Moje ulubione zwierzęta
Rano noszę kostium żyrafy, fioletowe klapki i kawę w kubku. Wychodzimy z rudym psem na trawnik pod blokiem i udajemy, że siedzimy na dywanie. Niedaleko rośnie drzewo, które jest zrobione ze srebra. Drzewo jest hojne i zawsze pamięta o prezentach bez okazji. Często dostajemy od niego owady z metalicznym ciałem, w którym można się przejrzeć i zobaczyć siebie, starszego o 10 lat i zamkniętego w słoiku. Albo muszki, które spadają jak ziarenka pieprzu, i trudno zdjąć je z ciała, nie zgniatając ich przy tym w palcach, dlatego tak naprawdę razem z każdym owadem dostaje się przyjaciela na całe (jego) życie, pakiet ekstra premium. Zawsze wtedy drzewo jest z siebie zadowolone, a przynajmniej na takie wygląda. Można na nie wejść i rosnąć o dwa metry na minutę, a z góry patrzeć na szare bloki w moro, na bloki zamaskowane bogactwem podłużnych liści płaczącego drzewa. Wtedy poruszają się firanki i ukryte za ich siatką oczy nieoswojonych zwierząt, które udają w swoich klatkach, że nikogo nie ma. Te bardziej ufne stoją na balkonach, trzymają łokcie na chłodnych o tej porze balustradach i palą pierwszego porannego papierosa na tle wiszących na sznurku podkoszulek. Stoją w scenerii zatytułowanej „Życie na osiedlu” obok bujnie rozgałęzionych pelargonii, uchylonych lufcików i rowerów opartych pod parapetem, czyli w swoim środowisku naturalnym na osiedlu z przełomu lat 70. i 80. z szarej cegły oraz eternitu.
Kiedy byłam mała, chciałam być Krystyną Czubówną. A gdybym nią była, mogłabym mówić miłym głosem z telewizji, na przykład: życie w bloku jest bardziej dyskretne niż w jakimkolwiek innym miejscu na planecie. Zwierzętom grozi ciągłe niebezpieczeństwo ze strony drapieżników. Zabija je też smog, który daje się we znaki nawet najsilniejszym. Matki uczą swoje młode, że nie należy oddalać się od bezpiecznego gniazda. Żeby zaspokoić głód, zazwyczaj polują przez osiem godzin dziennie. To wyczerpująca strategia zdobywania pokarmu, ale nieunikniona, żeby przetrwać trudny okres. Tylko najsilniejsze zwierzęta mogą przeżyć w niesprzyjającym klimacie. Osłabione, niezbyt dobrze przystosowane do życia w stadzie osobniki są skazane na pewną śmierć. Jednak nawet życie w stadzie nie gwarantuje bezpieczeństwa.
Zwierzęta są ukryte i lubią chować się w swoich mieszkaniach. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się jechać windą w niczyim towarzystwie ani spotkać kogoś w naszej klatce. Kiedy w korytarzu rozlega się dźwięk otwieranych drzwi, oczy pojawiają się w wizjerach, a przygotowane do wyjścia ciała zamierają w oczekiwaniu z nieruchomą ręką na klamce, czekając, aż ten, kto jest na zewnątrz, przejdzie, i aż zrobi się bezpiecznie. Drzwi też mają oczy, ale każde tylko jedno. Czasami mrugają do mnie, kiedy wspinam się po schodach. Te drzwi żyją, ale udają, że to nieprawda. Niektóre noszą imiona wygrawerowane na złotych tabliczkach jak adresatki przy obrożach psów. Różnią się tylko tym, że nie mają futra i śpią na stojąco, prawie tak samo, jak konie mojego ojca. Lubią jeść awizo, reklamy szybkiego internetu i dźwięk kroków, który niesie się echem, a na wycieraczkach zostawia okruchy po pospiesznych gryzach. Drzwi często mają kolor ścian. Wtapiają się w blok. Długo nieotwierane zastygają. Im dłużej się ich nie otwiera, tym trudniej później je uchylić. Czasami to w ogóle nie jest możliwe, a wtedy można zostać uwięzionym w środku, i jedyny ratunek to skok z okna.
W okolicy, w której mieszkam, jeże są oswojone bardziej niż koty i ludzie. Jeże przeważnie załatwiają swoje interesy wieczorami, ale to dobrzy sąsiedzi i raczej nie robią rabanu, kiedy nocą wychodzą na miasto. To też wielcy ryzykanci. Przemykają jak cienie, daleko od przejść dla pieszych i bezpiecznych ścieżek na trawnikach. Widuję się z nimi prawie codziennie, dlatego większość z nich przystaje, kiedy się widzimy, ale nie znamy się z imienia i nazwiska, więc to niezbyt głębokie relacje. Chociaż niektóre jeże pozwalają mi dotknąć się w swój miękki brzuch – wtedy biorę je na ręce i przenoszę w miejsca, o których myślę, że mogą im się spodobać. To moje najbardziej bezpośrednie spotkania i z mało kim pozwalam sobie na podobną śmiałość. Czasami próbuję też śledzić jeże. Jestem ciekawa, dokąd chodzą, i bardzo chciałabym to sprawdzić, ale to prawie nigdy się nie udaje. Zbyt długa trawa, płoty i żywopłoty dzielą nasze podwórko na tyle odrębnych stref ruchu, że łatwo się wymknąć i ukryć, zwłaszcza, jeśli nie jest się zbyt dużym. Ludzie mają gorzej, dlatego prawie nigdy nie wychodzą z domu.
Poza jeżami z moich sąsiadów znam jeszcze jedną dziewczynkę, ale niezbyt dobrze, bo z ludźmi dużo trudniej nawiązuje się kontakty. Ta dziewczynka wychodzi co rano do szkoły ze swoją mamą, zatrzymuje się bezceremonialnie naprzeciwko mnie, a czasami staje nawet na ławce, żeby lepiej widzieć. Potem pokazuje palcem i mówi: Patrz, mamo! Pan siedzi na ziemi. Albo: Mamo! Pan je kanapkę na dworze! A ja czuję się wtedy nadzwyczajnie. Stężenie egzotyki w atmosferze rośnie nagle do takiego poziomu, że przebić mogą go chyba tylko wczasy w Afryce bez all inclusive albo safari. Ale póki co jestem jedyną żyrafą na osiedlu, która na trawie je kanapkę, i to jest super, polecam takie życie wszystkim.
Znam jeszcze jedną panią, która wychodzi na podwórko w dzień. Prawie codziennie patroluje trawnik i prawie zawsze prowadzi ze sobą małego psa. Szukają razem kota, który wyszedł na balkon i zniknął. Te cykliczne ekspedycje trwają już wiele tygodni. Czasami biorę w nich udział i pomagam szukać kota, kiedy akurat mam czas. Chodzimy wtedy razem i wołamy, zaglądając we wszystkie szczeliny. Kot podobno był bury, kiedy był. Ale potem wystraszył go pies, kiedy były otwarte drzwi. Teraz kot jest płaski, codziennie trochę bardziej, i mieszka głęboko w żywopłocie, zapadając się coraz mocniej w trawę. Chyba znalazł nowy dom dalej, niż sięgają wszystkie okolice. Ale wstydzę się powiedzieć o tym na głos i zawsze, kiedy go szukamy, bardzo się staram, żebyśmy nie szukali zbyt blisko miejsca, w którym można by go znaleźć. Pani z psem jest bardzo zaangażowana. Ma spore poczucie winy, a ja ją pocieszam i prowadzę w różne miłe i bezpieczne miejsca. Tak samo jak jeże. Udaję, że kot mógł wejść na drzewo, a ona udaje, że w to wierzy.
Niedaleko mojego drzewa, które zresztą wcale nie należy do mnie, ale o którym lubię mówić, że tak jest, znajduje się miejsce, gdzie bardzo przydałby się hamak. Jest tam dużo cienia i powietrza, które uwielbiam – powietrze to moja ulubiona rzecz na świecie. Chciałabym, żeby hamak był, i żebym mógł przychodzić spać na nim w zawsze zbyt gorące latem noce, kiedy temperaturę podnoszą domy z betonu i nagrzane okna wychodzące na asfaltowy plac. Drzewo mogłoby być jak rzeka, do której zwierzęta przychodzą po wodę. A na dach naszego bloku, na którym jest trochę więcej miejsca, mógłby obowiązywać wstęp wolny, tak żeby można było wychodzić na górę po drabinie do wielkiej sypialni, w której czekałyby napompowane przez dozorcę materace i poduszki do siedzenia, do patrzenia w górę. Żeby można tam było się spotykać i jeść razem kanapki, a w termosach przynosić kakao i lemoniadę, której wystarczyłoby dla wszystkich zwierząt. Bo siedzenie na trawie rano jest tylko trochę tak dobre, jak wchodzenie w nocy na dach. I chciałabym, żebyśmy byli zwierzętami trochę bardziej.
Kajetan
Dawno temu w oknie życia przy Kłopotowskiego ktoś zostawił małego pieska. Wydarzyło się to przed laty, w chłodny, deszczowy poranek, kiedy nikomu, kto nie miałby do załatwienia czegoś wyjątkowo ważnego, nie przyszłoby nawet do głowy, żeby wyjść z domu. Piesek był pierwszym podrzutkiem, jakie znaleziono w praskim punkcie Caritasu od momentu poświęcenia budynku przez arcybiskupa diecezji warszawsko-praskiej. Nie wiadomo, kim była matka. Nie udało się też ustalić, kto zostawił psa siostrom loretankom ani dlaczego zdecydował się na takie rozwiązanie. Całe zajście nie miało swojego precedensu w całej Polsce. Dotąd do okien życia trafiały wyłącznie niechciane dzieci. Tymczasem tego dnia niezidentyfikowana osoba (według niechybnie słusznych założeń organów ścigania – prawdopodobnie kobieta) otworzyła skrytkę z plastikową wanienką wbudowaną w ścianie, zostawiła w niej pieska, a później przekręciła klamkę i uciekła, zanim ktokolwiek zdążył zareagować na automatycznie włączony alarm. W oknie przez pomyłkę zostawiła rękawiczkę z zielonej, lakierowanej skóry. W obliczu tej sytuacji sprowadzono psy gończe, które miały złapać trop i odnaleźć kobietę, która porzuciła psa. Jej czyn wzburzył opinię publiczną – wszystkim wydawał się po prostu nieludzki. Ale trenowane latami owczarki niemieckie niezmiennie prowadziły swoich opiekunów do kościoła św. Floriana i zawsze zatrzymywały się obok figury Matki Boskiej. Funkcjonariusze byli bezradni. Z braku lepszych informacji i nudy, na przekór rutynie swojego życia, wyjątkowo zapisali w protokole, że zdarzenie prawdopodobnie zainicjowała anonimowa dziewica z Nazaretu. Właściwie żaden z policjantów nie lubił swojej pracy. Ich stosunek do wymogu formułowania oficjalnych dokumentów nigdy nie był zbyt poważny. Ale i tak nikt oprócz mnie nie przeczytał tych akt. Wszyscy dobrze wiedzieli, że dokumentacja z postępowań policji jest zbyt nudna, by oglądać ją na własne oczy. Zainteresowanych sprawą na ogół zadowalała zdawkowa informacja o nieznanym pochodzeniu sprawcy, którą podały do wiadomości media.
Siostry zakonne pojawiły się bardzo szybko, zaraz po tym, jak włączył się dzwonek alarmowy. Przeniosły malucha na podgrzewany materac i od razu powiadomiły policję oraz Szpital Bródnowski, z którym miały podpisaną umowę na odbiór niemowląt. Szczenię, owinięte niebieskim kocem, popiskiwało i wierzgało nóżkami. Odwodnione i niespokojne, głośno domagało się jedzenia, zakonnice nie wiedziały jednak, czym je nakarmić i czy jest już wystarczająco duże, żeby dać mu do zjedzenia kotlety schabowe, które usmażyła na obiad siostra Anastazja. Szczenię nie miało więcej niż kilka tygodni i dopiero niedawno otworzyło oczy. Prędko okazało się też, że jest chłopcem. Jeszcze zanim uruchomiono procedurę adopcyjną, zostało mu nadane robocze imię – Kajetan. Nazywając go tak, siostry chciały zachować jego zoologiczną tożsamość, a jednocześnie upamiętnić tę dramatyczną historię i zawarty w niej ludzki pierwiastek.
Zakonnice bardzo współczuły temu osobliwemu dziecku. Część z nich błagała przełożoną, żeby zatrzymać pieska w klasztorze i wychować jak syna, którego nigdy nie miały. Jednak siostra przełożona stanowczo oponowała, powołując się na procedury i zobowiązania wobec szpitala. Umowa z placówką wyraźnie określała, że każde dziecko pozostawione w oknie życia ma zostać przewiezione na SOR, gdzie, na oddziale pediatrycznym, należy przeprowadzić badanie stanu jego zdrowia. Dokumenty nie określały, czy podobne postępowanie ma zostać przeprowadzone także w przypadku dziecka-psa. Pomimo wątpliwości siostra Barbara postanowiła, że nie można łamać przyjętych zasad. O jej decyzji przesądzał też fakt, że pies był psem, a nie suką. W klasztorze z oczywistych względów nie mogli mieszkać mężczyźni, nawet jeśli byli to mężczyźni-psy. Dlatego po krótkiej modlitwie powiadomiono o zdarzeniu pogotowie ratunkowe.
Do szpitala pojechały dwie młode siostry, które nie miały tego dnia dyżuru przy sprzątaniu zakrystii ani dekorowaniu ołtarza. Żeby nie zdradzać się z tym, że podróżują z dzieckiem porzuconym w oknie życia, obie dostały polecenie włożenia na drogę świeckich ubrań (ale z zachowaniem zakonnej skromności). Siostry, omotane w spódnice po kostki i szare sweterki, stawiły się posłusznie w sieni, w której trwały przygotowania do transportu. Piesek został ubrany w niebieski pajacyk niemowlęcy – siostry nie chciały, żeby wyruszył w podróż na golasa, a niebieski wydawał im się kolorem odpowiednim dla chłopca. Już z daleka słychać było dźwięk syreny nadjeżdżającej erki. Piesek wył w takt jej sygnału ostrzegawczego. Matka przełożona powiesiła mu na szyi złoty medalik i zrobiła w powietrzu znak krzyża. Później do klasztoru weszli funkcjonariusze z ratownictwa medycznego, zabrali szczeniaczka i umieścili go w inkubatorze. Dwie młode siostry trzymały go troskliwie za ogon.
Karetka mknęła przez miasto, a inne samochody rozstępowały się przed nią w popłochu. W końcu, po złamaniu wszystkich możliwych przepisów ruchu drogowego, wniesiono zwierzątko na oddział, gdzie zajął się nim zastęp specjalistów. Ale pies okazał się zdrowy jak ryba i szybko wypisano go z placówki. Ordynator wydał siostrom książeczkę zdrowia oraz zestaw folderów reklamowych od producentów żywności dla niemowląt. Niedoinformowani pacjenci gratulowali siostrom syna. Mówili, że to szczęście, że w białej, prawicowej, heteroseksualnej Polsce udało im się tak sprawnie przejść przez procedurę adopcyjną i twierdzili, że malec jest najsłodszym noworodkiem, jakiego dotąd widzieli. Zakonnice na zmianę tuliły Kajetana do piersi, a szczęście mieszało się w nich ze smutkiem. Nuciły mu kołysankę o dwóch kotkach. Chciały z nim uciec, ale nie miały dokąd. Żałowały, że nie będą mogły zabierać go na spacery drogą krzyżową ani na rekolekcje z młodzieżą. Miały nadzieję, że mimo to trafi w dobre ręce. Wróciły z nim do zgromadzenia, a potem płakały przez trzy dni. I pewnie płakałyby dłużej, ale na szczęście prędko zgłosiła się do klasztoru rodzina zainteresowana adopcją.
Kajetan dostał mamę i tatę. Kobieta była miłośniczką fitnessu i listonoszką, a mężczyzna początkującym mimem. Ona od razu zdecydowała się przejść na urlop macierzyński. Ich dochody były na tyle wysokie, że mogli sobie pozwolić na kupienie automatycznej smyczy oraz zapasu makaronu, cukru i sera, który miał umożliwić im przeżycie pierwszego miesiąca na swojej nowej drodze życia.. Małżeństwo zgłosiło się na przyspieszony, piętnastominutowy kurs rodzicielski. Standardowe dziewięć miesięcy przygotowania przedadopcyjnego przeliczono z zachowaniem proporcji długości życia ludzi i psów. Przyszli rodzice byli wyjątkowo zaangażowani, dlatego kurs skrócono jeszcze kilkukrotnie. Oboje bardzo szybko nauczyli się, jak sprawnie zakładać pieluchy i przyswoili informacje o tym, co robić, kiedy dziecko ma kolkę. Uczyli się masowania brzuszka i resuscytacji na pluszowych psach. Na końcu spakowali wyprawkę i pojechali do domu razem ze swoim nowym synem.
Kajetan szybko dorastał. Kiedy wszedł w okres dojrzewania, zaczął gryźć swoją nową mamę w rękę. Być może odreagowywał w ten sposób trudne emocje i rekompensował sobie brak bliskości w pierwszych dniach życia. Szczęśliwie nowa mama wiele mu wybaczała. Od razu założyła sobie na rękę gips, żeby ugryzienia jej nie bolały, a później nosiła go przez cały rok. Nowy tata też zmagał się z trudnościami w relacjach z adoptowanym synem, który codziennie sikał mu do butów. Ojciec posiadał siedem par obuwia, każdego dnia zmieniał więc buty na inne, czekając aż pozostałe pary wyschną. Ich zapach był jednak tak uciążliwy, że po upływie miesiąca zdecydował się chodzić boso i wyrzucił wszystkie swoje buty. Na szczęście było lato.
Kiedy rodzice Kajetana wyjeżdżali na wakacje, ich syn zostawał ze mną, a ja byłam jego nianią. Uczyliśmy się razem czytać i liczyć. Chodziliśmy do parku gryźć inne dzieci. Szczekaliśmy na ochroniarzy, sprzedawców z bazaru, sąsiadów na balkonach, kierowców w samochodach i na ich samochody, na gołębie, wiewiórki i wszystkich, którzy nam się nie spodobali. To znaczy on szczekał, a ja go chwaliłam, mówiąc mu miło, że nie wolno tak robić, i że to brzydkie. Ale on wiedział, że jestem zadowolona i to był nasz szyfr. Kajetan uśmiechał się do mnie porozumiewawczo. Kiedy przestawał szczekać, patrzył mi w oczy i sprawdzał, czy jestem zadowolona. Upewniał się w ten sposób, że może szczekać dalej, więcej i głośniej. Aż pewnego dnia pod naszą kamienicę przyjechała policja i chcieli zabrać nas do więzienia. Wtedy Kajetan jakby się opamiętał. Najwyraźniej nie chciał, żeby coś nas rozłączyło. Tego dnia stracił głos. Pomógł mu dopiero światowej sławy logopeda.
Czasami jeździliśmy z Kajetanem tramwajem do okna życia przy Kłopotowskiego i sprawdzaliśmy, czy nie pojawiły się tam jakieś inne dzieci. Baliśmy się, że siostry mogą ich nie zauważyć, jeśli będą akurat służyły do Eucharystii albo ćwiczyły psalmy. Dlatego też chowaliśmy się niedaleko i wyczekiwaliśmy porzuconych niemowląt. Pewnego dnia zostawiliśmy tam nawet list, do którego włożyliśmy odcisk łapy. Kajetan nalegał, żeby to zrobić, ponieważ chciał poznać swoje korzenie. Niestety nic z tego nie wyszło. A kiedy Kajetana nie było ze mną, jeździłam do okna życia sama. Pewnego dnia znalazłam tam starego, czarnego pudla. Leżał w oknie, a skonsternowane zakonnice stały za szybą, udając, że go nie widzą. Naradzały się, co z nim zrobić. Bały się, że może być agresywny, bo pies, jak na pudla, był naprawdę ogromny i zajmował tyle miejsca, że ledwo się mieścił w plastikowej wanience. Wtedy otworzyłam okienko i zabrałam psa z okna życia. Od tamtej pory żyjemy razem szczęśliwi. Trenujemy chodzenie po drzewach i wycie. Czasami pojawiamy się na uniwersytecie. Pobieramy tam nauki z zakresu wiedzy o społeczeństwie, mimo że w głębi duszy jesteśmy mu przeciwni oraz nie wierzymy, że ono istnieje.