Zapach znikania zbiera się na krańcach oddechu. Nie chcemy mówić, że ta dzielnica jest przełykiem, ale tak jest. Glukozowy ślad biegnie z dna wieku pary w czas biochemicznych protokołów. Pamiętasz jak miłorząb i eukaliptus zetknęły się łodyżkami? Nie wiedzieliśmy jak to brać do siebie, jak to widzieć. Obejmując wilgotnymi dłońmi parę twoich ramion, znajduję granicę, która jest przestrzenna. Inaczej nie byłoby ciebie; i ciebie. Nie ma znaczenia pamięć na opuszkach czy pamięć treści. Skąd-się-branie koziołkuje w masce ascezy (ale to praktyczne). Nie wiem, to ty? Tak, to my. Melodia i brzmienie idą na przekór linii słów, a świat wypływa z oczu; jest niezabrany. Tarki ślimaków wymazują podziałki czasu. Próbuję im tłumaczyć, gdzie to faktycznie znika (coś o przewodach), ale gdy wracam ze sklepu, opuszczają balkon. Pstre absorbuje całe faktycznie. Jest siedemset i jest siedem miliardów. Jest bilion i jest dwadzieścia trzy. Jest wznoszenie. Tamten dźwig opłaciło zło urzędników. Klecą transakcje w miejscu, gdzie kiedyś było nam dobrze. Spotkaliśmy tam ludzi. Wspominałaś o szyi. Tak, z niej wyszedł Big Bang. Potem pamiętasz – cząsteczki przenikały na zewnątrz. Czy to cholerny świt? Przechodzimy przez siebie. Przez – jak stykające się frontami szczoteczki do zębów: te z przezroczystym włosiem księżycowych zwierząt. Kolejności tańczą inne kolejności.
Znaczna część tej ścieżki to posłuszeństwo wobec niepożartych loginów.
Kocham odejścia, o których śnisz ukradkiem. Czuję je w resztkach wyświetleń.
Po otwarciu oczu światło, po zamknięciu – życie po-światła, jego potrawy, nawet łatwo wchłanialna skóra.
Nagle ścieżka połyka czasy z kolekcją dawnych pozdrowień. Dalej życie jak wyrzutnia sztucznego śniegu; nasze klaszczące spojrzenia przebijają komórki, pączkują na cerze. Jakby znały wszystkie hasła. Wiemy, że powroty będą tylko poglądowe, a odległość w kopiach zapasowych.
Nastaje chwila, kiedy wymyślamy światło dzienne i smak owoców.
Nikt nie wierzy w życie po iluzji, stąd nasze lekcje uczą się same.
Tak, kochasz odejścia, o których śnię ukradkiem. Będziemy żyć wiecznie do jutra.
Nie to, że przebudzeni – zostańmy przy zwyczajnym rozruchu widoczności. Na pochyłościach globu wstają niezliczone osoby, porzucając elastyczność pościeli. O poranku wytrącone ze snu, a jeszcze nie wpasowane w rozsądek dnia, soczewki
wyłapują w załamaniach bawełny
roje stylizowanych roślin, a w centrum jednego z kwiatów
główkę astronautki;
z płonącej kapsuły widziała rewers całej wiedzy – odciśnięty w bezgłośnej, bezwidzialnej panierce ogólnie rzecz biorąc nadmiaru szczegółów.
Niektórzy, wyplątując się z okryć, już nie mają racji, inni nie będą jej mieć dopiero za kilka godzin. Widoczne to jest znad klimatu i z astronaucich przebitek w pościeli.
Czasem to tylko kolejne miejsce, z którego trzeba prędko się zrywać.
Bywa, że w biegu plączą się gatunki roślin i zwierząt. W najlepszych chwilach wzrostu nie używają siły wzrostu. Energia wycieka z molekuł; są rzeszotami lub robią za strzępki pryzmatów, przesyłając treść roztworu i czucia wciąż dalej i dalej. Astronautka przepatrza się przez wszystkie momenty przebudzeń i na mgnienie łączy je w sieć; odległość osuwa się w bliskość, a potem razem, w rozbiegu swoich pożytków, przepadają w skosach łodyg, podliczeń, koparek, nietrwałych choć chwilowo dogodnych związków. Nic się nie dopala, potem coś w rodzaju: dopala.