Chcę wyjść z tego dziecka, ale haczę o jego <chcę jeszcze spróbować>.
Jeszcze spróbować zatrzymać mrówkę, oddzielić jej głowę od reszty i patrzeć, jak idzie, przewraca się, czy to jeszcze mrówka.
Chcę wyjść z tego dziecka, dziecko patrzy na mnie przez nieruchome czułki, ślepe odnóża, zatrzymuje ruch myśli.
W nich rusza się tylko ziemia, na niej przystanki tramwajowe, papierki po
waniliowych lodach,
ponad
wiry słońc, ślady obuwia, gasnąca elektryczność sms-ów, no i więcej, więcej.
Wychodząc z dziecka, płaszczę się, by przejść przez przetchlinki, ze startej skóry łuszczy się broń w płatkach tak lekkich, że oddech je ulatnia.
Wychodząc z dziecka, zamieniam je w mrówkę, mrówka rozpada się, bo trzeba z niej wybyć przez masę szczelin tułowia, odnóży, przez oczy, przez zgięcia w
czułkach, między tarczkami, przez nie wiem co jeszcze.
Wychodzę z mrówki, to ta sama droga, łuszczy się broń i myśl o niej, łuszczy się nawet kariera zawodowa, technologia jutra i rozrodczość.
Cały w kawałkach tego <chcę jeszcze spróbować> wchodzę w kolejny dzień,
widzę, jak dziecko odrasta z ułamanego czułka, patrzy, zwleka.
Jego rozbiegany wzrok stara się nadążyć za ruchem, kiedy <spróbować>
oddzielone od <chcę> oddzielone od <jeszcze> rozłażą się na wszystkie strony, zwinne, niepokaźne.
Wędrówka oczu rozmazuje jego twarz, wędrówka twarzy rozmazuje jego ciało, jest już powietrzem z płuc, i ziemią płuc, ponad nim
inne ciśnienie i inna ziemia, przystanki metra, papierki po chipsach, prądy, świeży chłonny dotyk.