Od tłumacza
Opowiadanie The Tell-Tale Heart Edgara Allana Poe napisane jest w taki sposób, że płeć pierwszoosobowego narratora w żadnym miejscu nie jest ujawniona. Znakomity polski przekład Leśmiana czyni narratora mężczyzną – tak jak niemal wszyscy ilustratorzy, adaptatorzy i filmowcy, którzy sięgnęli po ten tekst. Czytając to opowiadanie po angielsku, zawsze miałem wrażenie, że historię opowiada jednak kobieta. Dopiero po umysłowej zamianie narratora na narratorkę możemy zrozumieć niektóre elementy opowiadania, dopiero wtedy jasne stają się stosunki łączące morderczynię z jej ofiarą. Tekst nabiera wówczas również dodatkowych znaczeń socjologicznych, obyczajowych, feministycznych i erotycznych.
Przetłumaczenie opowiadania w wersji „kobiecej” wydało mi się jednak równie nieuczciwe wobec oryginału, co trwanie przy wersji „męskiej”. Nawet jeśli mam rację co do intencji Poego – nawet jeśli faktycznie morduje kobieta – to objawienie to powinno pojawić się w umyśle czytelnika niejako samorzutnie, w odpowiedzi na wielką zagadkę, jaką jest całe to niesamowite opowiadanie, a nie zostać mu zaserwowane w pierwszym akapicie poprzez żeńską końcówkę gramatyczną jakiegoś przymiotnika czy czasownika.
Napisanie po angielsku pierwszoosobowej narracji bez zdradzania płci narratora jest bardzo łatwe – można by wręcz argumentować, że tylko za sprawą przypadku w tekście nie ma żadnych informacji na temat płci narratora/narratorki, gdybyśmy mieli do czynienia z kimś innym niż Poe, u którego nic nie jest sprawą przypadku. Napisanie po polsku tekstu, w którym pierwszoosobowy narrator nie zdradza swojej płci wymaga już pewnej ekwilibrystyki. Pomaga w tym nadspodziewana giętkość i bogactwo polszczyzny. Mam nadzieję, że czytający ten przekład nie będą widzieć miejsc, w których tłumacz „unikał” jakiejś formy osobowej – że formy bezosobowe zjawiają się tu dość naturalnie. Sprzyja temu zresztą i sam oryginał. Szukając form, które zastępowałyby najoczywistsze rozwiązania osobowe, sięgałem zawsze do samego Poego – stosując te same rozwiązania co on, ale obficiej. Prócz oczywistej strony biernej (której w oryginale pełno), chętnie więc wykorzystywałem dwa zagrania fundamentalnie ważne dla tego opowiadania – autonomię zmysłów oraz autonomię części ciała. U Poego bardzo często podmiotem, wykonawcą danej czynności, jest sama ręka, sama głowa. Ułatwiało to omijanie płci narratora, a równocześnie pozwalało zachować poczucie, że stosowane uniki zgodne są z duchem oryginału i raczej wzmacniają niż zaciemniają jego atmosferę i przekaz.
Maciej Miłkowski
*
Serce donosicielem
To prawda – nerwowość – skrajna, straszliwa nerwowość – dawała i wciąż daje mi się we znaki; czemu jednak ktoś miałby przypisywać mi szaleństwo? Choroba wyostrzyła moje zmysły – nie zniszczyła ich – nie stępiła. Szczególnie wyczulony stał się słuch. Moich uszu dobiegało to, co w niebie i na ziemi. Dobiegało mnie wiele z tego, co w piekle. Czy to jest szaleństwo? Posłuchajcie, a przekonacie się, jak rozsądnie – jak spokojnie – potrafię opowiedzieć wam całą tę historię.
Nie sposób powiedzieć, jak pomysł ten pojawił się w mojej głowie, lecz, raz zrodzony, nawiedzał mnie dniem i nocą. Powodu nie było żadnego. Namiętności żadnej. Stary budził we mnie tylko miłość. Nigdy mnie nie skrzywdził. Niczym mnie nie uraził. Jego złoto było mi na nic. Myślę, że to przez jego oko! Tak, to właśnie to! Miał oko sępa – oko bladoniebieskie, przesłonięte błoną. Gdy tylko na mnie spojrzało, zaraz krew się we mnie mroziła. Tak więc stopniowo – krok po kroku – rosło we mnie postanowienie, by odebrać staremu życie i w ten sposób pozbyć się tego oka raz na zawsze.
Przejdźmy do rzeczy. Przypisujecie mi szaleństwo. Szaleńcy zaś nic nie wiedzą. Trzeba wam było mnie zobaczyć. Powinniście byli zobaczyć całą mądrość mojego postępowania – całą ostrożność – siłę przewidywania – zdolność odwracania uwagi w czasie tego przedsięwzięcia. Stary nigdy nie zaznał ode mnie tyle uprzejmości co w ostatnim tygodniu, zanim stracił życie z mojej ręki. Każdej nocy, około dwunastej, dłoń moja przesuwała zasuwkę jego drzwi i otwierała je – naprawdę ostrożnie! A wtedy, kiedy szpara była już dość szeroka, by pomieścić moją głowę, do środka wsuwała się najpierw zaciemniona latarnia, szczelnie zamknięta, by nie wydobywało się z niej żadne światło. Dopiero potem do pokoju zaglądała moja głowa. Wybuchlibyście śmiechem, widząc, jak zręczne były moje ruchy. Trzeba mi było poruszać się powoli – bardzo, bardzo powoli – aby nie zakłócić snu starego. Zajmowało mi całą godzinę wsunięcie głowy w szczelinę na tyle, by móc dojrzeć go leżącego na łóżku. Ha! Czy ktoś szalony byłby tak sprytny? A wtedy, gdy moja głowa znajdowała się już na dobre w pokoju, można było ostrożnie uchylić drzwiczki latarni – naprawdę bardzo ostrożnie (bo zawiasy skrzypiały) – zaledwie na tyle, by pojedynczy, cieniutki promień padł na to sępie oko. I tak działo się przez siedem długich nocy – za każdym razem około dwunastej – lecz jego oko zawsze było zamknięte; niemożliwe było więc przystąpienie do dzieła, bo to nie sam stary doprowadzał mnie do szału, a właśnie jego Piekielne Oko. Moim codziennym porannym zwyczajem stało się zaś wkraczać śmiało do jego pokoju, przemawiać do niego otwarcie, serdecznym tonem zwracać się do niego po imieniu i dopytywać go, jak mu minęła noc. Widzicie więc, że musiałby być naprawdę bardzo przenikliwym staruszkiem, by podejrzewać, iż co noc, punkt o dwunastej, ktoś – właśnie ja – przygląda mu się, gdy śpi.
Ósmej nocy ostrożność moja przy otwieraniu drzwi była jeszcze większa. Mała wskazówka zegara porusza się szybciej niż wówczas moje dłonie. Nigdy wcześniej nie dane mi było poczuć całej mojej siły – całej mojej przemyślności. Trudno mi było powściągnąć uczucie triumfu. Pomyśleć, że oto stoję tam, otwierając drzwi, odrobina po odrobinie, a jemu się nawet nie śni, jakie są moje tajne uczynki i zamiary. Na tę myśl przeszedł mnie śmiech i stary chyba coś usłyszał, bo nagle poruszył się na łóżku, jakby przebudzony. Wy pewnie wówczas postanowilibyście się wycofać – ale ja nie. Pokój wypełniała gęsta ciemność – czarna jak smoła (bo okiennice były szczelnie zamknięte z obawy przed złodziejami) – bez wątpienia stary nie mógł więc dostrzec szczeliny w drzwiach i nic nie stało na przeszkodzie, by wdzierać się do środka, dalej i dalej.
Gdy zaś moja głowa znalazła się już w środku, przyszło mi na myśl, by otworzyć latarnię, lecz kciuk poślizgnął się na cynowym zatrzasku, a wówczas stary usiadł na łóżku i wykrzyknął: „Kto tam?”.
Udało mi się stać całkiem nieruchomo, nie mówiąc ani słowa. Całą godzinę nawet nie drgnął mi ani jeden mięsień i przez ten czas nie było słychać, by stary znów się położył. Wciąż siedział na łóżku i nasłuchiwał – tak jak dotąd ja, noc w noc, gdy wokół słychać było tylko kołatanie chrząszczy na murze.
I nagle rozległ się ledwie słyszalny jęk, po którym znać było, że jest to jęk śmiertelnej trwogi. Nie był to jęk bólu ani żalu – o nie! – lecz niski, stłumiony odgłos, jaki dobywa się z samego dna duszy przepełnionej grozą. Dobrze był mi ten odgłos znany. Niejednej nocy, punkt o dwunastej, gdy cały świat spał, taki sam jęk dobywał się z moich własnych trzewi i niczym straszliwe echo pogłębiał to przerażenie, które nie dawało mi spać. Mogę więc powiedzieć, że dobrze znam ten dźwięk. Wiem, co czuł wówczas stary i żal mi się go nawet zrobiło, choć w głębi mojego serca rodził się raczej chichot. Stary musiał leżeć, nie śpiąc, odkąd przekręcił się na łóżku. Od tamtej chwili lęk musiał w nim wciąż narastać. Próbował przekonać samego siebie, że to nic takiego, ale nie był w stanie. Powtarzał sobie: „To nic, to tylko wiatr w kominku – to tylko mysz biegnie przez podłogę” albo „To tylko cyknięcie świerszcza”. O tak, próbował się uspokoić tymi teoriami, ale wkrótce przekonał się, że wszystko to na próżno. Wszystko na próżno, bo śmierć, sunąc w jego stronę, rozpostarła już swój gęsty cień i przykryła nim ofiarę. I to właśnie przerażająca obecność tego niedostrzegalnego cienia kazała mu wyczuć – choć nie mógł nic widzieć ani słyszeć – że moja głowa jest już w tym pokoju.
Po długim i bardzo cierpliwym czekaniu, w czasie którego wciąż nie było słychać, by stary się położył, naszła mnie chęć, aby lekko – bardzo, bardzo leciutko – uchylić drzwiczki latarni. Nie możecie sobie wyobrazić, jak wolno przesuwała się moja ręka – aż wreszcie pojedynczy przytłumiony promień światła, cienki jak pajęcza nić, wychynął ze szczeliny i padł prosto na sępie oko.
Było otwarte – szeroko, szeroko otwarte – i kiedy mój wzrok na nim spoczął, zaraz ogarnęła mnie wściekłość. Widać je było z doskonałą wyrazistością – bladobłękitne, przesłonięte złowieszczą błoną, od której aż szpik ścinał mi się w kościach. Nie dane mi było dojrzeć nic z twarzy czy postaci starego: jakiś instynkt kazał mi bowiem skierować promień dokładnie na to przeklęte miejsce.
Powtórzę teraz, że to, co błędnie bierzecie za szaleństwo, jest w istocie nadwrażliwością zmysłów. Moich uszu zaczął wówczas dobiegać niski, tępy, urwany dźwięk, jaki może wydawać zegarek owinięty w bawełnę. Ten dźwięk też był mi znajomy. To tak biło serce starego. Spotęgowało to moją wściekłość, tak jak bicie w werbel dodaje odwagi żołnierzowi.
Nawet wtedy udało mi się jednak powściągnąć i trwać bez ruchu. Oddech niemal zamarł mi w płucach. Latarnia nawet nie drgnęła. Udało mi się utrzymać promień światła przez cały czas na oku. Tymczasem wzmógł się piekielny łomot serca. Z każdą chwilą biło wciąż szybciej i szybciej, wciąż głośniej i głośniej. Starego musiało ogarnąć skrajne wręcz przerażenie! Serce biło głośniej, zapewniam was, z każdą chwilą wciąż głośniej. Możecie to sobie wyobrazić? Mówiliśmy już tutaj o mojej nerwowości: nie bez powodu. Teraz, w samym środku nocy, pośród złowieszczej ciszy tego starego domu, przedziwny ten odgłos sprowadzał na mnie niepowstrzymaną grozę. A jednak jeszcze przez kilka chwil udało mi się powstrzymać i stać nieruchomo. Tamto serce biło jednak wciąż głośniej i głośniej! Zdawało mi się, że zaraz musi pęknąć. Ogarnął mnie teraz nowy niepokój – jakiś sąsiad usłyszy bicie tego serca! Wybiła ostatnia godzina starego! Z głośnym krzykiem otwieram latarnię na oścież i wskakuję do środka pokoju. On wrzeszczy raz – raz tylko. W mgnieniu oka ściągam go na podłogę i przygniatam go ciężkim łóżkiem. A potem uśmiecham się radośnie, widząc, że oto wreszcie się dokonało. Przez długie minuty serce wciąż wydawało przytłumiony odgłos. Nie niepokoiło mnie to jednak; przez ściany nikt nie mógł go usłyszeć. Wreszcie ucichło. Stary był martwy. Ściągnąwszy z niego łóżko, można już było zbadać zwłoki. Tak, był martwy, martwy jak głaz. Moja dłoń, złożona na jego sercu, przez wiele minut nie wyczuła żadnego pulsu. Był martwy jak głaz. Jego oko nie będzie mnie już prześladować.
Jeśli wciąż przypisujecie mi szaleństwo, zaraz porzucicie tę myśl, dowiadując się, jak roztropne były moje posunięcia, aby ukryć ciało. Noc upływała, trzeba więc było pracować w pośpiechu, ale i w ciszy. Pierwszą rzeczą było poćwiartowanie ciała – odrąbanie głowy, rąk i nóg.
Po usunięciu trzech desek z podłogi pokoju, można było upchnąć to wszystko miedzy belkami. Udało mi się z powrotem ułożyć deski tak zręcznie, tak sprytnie, że żadne ludzkie oko – nawet tamto oko – nie odkryłoby, że coś jest nie tak. Szorować nic nie było trzeba. Nie pozostała żadna plama – żaden krwawy ślad. Tak wielka była moja ostrożność przy pracy. Wszystko zostało w kadzi. Ha, ha!
Kiedy moja praca dobiegła już końca, była czwarta nad ranem – wciąż było ciemno jak o północy. Gdy dzwon wybił godzinę, rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Nie było powodu, by je otwierać z ciężkim sercem – czegóż teraz było mi się bać? Do środka weszło trzech mężczyzn, którzy z wielką uprzejmością oznajmili, że są oficerami policji. Któryś sąsiad usłyszał krzyk w środku nocy. Podejrzewając jakiś występek, zgłosił się na policję, a im (oficerom) nakazano przeszukanie domu.
Szeroki mój uśmiech – czegóż było mi się bać? – zaprosił oficerów do środka. Krzyk był mój własny – zbudził mnie zły sen. Staruszek zaś udał się na wieś. Zachęcani przeze mnie oficerowie obeszli cały dom. Szukali – szukali dokładnie. Na końcu wraz ze mną dotarli do pokoju starego, gdzie mogli zobaczyć wszystkie jego skarby – bezpieczne, nietknięte. Ogarnęła mnie bezgraniczna pewność siebie, która kazała mi przynieść krzesła do pokoju – i zachęcać ich, by tam właśnie odpoczęli po wszystkich trudach – a następnie z dziką bezczelnością sycić się całkowitym triumfem, stawiając własne krzesło wprost nad miejscem, gdzie spoczywało ciało zabitego.
Oficerowie byli usatysfakcjonowani. Przekonało ich moje zachowanie. Rozmawiało mi się z nimi wyjątkowo swobodnie. Siedzieli, gawędząc o zwyczajnych sprawach, a mnie udawało się wesoło im odpowiadać. Wkrótce jednak ogarnęła mnie wyraźnie odczuwalna bladość i naszło mnie pragnienie, by już sobie poszli. Głowa mnie bolała, zdawało mi się, że słyszę dudnienie w uszach: oni wciąż jednak siedzieli i wciąż rozmawiali. Dudnienie stawało się coraz wyraźniejsze. Wciąż trwało i stawało się coraz wyraźniejsze. Mimo mojego niepohamowanego gadulstwa, które miało mi pomóc pozbyć się tego wrażenia, narastało ono wciąż i stawało się coraz bardziej dobitne, aż wreszcie było już dla mnie jasne, że dźwięk ten nie rodzi się w moich uszach.
Bez wątpienia twarz moja była teraz bardzo blada, a głos mój, coraz więcej paplający, stawał się piskliwy. Dźwięk wciąż jednak narastał – cóż można było począć? Był to dźwięk niski, tępy i szybki – podobny do tego, jaki wydaje zegarek owinięty w bawełnę. Brakowało mi tchu – policjanci nic jednak nie słyszeli. Wśród mojej przemowy – coraz szybszej, coraz bardziej zapalczywej – ten dźwięk wciąż narastał. Mimo zerwania się z krzesła i gorączkowej gestykulacji, mimo mojej piskliwej paplaniny o głupstwach, odgłos wciąż narastał. Dlaczego nie mogą sobie pójść? Przyszło mi na myśl, by donośnym krokiem zacząć się przechadzać tam i z powrotem – niby to w odpowiedzi na jakieś uwagi policjantów – odgłos wciąż jednak narastał. Och Boże! Cóż było robić? Na nic pieklenie się, wrzaski i przekleństwa! Na nic kołysanie krzesłem i szuranie nim po podłodze – ten dźwięk przebijał się przez wszystko i stale się wzmagał. Rozbrzmiewał wciąż głośniej – głośniej – głośniej! A tamci dalej gawędzili uprzejmie i się uśmiechali. Czy to możliwe, że nic nie słyszeli? Dobry Boże – nie, nie! Słyszeli! Podejrzewali! Wiedzieli! Z pewnością szydzili z mojego przerażenia – przyszło mi wówczas do głowy. Nadal zresztą tak samo myślę. Wszystko było lepsze niż tamta tortura! Wszystko łatwiej znieść niż te ich kpiny! Nie dało się już dłużej wytrzymać tych fałszywych uśmieszków! Do wyboru było: krzyczeć albo zginąć! I oto – znów – wróciło! Głośniej! Głośniej! Głośniej! Głośniej!
– Okrutnicy! – rozległ się mój wrzask. – Przestańcie udawać! Przyznaję się do winy! Zerwijcie deski! Tutaj, tutaj! To tak bije jego nikczemne serce!