Wczoraj się rozwiedliśmy. Był mróz i brudne niebo.
Kobieta-ławnik po lewej od sędziny miała chyba Parkinsona,
bo wciąż ruszała głową jakby chciała mówić nie nie nie.
Wieczorem wszedłem w biały las, położyłem się, patrząc
w gwiazdy. Chcąc się siebie pozbyć, połączyć z dalą. Jednak
od razu wróciłem do ciała – ubranie zaczęło nasiąkać, a na twarz
sypał kolejny śnieg, rozpuszczając się w krople podobne łzom.
1.
może powinienem
otwarcie ją kochać
biec za nią przy stołówce
za winklem uczelni
nie zatrzymywać się
nieśmiały wierzyć
w swoje siły bladą skórę
piegi
już w pierwszym wersie
chciałem nas przedstawić
ją nad stolikiem pełnym książek
z historii literatury obok dekupażu
upadłych aniołów śmiertelnych
nielotów niejadalnego drobiu śmierci
siebie z którego zrobiła poetę
czyli krew ciągły
krwotok myśli
2.
w nich biegłem tyle lat
uciekałem w tematy zastępcze
drogą oddechową speszony
nucąc kantyczkę serca
nie zapominając jej ust rąk
zmarszczek przy oczach
które nazywała kurzymi łapkami
chwil gdy po egzaminach spocona
dmuchała sobie w grzywkę
kiedy przychodził nowy rok
a my odruchowo pisaliśmy
jeszcze starą datę
na przystanku brudna tęcza
benzyny leżała w kałuży
tłuste czerwie gwiazdy były małe
niczym latarki teatralne
a lusterko stawu
tak cienkie że można
je było przebić obcasem
3.
teraz ona żyje pod drugiej stronie
czasu jak pod taflą w kołtunie
zimnej fali zatrzaskuje się
nad nią woda
ponoć dała sobie spokój
z miłością czasem jeździ
w obce kraje fotografuje
jedzenie domy bogów
pomniki i czołgi
na znalezionym zdjęciu
wywołanym w budce koło dworca
siedzimy obok siebie w zasypanym
śniegiem akademiku
w nocy gęstej
jak linie papilarne
nadchodzi kolejny rok
staję na stole wkręcam żarówkę
aż omdlałe ręce lecą
nie zapominam nas
rozbitków wyrzuconych
w wyposażone w mnóstwo
przedmiotów mieszkania
o których przyszli samobójcy
śmiertelnie chorzy mówią
że nie będą im już potrzebne
Koleżanka z ogólniaka porzuciła rodzinę
i w swym szaleństwie miłości poszła do zakonu.
Można rozmawiać z nią tylko w wyznaczonym
dniu, określony czas, przez kratę.
Stary lekarz, który nas leczył, przykładał
rękę do naszych klatek piersiowych i pleców,
stukał w nią, poszukując choroby. Nigdy potem
z czymś takim się nie spotkałem.
Kalina za ścianą ogląda film. Ta nitka światła
spod jej drzwi, cienka jak jej włos –
sprawia, że jeszcze żyję.
Odkąd pamiętam jedynie do ciebie podążałem,
choć nie wiedziałem kim jesteś, przecież podążałem.
W kałuży kwitła gwiazda ulepiona z ciemnej wody,
biegnąc ponad nią, skacząc w nią jak w piasek, podążałem.
Nie miałem jeszcze imienia, o świcie urodzony,
w połowie głuchy i niemy tak ślepo podążałem
w to imię i ciało, którym mnie nazwałaś. Wrośnięty
w nie, wciąż z sobą się sprzeczałem, skłócony podążałem
nie wiem za czym. Za czymś dalekim, czego nie rozumiem.
To porusza rzeką, za tym jak ryba podążałem.
Od niej, zwierząt uczyłem się milczeć, unikać ludzi,
od bogów uczyłem się nie być – w nicość podążałem.
Kulę przewracającą czarne kręgle nazwałem śmierć.
Z jej ciałem niczym frak, jak łachman do ciebie podążałem,
w niej śniłem ukochane twarze, w nich dojrzewała płeć.
Starość je pudrowała i też do niej podążałem,
lepiąc słowa, zdania pojedyncze, równoważniki,
przez arterie, tętnice gramatyki podążałem.
By zostać z niczym, wiedząc, że nikt mnie już nie poniży –
miłość, bóg. Bo tylko ciebie, światło, pożądałem.
„Język to taki patyk, który można rzucić psu,
pogrozić nim lub kogoś uderzyć. Poezja – kość
obgryziona ze słów, którą wymachują umarli!”.
Tak nam powtarzała na lekcjach, podczas prób akademii.
Już wtedy nie traktowaliśmy jej poważnie, tłumacząc
sobie, że odejście od niej męża odebrało jej rozum.
Jednak się słuchaliśmy, posłusznie recytowaliśmy
wiersze zastrzelonego chłopca, nawet gdy przeciąg
trzasnął drzwiami sali gimnastycznej, kiedy przewrócił się
styropianowy krzyż. Gdy od sukna odkleił się
ptak z papieru i uśmiechnięte słońce.
Mówiła, że niektóre wiersze mają w sobie
tyle metafor, że można nimi nakarmić kilka
książek, wiele życiorysów. Także i mój,
w którym pada mi bateria w telefonie,
strzepuję pył ryżu ze ślubnej marynarki.
Więc zostałem sam. Nakarmiłem kota, dołożyłem do ognia,
byłem na skale, z której chciał mnie zdmuchnąć wiatr – dął tak,
aż poczułem przez kurtkę, bluzę, podkoszulek jego chłód, swój
zimny pot pod pachami i na plecach. Zostałem tu. Rok temu
rozwiodłem się; przed chwilą odwiozłem Kalinę do Marty
(w środy jest u niej), umyłem talerze, podgrzałem zupę, grzyby,
które zbierałem, gdy dni były długie, jasne, w słońcu nie mające dna.
Przeczytałem haiku. Pozostań spokojny, gdy homo sapiens
obłażą ziemię jak insekty, tworząc poezję, kulturę i inne fikcje.
Stań się. Staram się, staję się. Na razie powoli, patrząc, jak kobieta
za płotem niesie psu ciężki, większy od niego gnat, rozmawia z tym
w seledynowym płaszczyku, który w upał pierwszy znalazł w lesie trupa.
Spotkałem dziś siostrę mojej byłej żony.
Wciąż mówi do mnie „szwagier”. Czy mężem
przestaje się być, a szwagrem zostaje?
Pada śnieg. To jeden
z niewielu takich dni w roku.
Budzi się, błądzi po pokoju, szukając
zapałek. Po chwili idzie z płomykiem
w palcach, który oświetla obrazki na korytarzu –
leśniczówkę z suszącymi się w ogrodzie
pieluchami, konie naprzeciw śnieżycy.
Budzi się. Od wielu lat w ciągłej
walce z samym sobą. Sobą udręczony;
ciałem, bólem, który unicestwia.
Słowami, które jedynie są trumną dla świata.
Ciało pamięta i tym jest szczęście. Był jak najmłodszy
z baśniowych braci, któremu w spełnieniu zadania
pomagały szepczące mrówki, mysz, złote pszczoły.
Jak tułacz, który zasnął znużony we mgle,
nie wiedząc, że upragniony dom stoi obok.
Dziś, w pierwszą rocznicę naszego rozwodu,
idziemy na jasełka, gdzie nasza córka gra szatana.
Od znajomych pożyczyłem dla niej święcące rogi,
pelerynę, rękawiczki z pazurami. Trójząb z podobizną
złego. Na sali jest duszno, dzieci śpiewają, przekazują
sobie mikrofon, składają dary leżącej lalce. Maryja
jest blada, Heroda gra naburmuszona dziewczynka.
Chciałbym, żeby to był tylko opis. Sen – te najbardziej
przejmujące są najbliższe rzeczywistości. Historie,
które mogą się wydarzyć, prawie dotykalne twarze.
Jest duszno, chciałbym, żeby te słowa były tylko przypisem.
Legendą do nieistniejącej mapy. Zdejmuję kurtkę,
przewieszam przez ramię i klaszczę, gdy Kalina
wypowiada swoją kwestię, związuje sznurkiem
dłonie Adama i Ewy i uprowadza z raju.
19.12.2019