przetrząsnął kieszenie płaszcza i trzepnął o blat szarą, płaską kopertą.
– Nie powinienem ci tego dawać.
– To nie dawaj.
– Kartka z dzienników doktora Hunta. Co się naprawdę zdarzyło tamtej nocy, kiedy urodził się Elvis. Przeczy wszystkiemu, co ten sam lekarz rzekomo wpisał w karcie urodzenia. Bo tak naprawdę wpis sfingowała CIA.
– Rany boskie.
– To jest ksero. Oryginał trzymam w sejfie. – powiedział. – Mądrale z Estes, Franks & Herman ostrzegały mnie, że nie powinienem tego mieć u siebie. Bo z kradzieży, z włamania. Tego nie mogłem ci powiedzieć przez telefon.
– Ale osiem i pół tysiąca… Jezu, Mark…
– Tanio nie jest. A za potwierdzenie, skąd pochodzi ta jedna kartka, Estes zawołało jeszcze dwa tysiące.
– Ale potwierdzili?
– Połowicznie, znacznie… dostatecznie. Zszyłem ci tam ich list przewodni.
– Mark, kiedy słyszę te trzy litery po sobie, C, I, A…
– Masz, daję ci. Bierz. Pogadamy jutro. Bierz, Kev! To nie bomba-pułapka.
I zaczęliśmy podlewaną chianti nasiadówę. Niezbyt wesołą.
Marka pijanego widziałem wcześniej z raz, może dwa. Tym razem jednak był i pijany, i pokonany. Najwyraźniej nie tylko finansowo się nadwerężył, próbując wymusić na władzach stanu Missisipi ekshumację noworodka pochowanego jako Jesse Garon Presley. Kończyła mu się nadzieja, jechał na oparach.
– Dostarczam im kolejne dowody, ale tej bandzie idiotów ciągle mało. I twierdzą, że nie przysługuje mi żadne roszczenie, bo to nie moja krzywda, żadnego w tej walce nie mam interesu, mówią, a tylko ja się do tej walki wyrywam.
Później, już mocniej wcięty, powiedział:
– Ale dowodów mógłbym mieć jeszcze więcej. Sam zrobię ekshumację.
A jeszcze później:
– Wyobraź sobie, że po przeszło sześćdziesięciu latach wyciągasz tę dziecięcą trumienkę z zimnej, spleśniałej ziemi, całą w korzeniach i grudach, oślizgłą od trupiego jadu.
(Ktoś przy stole obok: „Czy ludzie naprawdę muszą gadać tak głośno?”).
Koło północy zapakowałem go do taksówki. Była umowa, że nazajutrz zjemy razem lancz, chociaż nie ustaliliśmy, gdzie. Wydawało mi się, że Markowi już trochę ulżyło.
Ruszył w swoją stronę, do przyjaciół na Upper West Side, a ja w swoją, na rauszu, łapiąc haust za haustem późnoletniego powietrza. W trakcie krótkiej jazdy metrem rozerwałem kopertę od Ahearna, rzuciłem okiem na ksero: „Przytłaczająca większość faktów zdaje się przemawiać za tym, że dokument jest autentyczny (zob. dowody rzeczowe A-H). Niemniej jednak zaznaczyć należy, iż pewne fakty ową autentyczność podważają, a być może nawet obalają (zob. dowody rzeczowe I-L)…” Zrolowałem kartki, złożyłem najciaśniej, jak się dało, jakby od takiej kondensacji sprawa mogła po prostu zniknąć, wygramoliłem się na powierzchnię miasta, i niedługo później mój pijacki łeb mógł wreszcie zalec na poduszce w hotelu Chelsea, przy Dwudziestej Trzeciej, w zachodniej części centrum, w tym dziewiętnastowiecznym grobowcu, niebezpiecznie przechylonym, gdzie wśród jęków drewnianych kości zbijano kapitał na długim dziedzictwie bohemy, które miało przykryć postępującą ruinę. Żadnej restauracji. Żadnej obsługi. Porzućcie nawyki, którzy wchodzicie do windy. „Żadnych odkurzaczy, żadnych zasad, żadnego wstydu”, jak stwierdził Arthur Miller, który mimo wszystko przemieszkał tu kilka lat. Ja zatrzymywałem się w hotelu Chelsea ze względu na sztukę – ściany od podłogi po sufit wypełnione były obrazami, każdego zakamarku strzegła jakaś zuchwała rzeźba, hordy mobili z epoki bitnikowskiej nacierały spod sufitów niczym powietrzny desant. W Chelsea mógł zjawić się dosłownie każdy – następnego ranka do małej, wątpliwej windy wszedłem sam, a na piątym piętrze dosiadł się aktor Peter O’Toole. Wstrząśnięty naszym przebywaniem w tej samej windzie, gdzie jeden musiał oddychać powietrzem z płuc drugiego, powiedziałem mu: „Uważam, że jest pan wielki. Wyższe sfery, Lawrence z Arabii” – i tak dalej, a Peter O’Toole przysłuchiwał mi się uważnie, mile zaskoczony, jak gdyby pierwszy raz słyszał o tych filmach, a nawet o sobie samym. Potem przystanął na środku zarastającego sztuką, wariackiego foyer, bo jakaś para staruszków chciała mu powiedzieć dokładnie to samo, i niemal przez minutę słuchał uśmiechnięty, skupiając na nich bez reszty szczerą uwagę – swoją drogą, oczy naprawdę miał takie niebieskie. Śniadanie gotów byłem zjeść gdziekolwiek, ale kiedy w radiu w recepcji usłyszałem wiadomość, że jakiś samolot, turystyczny, jak sądziłem, uderzył w drugą wieżę World Trade Center, postanowiłem, że wskoczę w metro, linia numer 3, przystanek o pół przecznicy na zachód, i sam sprawdzę, co i jak.
Po drodze na Ósmą Aleję dzwoniłem do Marka Ahearna, żeby coś ustalić w sprawie lanczu, ale z komórki dobywało się tylko gwałtowne pikanie. Błagam, nie pytaj, jak to możliwe: przecisnąłem się przez tłum we foyer, przeszedłem pół długiej, zatłoczonej przecznicy na Manhattanie, a potem wsiadłem do metra w kierunku World Trade Center, nie mając pojęcia, że uczestniczę w katastrofie, która objęła całe miasto, i że zmierzam ku jej epicentrum.
Stacja obok WTC była o parę przystanków na południe od Dwudziestej Trzeciej, ale nie dojechaliśmy tam. Zaraz za Christopher Street pociąg zahamował w tunelu i czekał, wydając jednostajny pomruk. Skrzypnęło, trochę szarpnęło do tyłu, i znów staliśmy. W jakiś sposób do tej odseparowanej, podziemnej sfery przeniknęła bliżej nieokreślona wieść, że bardzo niedaleko nas dzieje się coś o historycznym znaczeniu, i w naszym przedziale zapanowała cisza, niemal każdy wdał się w rozpaczliwą potyczkę z bezużytecznym telefonem. Pociąg ruszył, nabrał prędkości, ale zaczął hamować na długo przed kolejną stacją, Houston Street, i się zatrzymał, chociaż kilka tylnych wagonów było jeszcze w tunelu. Przez minutę, nabrzmiałą od napięcia, mówiło się tylko szeptem. Później ktoś krzyknął: „Powiedzcie nam, co się dzieje!”, inni to podchwycili, co do słowa, aż w końcu z głośników dobiegł nas komunikat kierowcy, że tory, coś o torach… „Z powodu katastrofy jazda nie będzie kontynuowana. Prosimy opuścić pociąg przez przednie wagony i udać się na peron. Prosimy nie wychodzić na tory”. W mig byliśmy na nogach i każdy rzucił się do drzwi, myśląc tylko o sobie. Ale drzwi ani drgnęły. Silnik zgasł. „Otwierać! Otwierać!” Znów usłyszeliśmy silnik. Jakiś facet krzyknął: „Ludzie, stójcie spokojnie!”. Ci z wagonu za nami sforsowali drzwi do naszego, prawie kogoś tratując po drodze. Jakaś kobieta mówiła: „Przestań, debilu!”. Facet przede mną popchnął stojącego przy nim nastolatka. Nasadą dłoni zaczął go walić w tył głowy. A ja się rzuciłem między nich, przyznaj, Harrington, że tak było, jak jakaś małpa, no przecież, i zarobiłeś łokciem w oko. Drzwi przedziału się rozsunęły i ludzie wydostali się na peron, gdzie facet w szkarłatnym dresie i w dredach podskakiwał na ławce, jakby to była trampolina, wrzeszcząc: „Boże, spójrz, co my tu jeden drugiemu wyrabiamy!”. Kiedy wygramoliłem się na poziom ulicy, ogłupiały, ślepy na jedno oko, nie mogłem się zorientować w terenie. Na południu widziałem tylko jedną wieżę, okoloną płomieniami. Spytałem faceta, który stał obok: „Gdzie my jesteśmy? Nie widzę drugiej wieży”. „Zawaliła się”, powiedział. „Wcale że nie”, odparłem. Nie kłócił się ze mną. Staliśmy na środku ulicy razem z tysiącami innych ludzi, również znieruchomiałych, jak zamarła parada, w kompletnej ciszy. Zacząłem wierzyć tamtemu. Ze dwadzieścia minut patrzyliśmy, jak ogień rozprzestrzenia się po górnych piętrach, a później ten przeszło pięćsetmetrowy budynek jakby dygnął, przechylił się w lewo i runął na ziemię.
Odwróciłem się, żeby spojrzeć na stojących za mną. Widziałem, jak od tego wstrząsu śmieją się i łkają, widziałem zgrozę i konsternację. Młody mężczyzna tuż obok mnie po prostu wył w niebogłosy. Bałem się go spytać, czy miał w którejś z wież kogoś bliskiego – w ogóle bałem się z nim rozmawiać, ale on uniósł ku mnie zbolałą, Chrystusową twarz i nagle się roześmiał: „Człowieku, niezłą zarobiłeś śliwę!”. Staliśmy daleko od budynków – powiedziałbym, że przynajmniej półtora kilometra – na tyle daleko, że nie poczuliśmy tąpnięcia, nie słyszeliśmy niczego prócz syren, wrzasku oficjalnych napomnień: „Zejść z ulicy! Nie wchodzić na ulicę!” i jeszcze innych głosów – „Zaatakowali Kapitol – Pentagon – Biały Dom!”.
Z południa jechały na nas radiowozy i karetki, całe w pyle i w odłamkach betonu. Ruszyłem w tamtym kierunku, nie wiem dlaczego, ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że tylko ja idę w stronę centrum, a potem napierająca stamtąd fala paniki tak przybrała na sile, że nie sposób już było jej się przeciwstawiać, więc zawróciłem, dając się ponieść na północ.
Zapomniałem, że mieliśmy się spotkać z Markiem, a on po latach zapewnił mnie, że też nie pamiętał.
Zastanawiałem się, czy Mark Ahearn nie rozpoczyna aby publicznej kariery fanatyka, gdy przerwał odczyt własnych wierszy, by odśpiewać pierwsze takty Love Me, kawałka z płyty z 1956 roku, zatytułowanej Elvis –
Głupkiem nazwij mnie
Traktuj podle, źle
Lecz kochaj…
– ku zdumieniu zachwyconej publiczności podczas ceremonii wręczenia National Book Award. We śnie je nie wygrało, ale Markowi i tak kazali coś przeczytać.
8 stycznia kolejnego roku – czyli 2002 – mój telefon rozbrzęczał się nad ranem. Domyśliłem się, że to Mark, w końcu sześćdziesiąte siódme urodziny Elvisa, ale nawet w sześćdziesiąte siódme urodziny Elvisa może być za wcześnie na cywilizowaną rozmowę, więc zesłałem go do poczty głosowej, a godzinę później słuchałem następującej wiadomości:
– Dzwonię z motelu. Kev, jestem w Tupelo. Właśnie wróciłem z cmentarza, dosłownie przed chwilą. Czekaj, słuchawkę mam całą w błocie – tu jakieś szelesty, gmeranie, szuranie – Kev, otworzyłem tę trumnę. W środku jest trupek, przyjrzałem się twarzy.
Też mu się nagrałem na pocztę. Nie oddzwonił, więc spróbowałem jeszcze kilka razy. Po paru tygodniach wychynął z kryjówki i pogadaliśmy, ale tylko przez telefon. Nie chciał przyznać, że w ogóle zostawił mi tamtą pierwszą wiadomość, „właśnie wróciłem z cmentarza” i tak dalej. Wykręty, sekrety, kruczki prawne – „Pamiętaj, że mam swoich ludzi w Estes, Franks & Herman. To moi przyjaciele, tak samo jak ty, więc słucham ich, kiedy mi radzą, żeby trzymać język za zębami”. Udało mi się wymyślić pytanie, na które mógł odpowiedzieć, w żaden sposób się nie obciążając: „Czy jesteś obecnie usatysfakcjonowany co do zawartości grobu Jessego Presleya?”. Odparł, że tak; uważa, że w grobie jest trumna, a w niej noworodek. Ale potem zapuścił się dalej, za daleko:
– Dobra, walić to, pewnie, że rozkopałem ten grób. Poważne, mroczne przestępstwo, duszę mi będzie uwierać. No ale czytałeś raport lekarza, ten z prywatnych zapisków. Czy mogłem postąpić inaczej? Lekarz nie pozostawił mi wyboru.
I Mark się rozłączył.
Od nocy z 10 na 11 września nawet nie postała mi w głowie myśl o kawałku papieru, za który Mark dał osiem i pół tysiąca dolarów, ale wiedziałem, gdzie go szukać. Narzuciłem szlafrok i kalesony i w niezawiązanych butach pokolebałem się przez brudny śnieg do garażu, czyli drewnianej przybudówki domu, który wynajmowałem wtedy na wsi w Illinois. W aucie znalazła się torba podróżna, a w kieszeni – niczym śmieć, strzępek przędzy – główny motyw duchowej zbrodni Marka Ahearna.
Wychodząc w taki styczeń na Środkowym Zachodzie, w ostatnie promienie słońca, koło siedemnastej, kiedy nad horyzontem lęgnie się przyćmiony, mroźny róż, prędko się człowiek nie ogrzeje. W domu podkręciłem temperaturę, krzesło stołowe przyciągnąłem nad kratkę w podłodze. Usiadłem, oderwałem zszyty z kartką list przewodni, i zacząłem czytać:
8 stycznia 1935
Jessie [sic] Garon Presley, ur. 4:00, zm. ?
Evis [sic] Aaron Presley, ur. 4:35Do domu Presleyów na North Saltillo Road wezwała mnie telefonicznie ich sąsiadka, p. A. Thompson, która usłyszała ponoć krzyki towarzyszące porodowi.
Na miejsce dotarłem o 4:15 rano, a w drzwiach położna powiedziała mi: „Idę pochować martwo urodzonego chłopczyka” i zaraz zniknęła w mroku z płodem, zawiniętym w poszewkę od poduszki.
Matkę, Gladys Presley, zastałem w łóżku, a ojca, Vernona Presleya, w kuchni. Młody mąż sprawiał wrażenie pijanego. Jego jedyne słowa do mnie: „My pana nie wzywaliśmy”.
Chciałbym odnotować zachowanie rodziców w obliczu tych okoliczności: nie cieszyli się z narodzin żywego chłopczyka. Nie smucili się śmiercią pierworodnego. Gdy tylko drugi chłopczyk urodził się bez powikłań, matka poprosiła mnie, bym opuścił ich dom. W odpowiedzi na moją uwagę o zapłacie w wysokości 15 dolarów ojciec powtórzył, że mnie nie wzywali, wezwała mnie sąsiadka.
Byłem bardzo zaniepokojony. Cała sytuacja wydawała mi się podejrzana, nade wszystko zaś zniknięcie położnej z martwym płodem. Powiedziałem, że nie mogę wypisać karty zgonu. Odparli, że i tak zostanie wypisana. Gdy powołując się na regulacje prawne, zażądałem danych osobistych położnej, poinformowano mnie, że nazywa się Sarah Jane Restell.
Upewniwszy się co do funkcji życiowych noworodka, zakończyłem wizytę.
Tak. Mark splądrował grób noworodka. Gdyby mi o tym powiedział zawczasu, gdyby domagał się mojego towarzystwa, mojego wspólnictwa, zgodziłbym się? Bez zastanowienia. Z wdzięcznością. Jego teorię odrzucam, ale doceniam jego obsesję. I pochwalam jego odwagę. Stare cmentarze na Południu to siedliska niezdrowej mocy, coś jak tereny katastrof nuklearnych. Przodkowie mojej matki, jak już chyba wspominałem, pochodzili z Karoliny Północnej i Południowej; tam każdy wie, że nocą groby drżą pod stopami, jeśli ktoś jest na tyle szalony albo ciekawski, żeby po nich łazić w nikłej poświacie nowiu, a właśnie to robił Marcus Ahearn tamtej nocy na cmentarzu Priceville, na obrzeżach Tupelo, z osłoniętą latarką, macając grób za grobem, rozgarniając przemarzłą trawę w poszukiwaniu metalowej tabliczki z numerem 867. Prócz latarki dźwigał kilof i łopatę, miał na sobie grube rękawice, ochronne buciory i kombinezon roboczy, a wszystko świeżo kupione w outlecie Sears w Tupelo – tyle przynajmniej potem ustaliłem. A kopać w ziemi Mark umiał – ta jego fucha u ogrodnika – w godzinę był w stanie posunąć robotę o pół metra albo i lepiej; jeśli zaczął o północy, to już o trzeciej nad ranem strzepywał pleśń z wieka trumny. A wkrótce później zaglądał w twarz – jeśli coś z tej twarzy zostało – sześćdziesięciosiedmioletniego noworodka.
O szczegółach Mark mówił niechętnie. Przypuszczam, że umieścił trumnę z powrotem w dole i od nowa zasypał. Podłożone trupy, podłożone dokumenty, fałszywe tropy, potworne komplikacje. Czekałem, żeby zobaczyć, jak on to wszystko ze sobą powiąże. Czekałem całymi latami.
Umarł mi ojciec. Markowi matka. Potem umarła moja matka. Potem jego ojciec. Ledwo został sierotą, Mark rzucił się w objęcia kobiet: trzy małżeństwa w sześć lat. A ja? Ja nie. Nie ożenię się więcej. Łzę uroń nade mną: nadal kocham Anne.
Od paru lat moje kontakty z Markiem, choć rzadkie, są serdeczne, a przecież nic nas do nich nie zmusza. Zawsze będziemy przyjaciółmi. Choć trzeba przyznać, że każdy z nas poszedł w swoją stronę.
Jeszcze jeden fakt: ostatnią książką Marka wciąż jest tom We śnie je, wydany w roku 2001, piętnaście lat temu.
Przed sześcioma laty, wiosną, odwiedziłem Uniwersytet Portlandzki, by wygłosić odczyt o poetach z kręgu Black Mountain. Nikt nie przyszedł. O umówionej godzinie jakiś student zaprowadził mnie z sekretariatu Filologii Angielskiej do auli na Wydziale Chemii i mnie tam zostawił, a po kolejnych pięciu minutach jakiś energiczny anglista w muszce wjechał tam z wózkiem, na którym stały trójkątne kanapeczki, kawa i sok, przedstawił mnie przez mikrofon, wręczył mi czek na kilkaset dolarów i rozanielonym szeptem, który niósł się po cichej, pustej auli, wyjaśnił, że osoba odpowiedzialna za organizację wykładów gościnnych, panna Charlene Kennedy, przeżyła załamanie w związku z życiem osobistym, niewykluczone, że wskutek zawodu miłosnego, i nawiała do Portugalii, ustalenia dotyczące wykładów pozostawiając w stanie kompletnego chaosu, szczególnie zaś jeśli idzie o nasze wydarzenie – a raczej moje, tu i teraz – którego w ogóle nie ogłoszono. Fakt, że czekam tu z mikrofonem, podium i poczęstunkiem na osiemdziesiąt osób był głęboko skrywaną tajemnicą. Tak więc gospodarz wręczył mi honorarium i uścisnął dłoń, zapewniając, że nikt nie oczekuje ode mnie, że tu zostanę i będę udawać, że na nie zapracowałem, po czym przeprosił jeszcze za jedną okoliczność, taką mianowicie, że on sam musi w tej chwili pędzić na kolację urządzaną przez władze wydziału. Panno Charlene Kennedy, gdziekolwiek jesteś, macham ci środkowym palcem. Dziś mogę z tego zrobić zabawną historyjkę, ale wtedy czułem się jak ostatni cymbał i pechowiec.
Zjawił się za to Mark Ahearn.
Włosy miał długie i splątane, był nieogolony, w za dużym swetrze i znoszonych butach. Zauważyłem to wszystko, kiedy zmierzał w moją stronę, nie przystając ani na moment, a jednak całkiem jak ktoś, kto sądzi, że pomylił sale, bo trochę się obracał, robił rekonesans, sprawdzał chyba, czy jest tu ktokolwiek poza nim.
– Nikogo nie ma – zapewniłem.
Objął mnie. Głośno i jakoś mokro cmoknął mnie w policzek. Postarzał się. Osiwiał, a policzki miał poorane zmarszczkami. Białka oczu były czerwone, tęczówki błękitne, co razem dawało efekt fioletu. Już wcześniej docierały do mnie plotki, że zdarza mu się wpaść w ciąg… no, w jakiś ciąg. Może był to alkohol, może prochy, może przyspieszony cykl choroby dwubiegunowej. Przez ostatnie dziewięć lat Marcus Ahearn nie napisał ani jednej książki.
Ale w oczach znać było ten sam humor, ten sam ogień.
– Nie widziałem cię od śmierci Bliźniaków.
– Bliźniaków? Aha, okej… Chodzi ci o Bliźniacze Wieże.
Bliźniacze Wieże, bliźniaczy Presleyowie, bliźniaczy Ahearnowie. Te zdwojone zdwojenia musiały mu zmaltretować umysł. Mnie nawet nie przyszły do głowy.
Siedzieliśmy z Markiem na skraju podium, machając nogami i próbując trójkątnych kanapeczek. Wzdłuż ściany po lewej – plansza z układem okresowym. W rząd okien pod sufitem po prawej zaglądał gąszcz iglaków podbarwiony zachodem słońca. Za nami dwa wygodne fotele, po jednym z każdej strony podium, w oczekiwaniu na dyskusję, której to części przewidywanego programu zupełnie nie byłem świadom. Teraz się okazało, że Mark miał być moderatorem, czy raczej partnerem w rozmowie. (Gdyby panna Charlene Kennedy dopełniła swych obowiązków, w końcu otrzymałbym i tę informację). Mark wykładał od paru lat na Uniwersytecie Oregońskim w Eugene, z Portland dwie godziny autem.
– Odkąd przestałem publikować, traktują mnie jak swojego. Próbują zatrzymać na stałe. Ale mnie to męczy, Kev. Człowiek musi udawać, że tego chce.
Ja akurat chciałem, żeby tamten college na Środkowym Zachodzie zatrzymał mnie na stałe. To tyle, jeśli chodzi o moją głębię. Ale…
– Mark.
– Kev.
– Ta cała sprawa z Elvisem… Czy komukolwiek innemu kiedyś o niej wspominałeś?
– Nie.
– Żonom?
– Co ty. Już kiedy zjawiła się panna Huntley, tamtą fazę miałem dawno za sobą. A to była moja pierwsza ślubna.
– „Tamtą fazę”?
– Tamtą całą fazę ze spiskiem wokół Elvisa. Rzecz była głęboka, Kev, ale nie bez dna.
– Czyli tylko ja o niej wiedziałem.
– Przez te wszystkie lata. Tak.
– Czemu właśnie mnie wybrałeś na spowiednika?
Mógłbym wtedy przysiąc, że widzę, jak wyłania się prawda, miał już ją wypisaną na twarzy, a potem, przysięgam, rozpłynęła się – niewypowiedziana – a ja dostałem w zamian następujące kłamstwo:
– Czemu właśnie ciebie? Bo rozumiesz, co to znaczy, że kogoś wzrusza Elvis. Tak, wiem, to brzmi idiotycznie. Ale ty to rozumiesz, nie mam żadnych wątpliwości. I jeszcze jedna rzecz: jesteś kruchy, Kev, masz coś takiego w sobie… jak gdyby wciąż ci nie odpuściły strachy z dzieciństwa.
– Brzmi, jakbyś chciał, żeby to był prawdziwy powód. Ale nie jest. Coś ukrywasz.
– I co takiego ukrywam?
– Mark, nikt na tym świecie nie czyta cię pilniej niż ja. Wiem, kiedy kłamiesz i kiedy mówisz prawdę. A niemal zawsze mówisz prawdę.
Cisza. Odłożył trójkątną kanapeczkę i poruszał teraz ustami, jakby smakując to, co wciąż pozostawało niewypowiedziane. Spojrzał na ścianę po lewej, zatrzymał wzrok na układzie okresowym, na podstawowych kategoriach materialnej egzystencji i odnośnych symbolach, i widziałem, że patrzy w jeden punkt, chociaż jeśli skupił się na konkretnym pierwiastku, to nie sposób było stwierdzić, na którym, a ja sobie pomyślałem: rany boskie. Brakuje mu słów.
– Chciałem, żeby epitafium Lance’a brzmiało: „Czcili go bogowie”. Rodzice powiedzieli, że dla ludzi to byłby szok.
– I jak brzmi jego epitafium?
– W końcu nic nie wybraliśmy. Dla jego bliźniaka też nie. Mówiłem ci, że moi bracia leżą jeden obok drugiego? O półtora metra i osiemnaście lat od siebie.
– Bez epitafiów.
– Bez. Tylko jak się nazywali. Lancaster Smith Ahearn…
– I?
– Somers Garfield.
W moim wstrząsie była chyba jakaś przesada, rozwarte oczy i usta niemal wchłonęły resztę twarzy, i autentycznie podskoczyłem, jak uliczny mim.
Mark się roześmiał.
– A więc wiesz, o kogo chodzi! Czemu nigdy mnie nie spytałeś: „Co to za gierka między twoim byłym wykładowcą Harringtonem a Somersem Garfieldem?”. Wiesz, od jak dawna czekam, aż mi zadasz to pytanie?
Tak chłodno, jak to tylko było możliwe, wycedziłem:
– Walić pytanie. Jaka jest odpowiedź?
– Taka, że ty, Kevin Peter Harrington, jesteś kolejnym wcieleniem Somersa Garfielda Ahearna, martwo urodzonego bliźniaka mojego brata.
– Jestem twoim bratem.
– Somers urodził się i zmarł trzynastego lipca 1949 roku. Ty przyszedłeś na świat tydzień później, zgadza się? Dwudziestego lipca 1949 roku?
Śmiech jak z puszki i pięciokilowa gula w brzuchu, tak spodziewałbym się, że zareaguję na ten bezczelny, obłąkańczy zamach na moje duchowe ego. Ale gdzie tam. Byłem oczarowany. Ja i Marcus Ahearn, bracia z nadania ciał niebieskich, gwiezdnych influencji – czy kto tam o takich rzeczach decyduje… Czułem, jak mnie wyzwala ta szalona, głupawa scenka w pustej auli z układem okresowym na ścianie. Dostrzegłem wiele pierwiastków, o których nie miałem pojęcia – całkiem świeżych – i sam czułem się jak taki pierwiastek, rozbłyskujący z zupy kwantowej, zrodzony z samej nieokreśloności. „Jestem twoim bratem”. Do dziś w to wierzę.
Jeszcze kiedy Marcus Ahearn był moim studentem, powiedziałem mu, że wspaniale pisze. Odparł, że nie jest to najważniejsza rzecz, jaką się zajmuje.
Zastanawiam się, czy przypadkiem właśnie to nie stanowi sekretu jego wybitności. I czy to nie ta mania sprawia, że jego geniusz przestaje tak bardzo uwierać, robi się znośny.
Marcus Ahearn, najlepszy poeta, jakiego nosi ten kraj, od piętnastu lat nie opublikował ani jednego wiersza, nawet jednego wersu. Przedwczoraj, w dniu urodzin Elvisa, policja z Memphis aresztowała go na terenie posiadłości Graceland. Nie zdziwiłbym się, gdyby rozbudzenie Elvisowej bestii zbiegło się z przypływem mocy twórczych i zaowocowało kolejną znakomitą książką.
Dwa miesiące temu dostałem maila, w którym Mark Ahearn podchwycił bardzo stary temat: Tamta historia o „spółce” z królem – pamiętasz Brightów, Rona i Opal? Z chronologii wynikałoby, że już w listopadzie 1958 roku Elvis był duchem. Przecież mówił, że spacerował ulicami raju – martwy. W 1958 roku.
Odpisałem natychmiast, zwracając mu uwagę, że aby przyjąć dowód, że Elvis był w raju w 1958 roku, musimy najpierw założyć, że istnieje życie po śmierci, raj, duchy i cała reszta.
Mark odpisał parę dni później: Uśmiecham się tylko i wzruszam ramionami. Życie po śmierci, duchy, raj, wieczność – oczywiście, że przyjmujemy je za pewnik. Inaczej jaka by w tym wszystkim była frajda?
Tę pierwszą wiadomość zakończył życzeniami: Spokoju/Miłości/Elvisa. Na końcu drugiej stało:
Twój w Elvisie.
Fragment z wiersza Nicanora Parry Recuerdos de juventud zacytowano na podstawie niepublikowanego tłumaczenia Wojciecha Charchalisa.
Wyrażenie „nadziemskie Władze i Zwierzchności” pochodzi z Listu do Efezjan 3,10 w tłumaczeniu Biblii Warszawskiej.